W ciemności znów zaczęło padać, lecz tam na betonie to nie krople deszczu, lecz gwiazdy się błyszczą, upadłe ze sklepienia. Jak upadłe anioły, głosząc koniec łez i początek czegoś nowego... a my w środku. Stoimy zapatrzeni w przeszłość, kierując się ku jutrze. Noc była głucha, najmniejszy szelest odbijał się echem i jednocześnie uciszał się w pustej przestrzeni ulicy. Miasto cieni budziło się do życia z syzyfowym trudem próbując zwalczyć światło to zapalających się to z gasnących latarni. Aleją spacerował dziadek mróz, owinięty w szal, ciągnął za sobą uwiązany do niego wiatr. Kazał mu postrącać snopy śniegu z dachu a sam czule opiekując się swoim kawałkiem Raju, czyścił oddechem okienka malująca na nich obrazy na następny dzień. Jak twórca kreujący swój świat. W tym momencie, nagle rozległ się odgłos stóp i stwórca znikł w ciemności, rozpływając się w powietrzu schował się za swoimi dziełami. Wtedy to z tej ciszy wyłoniła się postać, krok za krokiem szła mijają aleje, depcząc po płytkich kałużach, jakby miała wyznaczoną drogę i nie mogła ich ominąć. Stąpała boso, miała pokaleczone piety od szkła, roztłuczonego na poprzedniej ulicy. Krwią oznaczała swoją ostatnią drogę ku wolności która wiodła ja aż do początku mola. W dali było słychać odgłos uderzających fal o drewno. Wraz z każdym następnym krokiem postaci, w oknach domów zaczęły się pojawiać światła. Ludzie nerwowo zakładali kurtki i wybiegali na ulice by być świadkami wymarłej desperacji. Ktoś krzyczał, zaczęto szydzić, wyśmiewać, lecz nikt nie pomógł. Wszyscy tylko stali i przyglądali się wpatrzeni jak w operę. Tymczasem osoba mijając kolejny dom, nagle się zatrzymała, nie po to by paść z wyczerpania, lecz by zrzucić z siebie czarny płaszcz. Istota chciała czuć chłód, chciała znów poczuć co to znaczy zimno. Pozbawiona wszelkich uczuć w sercu, ruszyła dalej, lecz zrzucenie jedynego źródła ciepła nie pomogło jej odzyskać upragnionej starej siebie, zamiast tego z każdym krokiem czuła jak pękają szwy w jej starych bliznach serca. Zziębnięta, wątła dziewczyna odziana w biała suknie, powiewająca na wietrze jak szata anioła w dniach końca. Twarz miała bladą, bielszą od płatków śniegu pokrywających ziemię. Oczy duże, pełne wdzięku dziecka, lecz pozbawione życia. Idąc ukierunkowała je ku niebu, jak błagalne spojrzenie szukające odpowiedzi. Łuna księżyca odbiła się od jej szarych oczu i równocześnie odbicie to spadło razem z gorzką łzą. Pierwszą i ostatnią łzą, której nikt nigdy nie zobaczy bo w tym samym monecie płacze i niebo. Łza spływa po jej policzku, jest jak ostatni dotyk utraconej miłości. Tak niewinny i tak wrzynający się w duszę. Nagle pielgrzym zatrzymuje się, łza kruszy serce, rozrywając je na kawałki . Wątłe ciałko aniołka oddaje ostatnie tchnienie. Ostatni oddech jest krzykiem i woła jak pożegnanie jego imię, wołający zaś upada. Świat zamiera, jedyny wolny wiatr wstrzymuje się w miejscu patrząc jak życie umiera. Aktorka krzycząc, zwala się na pierwotną glinę Adama, nie widzi już nic i czując skierowane spojrzenia widowni drzew, zasypia snem żelaznym odgrywając ostatnią najdłuższą role w teatrze lalek. Słychać syreny niczym trąby cherubinów, światła migotają po całej ulicy. Zbiera się tłum, gromadzi się wokół dziewczyny jak by to miało jej pomóc. Każdy chce dotknąć, zobaczyć by potem mieć o czym opowiadać sąsiadom. Zjawiają się nosze i sanitariusze, owijają ją kocem i sprawdzają puls, lecz już za późno. Ona odeszła, patrzy się na nich z uśmiechem na twarzy, bo wie że nikt nie może nic zrobić. Chwyta za rękę swojego anioła i idzie ku światłu. Ona- wieczna pośród gwiazd, szczęśliwa tylko przy Nim. Za zamkniętymi oczami wita się z przeznaczeniem....