13 lipiec 2006
Ja, żebrak
Ja, żebrak u zamkniętych wrót, nachylam miseczkę po złoty przebłysk. Nic nie brzęczy.
Ja, skarbnica myśli, dłubię nieporadnie w wielu zwisających ze mnie kłódkach.
Spragniona, staję nad jeziorem. Czekam na powódź słów.
Gołosłowna, idę do kościoła. Klękam na chłodnej marmurowej posadzce i spoglądam prosząco na figurki świętych. Kościelny ziąb przydaje mi męczeństwa. Słowa zstępują ku mnie w smudze witrażowego światła i ustawiają się w równym szeregu, każde ze swoją aureolą. Czekają cierpliwie na skinienie Maryi znad ołtarza i dopiero wtedy zapisują się w mej głowie płomiennym kazaniem.
Moje myśli płoną nawracaniem. Podważam fundament rzeczy i zaglądam podeń, lecz widzę jedynie zeschły mech.
Słowa rozwiewają się w zbędny mit.
Chcę rozbić kościelną ciszę nabrzmiała we mnie brutalnym zrywem ludzkiej natury. Wciąż pochylona żebraczo, wchodzę do jaskini pełnej zbójców, gdzie słychać wrzaski i przekleństwa, gdzie słowo urąga słowu. Zatrzymuję się u jej progu. Daję się owionąć panującej tu atmosferze: brody umoczone w piwie, oczy lśniące krwawą łuną.
Wchodzę i żebrzę przy szynku. Oberżysta spogląda w moją głodną twarz, uderzając się po kieszeniach. W końcu, podaje mi psi gnat.
Gwałtownie prostuję żebraczy grzbiet.
Błyskam monetą. Kolejno kupuję wszystko, co widzę w jaskini. Najpierw wykupuję od zbójców ich brody. Usłużnie je z siebie zdzierają i prędko wyciągają ręce po należne im pieniądze. Kupuję perłowy odblask na ścianie od wiszącej przy suficie lampy. Wciąż zła, kupuję pianę z wszystkich piw. Zaraz wszyscy zdmuchują ją ku mnie. Cała w piwnej pianie, kupuję przyspieszenie oczekiwania na kolejny dzień. Karczmarz wychodzi, żeby zdjąć księżyc z nieba i zawiesić na nim słońce. Kupuję jak w natchnieniu. Kupuję prawo do komentowania wszystkich powiedzeń i żartów. Wszystkie rozmowy zamierają. Ludzie lękliwie zaglądają do kufli z piwem bez piany. Kupuję ich milczenie i od tej pory milczą jak zaklęci.
Siadam zmęczona i zrezygnowana. Na co mi to wszystko, skoro nie mam Natchnienia?
Spoglądam na dzień sztucznie zamieniony z nocą i wyglądam gwiazd, które przed chwilą były na niebie. Kupione słońce wykonuje swoją pracę ze zdwojoną energią: świeci jak żarówka i pośpiesznie wędruje po niebie. Dzień lśni blaskiem na pokaz. Drzewa prężą się jak do malowidła, a kwiaty układają się w sprzedajne bukiety. Cały świat błaga: kup mnie, kup mnie! Wielkie płuca świata krzyczą: kup mnie, kup mnie!
Wstaję zatrwożona swoim czynem - skorumpowałam wszystko, co żyje. Natchnienie, jedyne niesprzedajne, odeszło ode mnie na zawsze za siódmą górę i za siódmą rzekę.
Idę w kierunku Siedmiogrodu. Przechodzę przez rzekę; pod moimi butami skrzypią deski mostu - każda wymienia swoją cenę. Słowik zamknął dziób, uprzytomniony co do wartości swojego śpiewu. Nie zaśpiewa, dopóki nie zalśni złoto.
Idę, coraz bardziej przybita ogromem zniszczeń. Mijam kolejne góry i kolejne rzeki. Niebo, wcześniej tak bezinteresownie błękitne, teraz dozuje swój błękit i jawi się światu w nieciekawej szarości.
Wreszcie dochodzę do kresu drogi. To tutaj schroniło się Natchnienie od ciągłych nawoływań licytującego się świata. Dotykam jego kamiennych pleców. Czuję, jak kamień tężeje pod moim dotykiem i przemienia się w coś jeszcze twardszego. Zachodzę Natchnienie od przodu - ma skamieniały wyraz twarzy.
Na powrót przyjmuję pozę żebraka. Nachylam miseczkę po złoty przebłysk mysli. Nic nie brzęczy.
Siadam ciężko i wzdycham. Ziemia wzdycha pode mną macierzyńsko. Wtulam się w jej twardość. Świat kupczy wokół mnie. Odgłos przekupek dolatuje już nawet do mojej samotni. Jestem bezcenna – myślę sobie na przekór słońcu lśniącemu na podobieństwo złotej monety i księżycowi, niepocieszonemu w swoim pośledniejszym srebrze.
- Ja jestem bezcenna! – wołam na cały głos.
Moje słowa padają z wielką siłą na świat wokół mnie, a on nagle zastyga w swoich gorączkowych rachubach. I zaczyna się sobie przypatrywać. Słowik próbnie wypuszcza darmową nutę i teraz przysłuchuje się jej z nowym wyrazem dzióbka.
Natchnienie zrywa z siebie kamienną łupinę. I widzę, że stoi przede mną Zwierciadło na dwóch nogach. Nogi obute są w kapcie, a samo Zwierciadło wygląda jakby z gwoździa spadło - pełne jest rys i pęknięć.
Troskliwie odbieram Zwierciadło od noszących je nóg. Zaglądam weń. Widzę swoje odbicie w tysięcznych odłamkach szkła, wielokrotny uśmiech i wielokrotne lśnienie oczu.
Monolit świata rozbity na wiele małych światów wyobraźni.
WITAM,
Na gorącą prośbę mojego zakochanego w starej wersji męża, zamieszczam również pierwotną wersję dzieła (może i pełną błędów, ale jest jak stara ukochana maskotka). Mi samej wciąż się ona bardzo podoba, chociaż widzę sens udzielonych mi przez komentatorów wskazówek.
13 lipiec 2006
NATCHNIENIE
Żebrzę u wrót natchnienia. Nachylam miseczkę po złoty przebłysk myśli. Nic nie dźwięczy. Jestem skarbnicą wielu myśli, zamkniętą jednak na klucz. Moje ręce nie potrafią mnie otworzyć. Chociaż wyciągam je i dłubię nieporadnie w wielu zwisających ze mnie kłódkach.
Próbuję zepchnąć łódź na wodę, odbyć w niej podróż pełną dziwów, jednak czuję wyraźny opór materii. Karmię się myślą o tym, jak to będzie, gdy wypłynę na wody jeziora i zmącę jego krystaliczne blaski. Czy Natchnienie nadjedzie wtedy ku mnie, stąpając po wodzie?
Idę przez pustynię. Mozolnie brnę po piaskach urastających w wydmy. Czuję zniechęcenie i chęć odpowiedzenia „TAK” śmierci. Woda jest płaskim wyobrażeniem w moim głowie, wyzbytym wilgoci. Czasem widzę jej falujące wody w oddali, jak pogrywają z suchości w moim gardle i z trocin w moich ustach. Ale ja idę wciąż przed siebie, zasłuchana we własne pragnienie. Wierna swojej najgłębszej potrzebie.
Wrzucam kamienie do wody i przysłuchuję się ich pluskom. Kolejno zatapiam kamienne zęby w wodnym cielsku jeziora. Lecz ono nieporanione i nieporuszone trwa przed mną, przetaczając niedbale fale. Rzucam się w nie całą sobą, wzniecając wściekłe bryzgi piany, pragnąc by woda wlała mi się do ust i zalała powodzią słów – rzeką natchnionej prozy. Bliska utopienia, czuję jak woda rozlewa się w moim wnętrzu i stara się mnie rozsadzić od wewnątrz. - Zdradź mi swój sekret, ty, która obmywasz wszystko na swej drodze, rozpościerasz się między brzegami i wypuszczasz rozlewiskami na różne strony świata. Dlaczego nie wypłyniesz mi ustami w powodzi słów? Dlaczego jest mi tak sucho i jałowo, pomimo, że w tobie tonę? Jak silnie muszę cię doświadczyć, aby nie musieć już pragnąć?
Kamienne zęby gryzą wodę. Widzę jak woda przecieka mi przez palce, nie do zatrzymania. Wychodzę na brzeg. Zostaje mi po niej jedynie zewnętrzna mokrość i nawrót grypy. Drżę cała, a w moich uszach pływa rzęsa wodna i brylują małe pajączki. Stworzyłam im mikroklimat. Ogłuchłam, aby mogły istnieć. Słyszę wyraźniej niż kiedykolwiek wodę w swoich uszach, jak pluska cichutko. Noszę ją w sobie uważnie, tak żeby nic nie uronić. Chcę usłyszeć wodę. Zamiast uszu mam dwie szumiące morzem muszelki. Woda kapie z moich włosów monotonną kaskadą kropel. Poddaje się ich rytmowi kapania. Ulegam hipnozie majaczeń kropel. Słyszę ich rzęsiście skraplaną historię.
Kiedy stawiam kroki, ściekają ze mnie kałuże. W miejscu moich stąpnięć, rodzą się bajorka wody. Jestem wodną postacią, która samym dotykiem pomnaża swoją postać. Nagle, w przepełnionym wodą gardle zaczyna mi bulgotać. Usiłuję wypowiedzieć to bulgotanie. Chcę usłyszeć głos mówiącej wody. Ale mój język stawia tamę wodnym bulgotom. Zapiera się u wyjścia z ust i nie chce przełożyć dla mnie mowy wód.
A może wyruszę po Natchnienie gdzie indziej? Niech natchnione słowa zstąpią na mnie w smudze witrażowego światła. Uklęknę i wpatrzę się prosząco w rzeźbione figurki świętych. Chłodny marmur podłogi nauczy moje kolana pokory. Kościelny ziąb nada mojemu trwaniu w modlitwie znamion męczeństwa. Słowa przyjdą zza ołtarza i ustawią się przede mną szeregiem. Każde ze swoją aureolą. Będą czekać cierpliwie na skinienie Maryi znad ołtarza, dopiero wtedy zstąpią ku mnie i zapiszą się w mojej głowie płomiennym kazaniem. Będę wtedy w natchnieniu nauczać o boskich cnotach i potrzebie ich naśladowania.
Ale ja nie chcę Natchnienia do kościelnych posług!. Chcę Natchnienia, które godzi w fundament rzeczy, podważa go, żeby sprawdzić, co znajduje się pod nim. Natchnienia, które wyrzuca z siebie steki słów, nie bacząc na ich rażącą moc, tak długo jak ranią ostrzem prawdy.
To może powinnam pójść poszukać Natchnienia do jaskini pełnej zbójców, gdzie słychać wrzaski i przekleństwa, gdzie słowo urąga słowu. Może by tak rozbić tę kościelną ciszę nabrzmiałą we mnie, brutalnym zrywem ludzkiej natury. Staję u progu jaskini. Daję się owionąć panującej w niej atmosferze. Brody umoczone w piwie, oczy lśniące krwawą łuną. Wchodzę i zamawiam Natchnienie w barze. Oberżysta przegląda cennik, po czym zwraca się do mnie, cmokając: bezcenne. Więc nie stać mnie na Natchnienie. Chociaż mam kieszenie pełne monet z morskiego dna, chociaż w moich uszach obrodziły perły, a na mokrych nogawkach spodni osiadły ziarenka złota. Chociaż mam wzrok prześwietlony światłem z witraża i płomienne nawoływanie do cnotliwego życia na końcu języka. Choć woda bulgocze w moim gardle intrygującą opowieść o skarbach ukrytych na morskich dnie. Jednak nikt nie chce mnie słuchać. Nikt nawet na mnie nie spojrzy. Jeszcze jeden dziwak szukający Natchnienia.
Nie stać mnie na nie. Więc zamawiam wszystko, na co mnie stać. Obrażam się na Natchnienie. Przełykam wodę, wylewam ją z uszu, wyżymam nogawki spodni. Zdejmuję znad głowy zdobytą męczeńsko aureolę i rzucam za siebie niczym weselny wieniec. Kolejno kupuję wszystko, co widzę w jaskini. Najpierw wykupuję od zbójców wszystkie ich brody. Usłużnie je z siebie zdzierają i prędko wyciągają ręce po należne pieniądze. Kupuję perłowy odblask na ścianie od wiszącej przy suficie lampy. Wciąż zła, kupuję pianę z wszystkich piw. Zaraz wszyscy zdmuchują ją ku mnie. Cała w piwnej pianie, kupuję przyspieszenie oczekiwania na kolejny dzień. Karczmarz wychodzi, żeby zdjąć księżyc z nieba i zawiesić na nim słońce. Kupuję jak w natchnieniu. Kupuję prawo do komentowania wszystkich powiedzeń i żartów. Wszystkie rozmowy zamierają. Ludzie lękliwie zaglądają do kufli z piwem bez piany. Kupuję ich milczenie i od tej pory milczą jak zaklęci.
Siadam zmęczona i zrezygnowana. Na co mi to wszystko, skoro nie mogę kupić Natchnienia.
Spoglądam na dzień, sztucznie zamieniony z nocą, wyglądam gwiazd, które przed chwilą były na niebie. Kupione słońce wykonuje swoją pracę ze zdwojoną energią. Świeci jak żarówka i pośpiesznie wędruje niebem. Dzień lśni się blaskiem na pokaz. Drzewa prężą się jak do malowidła, kwiaty układają się w sprzedajne bukiety. Cały świat błaga: kup mnie, kup mnie! Wielkie płuca świata krzyczą: Kup mnie, kup mnie!.
Wstaję oszołomiona swoim czynem. Dociera do mnie to, że skorumpowałam wszystko, co żyje. Natchnienie, jedyne niesprzedajne, odeszło ode mnie na zawsze. Za siódmą górę, za siódmą rzekę. Muszę teraz udowodnić światu jego prawdziwą wartość. Odwrócić wszystko, co zrobiłam. Idę w kierunku Siedmiogrodu. Przechodzę przez rzekę, pod moimi butami skrzypią deski mostu, każda wymienia swoją cenę. Słowik zamknął dziób, uprzytomniony, co do wartości swojego śpiewu. Nie zaśpiewa, dopóki nie zalśni złoto.
Idę, coraz bardziej przybita ogromem zniszczeń. Mijam kolejnych siedem gór. Przechodzę kolejnych siedem rzek. Niebo, wcześniej tak bezinteresownie błękitne, teraz dozuje swój błękit i jawi się światu w nieciekawej szarości. Wreszcie po wielu znojach i trudach dochodzę do kresu drogi. Przede mną ósma góra i ósma rzeka, ale one już mnie nie interesują. To tutaj schroniło się Natchnienie od ciągłych nawoływań licytującego się świata.
Dotykam jego kamiennych pleców. Czuję, jak kamień tężeje pod moim dotykiem i przemienia się w coś jeszcze twardszego. Zachodzę Natchnienie od przodu. Ma natchniony wyraz twarzy. Oczy bezcenne, hipnotyzujące. Wpatrując się w nie, zapadam w trans natchnienia. Ale nic nie tworzę. Dlaczego? Przewędrowałam siedem gór i siedem rzek, żeby tu dotrzeć i spojrzeć Ci w oczy. Dlaczego? Dopiero teraz zauważam, że Natchnienie jest dziwnie skamieniałe. Że jego oczy wpatrują się nieruchomo w jeden punkt.
Jak je zbudzić? Czym ubłagać, żeby swoim wejrzeniem wskrzesiło mojego martwego ducha? Siadam ciężko i wzdycham. Ziemia wzdycha pode mną macierzyńsko. Wtulam się w jej twardość. Świat kupczy wokół mnie. Odgłos przekupek dolatuje już nawet do mojej samotni. Jestem bezcenna – myślę sobie na przekór słońcu lśniącemu na podobieństwo złotej monety.
I Księżycowi, niepocieszonemu w swoim pośledniejszym srebrze. Ja jestem bezcenna! – wołam na cały głos. Słowa padają z wielką siłą na świat wokół mnie, który zastyga w swoich gorączkowych rachubach. Moja bezcenność wstrząsa całym światem, który nagle zaczyna się sobie przypatrywać. Słowik próbnie wypuszcza darmową nutę i teraz przysłuchuje się jej z nowych wyrazem dzióbka. Jaskiniowi zbóje potrząsają srebrną lampą, aby kupiony przeze mnie odblask zszedł im z oczu. Zaczynają siebie cenić, dlatego też nie chcą przesiadywać w miejscu, w którym nie mogą nacieszyć oczu odblaskiem lampy na ścianie i pić piwa z pianą. Deski na moście skrzypią już tylko o naoliwienie.
Natchnienie zrywa z siebie kamienną łupinę. I widzę, że stoi przede mną zwierciadło na dwóch nogach. Nogi obute są w kapcie, a samo zwierciadło wygląda jakby z gwoździa spadło. Pełne jest rys i pęknięć. Świadomy swojej wartości, odbieram zwierciadło troskliwie od noszących je nóg. I zaglądam. Widzę swoje zwielokrotnione odbicie w tysięcznych odłamkach szkła. Widzę mój wielokrotny uśmiech i wielokrotne lśnienie oczu. Wiem teraz, że Natchnieniem może być każdy przedmiot. Wszystko, nawet niedojedzona kanapka. O ile uda nam się pojąć jej rzeczywistą wartość.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Kamyk · dnia 13.11.2009 09:40 · Czytań: 1141 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: