"Dom cieni" Cz.I/II - Maxplatz
Proza » Długie Opowiadania » "Dom cieni" Cz.I/II
A A A
Szczęśliwi

W domu o kształcie stodoły trzaskają drzwi. Można pomyśleć, że zerwał się pierwszy wiosenny wiatr, nieproszony wdarł się przez otwarte okno, bezczelnie zawładnął strukturą powietrzną, tworząc wiry, zawirowania, prądy. Można by powiedzieć, że to dlatego trzaskają teraz drzwi. A ten odgłos niesie się poza obręb stodoły, którą kiedyś zaprojektował wypaczony przez życie i alkohol architekt emeryt i uchodzi przez szpary, niczym powietrze z nieszczelnego materaca, i płynie dalej, znikając w szarej masie kwietniowego popołudnia. Można by powiedzieć, że tak jest. Ale to nie prawda. Drzwi trzaskają. Raz jeden, choć powtarza się to aż trzy. W zwykłym ciągu matematycznym. Przed nimi stoi kobieta. Jej blada dłoń w podejrzany sposób ściska klamkę, zawiera na niej coraz mocniej uścisk krótkich palców. To nie tu jednak kończy się kobieta. Tak, ona ma jeszcze coś poza tymi pięcioma palcami. Ma dużo do zaoferowania. To tkwi teraz zrolowane pod obcisłą bluzką w kwiatki, nieprawnie zatrzymane aż do przesłuchania. Układa się w ogromne wybrzuszenia i rowy, przebija całą mocą przez ułomny materiał kobiecego ubrania, zakupionego swego czasu za grosze w sklepie siostry, która obecnie zaczyna rozrastać się z wolna do rozmiarów przewidzianych przez rodzinne geny, coraz bardziej przypominając swoją matkę. Tę, która dała życie pięciokrotnie, choć lata były już sześćdziesiąte. Kobieta nie pozwoli się sprzedać za bezcen. Pręży wszystkie swoje krągłości, ostatecznie wystawia na aukcję to, co dała jej natura. W całości, nic nie ma zamiaru ukrywać. Nic chować. Swoje już przeszła, już widziała wiele. Wiele może dać, zaproponować, wytoczyć może ciężkie działo własnej fizyczności. Ma krótkie, po chłopięciu obcięte włosy i dwa podbródki z dumą trwające w zwisie kobiecym, chybocząc się od czasu do czasu to w lewo to w prawo. Ma bladą skórę o fakturze starych papierówek i wciąż ściska klamkę od łazienkowych drzwi, które trzasnęły raz… ajns, cwajn, drajn - rozbrzmiewa nagle bełkot męskiego głosu. Ktoś wspina się po schodach. Słychać wyraźnie, jak odbija się od ścian klatki schodowej, jak sapie, biorąc najróżniejsze tony. Oczyszcza nimi gardło, pełne flegmy i dalej swoje. Dalej liczy ajns, cwajn, drajn, policaj. Chrząka w międzyczasie, potyka się o stopnie. Krótsza noga zgina się nagle, nieprzewidziane chce mu się teraz powinąć, podłożyć świnię. Ajns, cwajn, drajn – o nie, on się nie da. Nie da się i już, ma się ten refleks na stare lata… Policaj, drajn, cwajn, ajns. Chwyta poręcz, nim upada. Kurczowo ściska jej śliską powierzchnię. Policaj, policaj, ajns, cwajn, drajn – jaki to on jest jeszcze sprawny – myśli niewyraźnie - mimo pięćdziesiątki na karku. Jaki gibki na tej swojej krótszej nodze. Sapie, bełkocze w próbie śpiewu, wspina się. Wreszcie dotarł. Na półpiętrze osuwa się na podłogę, mrucząc niezrozumiale pod nosem. Czuje, jakby coś go ściskało w żołądku. Coś bulgocze, chlupie w środku i dziwnie piecze. Ajns, ajns, ajns… Chyba czas już spać, trzeba iść. Tam łazienka, tu kuchnia. Podnosi wzrok, spogląda na pomieszczenie. Dziwne, między synapsami wolno przeskakują myśli, mgła o tej porze. Unosi się tuż przed nim, gęste mleko. Słaba widoczność. To nie autostrada, to landówka, tu tak zawsze. Pęcherz ma pełen, a teraz właśnie coś jeszcze do niego spływa. Szemrze w podbrzuszu, opada zgodnie z prawem grawitacji, sunie w dół. Na dnie wypełnia ścianki, napiera na nie, boleśnie rozsadza. Ale gdzie tu iść, kiedy mgła wielka, mleko, śmietana. Zastój. Stau. Mobilki, mobilki – ślina układa się w słowa, zaciera ich brzmienie, wypływa i brnie dalej, kończąc w objęciach zimnej glazury o ciemnej karnacji. Mobilki, mobilki, jak tam wygląda ścieżka, dróżka jak wygląda tam, ścieżka jak do… Nieskończone są pokłady śliny odpoczywającego mężczyzny. Siedzi tam, na półpiętrze, oparty o poplamioną ścianę, tuż nad głową termometr, wskazujący 13 stopni Celsjusza, a ślina płynie monotonnie, prąd nieznaczny. Stan bez zmian, choć przelewa się już przez zapory, opuszcza ciało na półprzytomne, z nogami komicznie podwiniętymi, jakby ich od dawna nie było, a tylko dwa kikuty ostentacyjnie wyrywały się przed siebie. Drzwi trzaskają. Jeden raz, trzeci raz. Kobieta słyszy odgłosy męża. Czuje jego profesjonalne nawoływanie w powietrzu. Słowa unoszą się oparami, migoczą w świetle halogenów przez kilka sekund, po czym znikają między wdechem a wydechem, które utrzymują kobietę przy życiu już od lat czterdziestu dziewięciu. Odwraca głowę, skręca tułów, zmienia pozycję i bierze ze sobą wszystko, bez owijania w bawełnę. Odbiera, wycofuje wcześniej złożoną ofertę swoich lubieżnych myśli. Wędruje w prawo, biodra toczą się z wysiłkiem. Rowy wskutek przyskórnych przesunięć tektonicznych zatracają pierwotne kształty. Na nowo powstaje krajobraz, wybrzusza się, zapada gdzieniegdzie. Ten proces nie ustaje jeszcze, trwa wciąż, dokonuje się intensywnie, kiedy ona spogląda w dół, opiera głowę na masywnych podbródkach, lokuje ją tam pewnie i sprawnie. Spode łba strzela wzrokiem do męża. Bez ostrzeżenia taksuje jego rozdęte ciało. W tym względzie pasują do siebie doskonale. Dwa kształty bez bliżej określonej formy. I już nie chodzi tu o płeć. O to, co zwisa między udami, co zionie tam wklęsłościami. Szpary, dziury, misternie wykłute w zwietrzałych ze starości skałach. Z identycznej formy wylewa się zawartość. Wypływa nadmiarem poza, wzdłuż i szerz. Ciasto ludzkiego ciała rośnie, choć temperatura nie sprzyja temu procesowi. 55 stopni Fahrenheita wciska się w powietrzne bąble na powierzchni mazi. Wzrok formy żeńskiej osiąga najwyższą temperaturę, źrenicami parują niewypowiedziane obelgi. Jedna zwęża się niebezpiecznie, przybiera kocich kształtów, druga stoi w miejscu, bez ruchu, obrażona ciągle za te dwa tysiące, które przyniósł kiedyś listonosz. Podstępem spisali ją wtedy na straty. 10 procent trwałego uszczerbku na zdrowi. Prosto powiedzieć, napisać, gorzej osiągnąć. Jej się udało. Teraz pozostałe 90 spogląda na mężczyznę w dole. Bo oto leży przed nią kierowca piździków na trasach międzynarodowych w pełnej krasie swych kompetencji zawodowych. Niezmordowany weteran rubieży niemieckich autostrad. Nawołuje studziennym szeptem kolegów po fachu, w próbie zdobycia niezbędnych informacji, jak bez problemu dotrzeć na miejsce przeznaczenia. Nie odzywa się jednak nikt, tak jak wcześniej, panuje wokół niezmącona cisza. On bulgoce wydzielinami organizmu. Zrezygnowany nie ponawia już prób, z asymetrycznymi nogami pod spłaszczonymi pośladkami leży na ścianie. Żona sterczy od minuty nad nim. Jeszcze w milczeniu rozpościera własną osobę nad skuloną postacią mężczyzny. Na przemian zamyka i rozwiera uścisk prawej dłoni, ćwicząc odwieczne ruchy, które czynią z niej kobietą w tych zapadłych włościach, zbudowanych na gruncie hipotecznym. Jeszcze siedem lat przyjdzie im pokutować za błędy popełnione w dawnych czasach, gdy dzieci godziły się na wszystko, na wszystko przystawały. Głodne dzieci, przyodziane w sprane lumpeksowe fatałaszki na wagę. Lat razem będzie jeszcze dziesięć minus trzy. Dom budowali dziesięć, dzieci mają troje. Rachunek się zgadza, jak jeszcze nigdy, a to przecież takie proste. Pomarszczony brzuch kobiety nie zawsze taki był. Kiedyś nie znać na nim było tych okropnych rozstępów. Brzuch królował z gracją - gładki i całkiem płaski. Blady, ale kobiecy, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jednak później on się rozzuchwalił niemiłosiernie. W sposób gwałtowany, jak grom z jasnego nieba, zachciało mu się rodziny z prawdziwego zdarzenia. Wgramolił się sobą na nią, bezbronną. I wszystko rozstrzygnęło się w jednym krótkim momencie, kiedy mężczyzna wzniósł się po raz ostatni i runął nagłą śnieżycą z tej nabuzowanej krwią wieży. Urodziła syna, a następnie jeszcze dwóch, naraz. O, jakież to było zaskoczenia, jakaż udawana radość, że, jak mówią, strzał jeden a bramki dwie. Czasy zmieniły się w przeciągu lat. Dzieci wyrosły, brzuch sflaczał i obwisł. Poza tym przybyło go na potęgę. I nic nie dało się już zrobić. Jest tak, jak musi być, a jeśli nie, to i tak trzeba się z tym pogodzi. Kobietę irytuje ten dziwny płaszcz spokoju, którym zostali nakryci. Nie podoba jej się kolor milczącego płótna. Jest nią, skrywającą w pewnym miejscu największą wklęsłość swojego ciała, zna się więc na kolorach. Wie, że nie do twarzy im wszystkim w tej osobliwej masce ugody. Ludzie wprawdzie zmieniają się czasami, ale nigdy aż tak bardzo. To sprzeciwia się w całej rozciągłości zatwierdzonym przez ludzi prawom natury. Związany w supeł język poczyna świerzbić niemiłosiernie. Pokryty ropiejącymi wybroczynami obelg mięsień walczy mężnie z trawiącą go zarazą. Kobieta rozwiązuje wolno węzeł. Uważnie porusza językiem, muska czubkiem podniebie i rozpuszcza go jak dziadowski bicz. Rozpalony twór mięśniowy jamy gębowej opuszcza usta. Z wyuzdaniem pełznie przed siebie. W jej głowie zachodzi wiele reakcji, kiedy tak pochyla się z wyciągniętym na wierzch językiem. O ściany czaszki obijają się wiecznie burzliwe nuty symfonii Brahmsa, którą kobieta słyszała jeszcze za pannę. Było to dawno temu, w czerwonych czasach jej młodości, które spędziła w internacie, wraz z innymi naiwnymi dziewczynkami, z opóźnieniem poznającymi swoje miejsce w tym świecie. Wtedy pozowała odważnie do zdjęć z twarzą pełną uśmiechu i młodzieńczą nieporadnością w oczach. A teraz? Teraz stoi wciąż z narządem w stanie pełnej gotowości. Wstępuje na tron, bo on przed chwilą z niego zszedł, przewracając się obok schodów. Budzi się jeszcze niekiedy. Jeszcze sili się na normalny ton w niepewnym głosie. On – mąż. On –powiedzmy – mężczyzna. Wokół groźny chłód wiosennego wieczoru przewierca się przez wibrujące powietrze. Niewątpliwie zapadła już noc. Pod jej osłoną dzieją się rodzinne historie, szczelnie otulone warstwą ochronną, stworzoną przez płeć słabą, bo piękną nie zawsze, w nieskończonych opowieściach o szczęściu. Zalegająca ciemność o chytrej facjacie i przekrwionych oczach szydzi z naderwanych nieco więzów polskiej rodziny od lat na emigracji wewnętrznej. Wiedzą o tym wszyscy, cały kraj się śmieje z tej polskości pod biało-czerwoną płachtą. Palce kobiety uważnie przesmykują się po ustach. Ich ociężałe ruchy parodiują własną zmysłowość sprzed wieków. Wierzch dłoni, mokry od śliny, gładzi z perwersją policzki, wzrok ucieka, zmienia kierunek, kiedy kobieta chce spojrzeć na męża, którego pęcherz, przepełniony po brzegi puchar ludzkiego organizmu, przegrywa z naturą. Z sykiem uchodzi z mężczyzny mocz. Ta wielka chwila codzienności niemal burkliwie i półgłosem przesącza się przez zniszczone spodnie i rośnie, rozciąga się, trwa piękna, wspaniała. Kobiece myśli buzują w niewielkim mózgu. Ich ciężar rysuje się na twarzy, z której ktoś spuścił powietrze, przebił ją przez zdrową jeszcze wtedy źrenicę, niczym zielony balon, tak ładnie tańczący na ciepłym wietrze znad morza. Staje się nagle zanadto powściągliwa, rozluźnia ściśnięte palce. Zapalne punkty giną wśród wściekłych fal, opuszczających cicho męskie ciało. Jej ruchy tracą wyrazistość. Już nie triumfuje w całej swej wielkości. Zwija pospiesznie kram kobiecości i powraca w dozwolone rewiry własnego życia. Mąż spienia się na gładkiej powierzchni kwadratowych płytek, a ona zdradza siebie. Daje się upokorzyć i jest upokorzona. Tu nie zmienia się nic od tak dawna. Otwierając drzwi łazienki ze zwieszoną głową i spuszczonymi oczami kobietę wita mikroświat przeznaczenia. Sprawnym ruchem nalewa gorącej wody do plastikowego wiadra, nabytego po zredukowanej sztucznie cenie i dłonią własną wzburza taflę smętnie wirującego środka do czyszczenia o uniwersalnych właściwościach. Zapuszcza się teraz w dobrze sobie znane tereny uprawne, gdzie co roku ponosi niepowetowane straty z powodu szkodnika-uzależnienia. Ten, który co tydzień tak późno wraca i zawsze tylko na chwilę, opróżnia zapasy, tak starannie znoszone przez długi dzień. Ta, która śmie nazywać się czasami kobietą. Ona, amatorka ścierek przesiąkniętych zapachem rozwodnionego moczu, w przypadku której wykluczonym jest, aby pożądała czegokolwiek od tego oceanu, gdzie jest tylko przynętą dla umarłych już za życia trójki dzieci, które nigdy nie marzyły o zdobywaniu ludzkich serc za maską pianistycznego uzdolnienia. Ona, przepełniona żądzą bycia nikim, pochyla się wreszcie nad nim – bo ileż można czekać - i ocierając perlący się na czole pot, zamiata nieczystości kolistymi ruchami. Zamiata i jest pomiatana.

Czas nas zmienia, chłopaki

Kobieta napastuje wzrokiem syna wydartego z jej łona rękami małomiasteczkowego lekarza o niepełnych kwalifikacjach. Pierworodny zmężniał niebywale od czasu narodzin. Kto by pomyślał, że owe słodkie dziecko o blond włosach i okrągłej, trochę nadmiernie, twarzy sfermentuje kiedyś do takiego stanu. Nad wielką głową syna, okraszoną gąszczem rudawych włosów w nieładzie, unosi się odór zepsucia, z powodu którego codziennie woła o pieniądze, nie dając nic w zamian. Kasa, kasa… - mówi i dośpiewuje radośnie resztę wersu, grzebiąc palcami w lisim owłosieniu, które przytwierdzono dożywotnio do czaszki niczym perukę. Kobieta za młodu przypominała syna. W ten sam sposób krzywiła twarz i robiła niewdzięczne miny, gdy coś raczyło nie iść po jej myśli. Zadziwiająco dużo wspólnego mają matka i syn pierworodny, który przyszedł na świat tuż po wielkiej katastrofie wiosną osiemdziesiątego szóstego. Na zdjęciu, żółknącym w zawilgoconym albumie, mała matka wypina dzielnie brzuch przed siebie, gdyż nikt nie powiedział jej, jak powinna stanąć, żeby wypaść lepiej. Gdzieś indziej, okrakiem na koniu, wyprowadzonym z szopy przez ojca, uśmiecha się tajemniczo i zdradliwie. A tu, spójrzcie! - to dziewięcioletnia matka na komunijnym zdjęciu. Już zaciska swe małe paluszki, zwieńczone brudnymi paznokciami, wokół białej świecy. Długa to historia. Z rana matka zagnała ją na pole, żeby pieliła rajki buraków, pochylona w bolesnej pozie. Później kazała umyć porządnie ręce, wyszorować pumeksem, żeby były czyste i dziewczęce, i ładne jeszcze, bo na zdjęciu będzie widać, jeśli ich nie domyje, ta mała zaraza. Okazało się wreszcie, że zaraza rzeczywiście nie domyła wszystkiego. Paznokcie wypchane piaskiem z pola i dłonie zaczerwienione od tarcia kamieniem do stóp szyderczo brylują na pierwszym planie, a matka-dziewica stoi zawstydzona, niepewnym wzrokiem patrzy w obiektyw aparatu i bardziej niż kiedykolwiek przypomina syna. Syn w peruce długich włosów to właśnie matka na tym nieszczęsnym zdjęciu, które przypomina jej wkroczenie do wspólnoty kościoła katolickiego, parafia Gościeszyn. Matka, lat 49 i jej syn rozkładają się na podniszczonej kanapie przed dwudziestodziewięciocalowym telewizorem, marki Sony, spłaconym z opóźnieniem w kilkudziesięciu ratach. Mężczyzna zamknięty na ekranie błyszczy natarczywie wybielonym uśmiechem. Przechadza się teatralnym krokiem po studiu i udaje pana od proszku, który spierze nawet najgorsze plamy z każdego rodzaju materiału. Ciekawe, szepcze matka i przykuwa się jeszcze bardziej do telewizora, muszę to mieć. Matka też czasami musi coś mieć. To prawie obce jej uczucie żądli niekiedy półwieczne prawie wnętrzności i pcha do przodu. Kupię sobie taki proszek, jutro. Wracam tak czy owak z dyżuru, to wskoczę tam i kupię, i będzie. Będę to mieć, bo muszę. Tak sobie opowiada kobieta te kobiece historie, a syn śmiej się z niej głośno. Otwiera usta i, pochylony do przodu, zgięty jakby w pół, zanosi się rechotem, a jego wielkie uszy podrygują komicznie. Szczypie matkę, kiedy ta się obrusza i próbuje werbalnie się obronić i wytłumaczyć dziecku, że on też jeszcze ma prawo do przyjemności, do życia, do małych uciech. Pokazuje ją palcem i krztusi się, bo w tych spazmach, które nim nagle zawładnęły, nieopatrznie ślina wdarła się do dróg oddechowych, gryząc drobnymi zębami synowe gardło. Kaszle z otwartymi ustami i odpycha od siebie matkę, która popisując się swoją pielęgniarską wiedzą chce mu pomóc. Matka, mocno uderzona, bo syna nie zna umiary ani żadnych granic, przewraca się na podłogę i rozkracza krótkie nogi, poobcierane od kolan w górę. Leży tam, na bruku, w niebieskim szlafroku z kapturem i prosi syna o pomoc. Sama nie da rady wstać, jak mówi. Ale ma go, on z pewnością pomoże, jej syn - ma nadzieję - i zwraca się do ciała na wypoczynku. Słowa trafiają jak grochem o ścianę, odbijają się z hukiem. Wypłata już dawno wyszła, syn nie kocha więc dziś matki. Jeśli chce otrzymać jakikolwiek znak przywiązania musi coś dać od siebie, w spieniężonej formie. Nic za darmo, nic za friko. Nie dzisiaj. Umiesz liczyć, licz na siebie. Cedzi syn przez inżynierskie zęby i drwi dalej. Matka kocha swoje dziecko, to jej zadanie, dlatego obiecuje mu niebotyczne kwoty, które będzie mogło trwonić przez cały tydzień na co tylko zechce. Próbuje mocno przywiązać jego uczucia do bladego ciała . Teraz, kiedy znów siedzi na swoim miejscu kobieta nie ma pojęcia, dlaczego zagląda w czyjeś sztuczne zęby i uśmiecha się do siebie. Obok próżnuje wciąż jej synalek, którego kiedyś nazywała dzieckiem, jej własną małą pociechą, przynoszącą dumę swojej matce. Od tego czasu minęły jednak lata i sytuacja zmieniła się zauważalnie. Syn udaje dziecko tylko przez kilka dni w miesiącu, gdy zbliża się czas rozdętego stanu konta. Wtedy wyciąga wielkie dłonie w proszącym geście. Matka żebrze o przebaczenie i wciska synowi zwinięte banknoty w grabie, chcąc wkupić się w łaski życia, które sama stworzyła, ale w którym już dawno nie ma dla niej nawet najmniejszego skrawka lebensraumu. Z wiekiem jej oddech staje się coraz płytszy, łapie z trudnością powietrze w tym świecie, w którym spełniła swą rolę i może już odejść. Bezużyteczny zewłok człowieka, który poddaje się woli syna. A ten, z pilotem w ręku, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, przeskakuje z kanału na kanał, zatrzymując wzrok jedynie na programach motoryzacyjnych – jego dumie. Matka słucha uważnie zawiłego i enigmatycznego kodu, jakim posługuje się prowadzący. Czasami mruczy ze zrozumieniem, udając zaciekawienie. Wszystkimi sposobami podejmuje próbę wdarcia się w centrum zainteresowania swojego dziecka, które dzisiaj nieprzerwanie jest sierotą. Dziecko nie mam matki, choć ona siedzi tuż obok i otacza je pod nieobecność ojca pełnią rodzicielskiej miłości. Po trzech latach pracy w pobliskim miasteczku ojca rzuciło na dalekie wody, po których pływa rozpaczliwie już od jakiegoś czasu. Kochająca rodzina żywi codziennie płonne nadzieje na to, że statek widmo, na którym ojciec jest jedynym członkiem załogi, wreszcie pójdzie na dno i uwolni ją od wszystkich problemów. Lecz mimo wzburzonego morza zagranicznych wojaży mężczyzna i mąż w jednej osobie zwykł szczęśliwie dobijać do celu, jakim jest dom jednorodzinny z całą jego ruchomą zawartością, powstałą z potrzeby bliskości, przed którą nikt nie zdoła ujść. Niezgrabne palce syna znów w panice gnają po gumowej powierzchni pilota. Dziecko wyraża w sposób niecenzuralny swe wielkie niezadowolenie i rozczarowanie faktem, że telewizja kpi sobie ze zwykłego odbiorcy, nie transmitując w niedzielne popołudnie nic godnego uwagi. Obrażony na cały świat hodowca lisich kit rzuca pilot na ziemię i znika w drzwiach, którymi trzaska z impetem, aż szyby drgają niebezpiecznie. Matka zostaje sama i w tych rzadkich chwilach spokoju umacnia swą miłość do syna. Uspokojona i szczęśliwa wwierca niepełnosprawny wzrok w ekran telewizora. Na jedynce papież przemawia po niemiecku. Co to się porobiło, zastanawia się głęboko w sobie matka. Nawet w stolicy apostolskiej lęgną się teraz Niemcy, okupują polski Watykan. Śmierć to niemiecki mistrz rodem z Austrii. Tu Żydzi, trujący ludzi – w tych ich tajemnie podłączonych wodociągach płynie skażona woda, tam Niemcy – wilki w książęcej skórze, mówiący o przebaczeniu. Czego to ludzie dzisiaj nie wymyślą? Matka wsłuchuje się w obcą mowę, w jej twarde brzmienie i konwencjonalne konotacje. W tłumie, zgromadzonym na Placu Świętego Piotra, który wiwatuje obłąkańczo, dostrzega złotowłosą kobietę. Kamera, niczym żarłoczna bestia, cicho zbliża się do dziewczyny, czyhając na moment, kiedy będzie mogła zaatakować i połknąć smakowity kąsek w całości. Matka podziwia szlachetne rysy wychwyconej między setkami ludzi piękności. Zachwyca się nimi i rozmyśla. Też miałam takie cudowny włosy, recytuje cicho z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym dotyka swojego obecnego owłosienia na głowie w kolorze popiołu rozwianego przez wiatr. Twe włosy złociste, kwili poetycko. Me włosy spopielone. Nagle ogarnia ją dziwne uczucie. Pragnienia, którego nie da się okiełznać. Wstaje i pędzi w stronę lodówki, w których zimnych zakamarkach rzędem stoją kartony świeżego mleka. Matka sięga łapczywie po jeden z nich i nie zastanawiając się dłużej przykłada do ust. Chłodne mleko, dojone przy wschodzie słońca, spływa czarnym strumieniem na jej obolały język. Matka pije dalej, szybko, spiesznie, jakby bała się, że ktoś jej zaraz wytrąci z rąk ten biały karton z mlekiem - prawdziwym, 1 litr, 1,7% tłuszczu – i każe grać i śpiewać i kopać grób. Głębiej i głębiej. Ryć i tańczyć. Irracjonalny strach ogarnia zwiotczałe ciało matki, z pełnych ust cienką strużką wypływa mleko. Ona teraz wie, już wie, że nadchodzą trudniejsze dni, cięższe czasy. Odstawia mleko, ociężałym ruchem dłoni wyciera wargi i nie oglądając się za siebie wraca przed telewizor. Gdyby miała ubrane buty z pewnością zawiązałaby teraz sznurowadła przy wtórze katolickiej modlitwy i odgłosie skomlących psów, dobiegającym od sąsiadów. Niestety z jej opuchniętych stóp spozierają jedynie pielęgniarskie klapki. Matka myśli jeszcze chwilę o nadchodzących dniach, których zimny wiatr rozwieje jej spopielone włosy i zapomina po chwili o wszystkim, jakby nic się nie zdarzyło. Nie było tej winy. W międzyczasie syn opuszcza nieszczelne mury więzienia, w którym odbywa dożywotnią karę za brutalne przyjście na ten świat. Nie interesuje się matką nawet w najmniejszym stopniu. Jest dla niego kulą u nogi, której pozbyłby się już dawno temu, gdyby nie była aż tak cenna. Tak, syn-inżynier umie posługiwać się cyframi. Dodawać i odejmować. Przede wszystkim odejmować wielkie sumy od podarowanych przez matkę kwot. Problem polega na tym, że dla syna zabawa dopiero zaczyna przyjmować jakichś konkretnych kształtów, przy czym życie matki zbliża się nieuchronnie do punktu, w którym ogołocone z wszystkich potrzeb wyższego rzędu poczucie szczęścia zdaje się zadowolić każdym kolejnym oddechem. Przebiegłe oczka syna lśnią w promieniach wiosennego słońca, zapowiadając realizację właśnie knutego planu, wyciągnięcia od niemożliwie zabieganej rodzicielki, która swój wolny czas spędza niczym pies w kojcu, zaszczuta przez ukochane otoczenie, licznych przyjaciół w postaci banknotów stu- i dwustuzłotowych. Syn udaje się właśnie do ukradzionych znajomych, podnosząc masywną nogę w próbie przerzucenia jej przez motocykl produkcji niemieckiej. Motor, odwieczne marzenie ojca i syna, zakupiony po niezbyt wygórowanej cenie, która, zważywszy na jego opłakany – również przez matkę i to wielokrotnie - stan, cuchnie zdzierstwem, matactwem i oszustwem uczciwych Polaków, połyskuje pod pośladkami pierworodnego błękitem taniego lakieru. Jeszcze nie wszystko funkcjonuje zgodnie z planem, ale z maszyny wydobywa się przeraźliwy huk i łomot, a koła kręcą się do przodu za sprawą skomplikowanego mechanizmu. A w tym wszystkim tylko o to chodzi, myśli syn i oblicza pospiesznie spalanie podczas tego krótkiego postoju, w obawie, aby nowa miłość zepsutego serca zmutowanego bachora, nie puściła tylko matki z torbami, bo co on wtedy zrobi. Sam bez hojnie rozwartej matczynej kieszeni, do której można sięgnąć spokojną nocą i burzliwym dniem.

W poniedziałek syn oddali się na długość pępowiny w kierunku miasta, w którym pobiera swe, pożal się Boże, nauki ścisłe. I zapomni na cztery dni o więzach, łączących go bezwarunkowo z tym oto domem i jego mieszkańcami, panosząc się wśród równych sobie odszczepieńców, którzy grają swoje role dzieci miasta i nieprzerwanie sprowadzają syna na złe drogi rozpusty (tudzież próżności). Ta niezwykle przyjemna kąpiel w błahostkach pustoszejącego rozumu pozwala dziecku rozluźnić napięte mięśnie, zmęczone już nieco fanatycznym treningiem siłowym w spreparowanej z resztek metalu piwnicznej siłowni, w której to staje czasami przed zniesionym z góry lustrem i narcystycznie podniecony prezentuje samemu sobie najnowsze osiągnięcia bladego ciała.
Ale teraz syn ostatecznie rusza z miejsca, w którym przystaje w chwilach zadumy. Sadowiąc swój ludzki odwłok na nowo oprawionym w skórę siedzeniu, rusza w krótką drogę w celu pomęczenia skradzionych przyjaciół niewyraźnym kształtem własnej osoby. Motor turkoce przeraźliwie. Wiatr tańczy lubieżnie wśród gęstwiny włosów. Syn czuje w kieszeni ciężar monet, które uprowadził podstępem z torebki szarowłosej matki i znów uśmiecha się do siebie straszliwym grymasem. Syn kocha matkę każdą swą żądzą dlatego pozwala jej teraz siedzieć przed telewizorem i pochlipywać po kryjomu.
Wiosenny dzień z wolna wybrzmiewa już.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Maxplatz · dnia 06.12.2009 10:48 · Czytań: 656 · Średnia ocena: 2 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
lina_91 dnia 08.12.2009 16:38 Ocena: Przeciętne
Rany boskie, myslisz, ze ktos przez to przebrnie? Kolego, jest takie cos jak akapity. Ja na piekne oczy dam 3, bo zupelnie nie wiem, od ktorej strony to ugryzc, a cos musze wstawic.
Maxplatz dnia 08.12.2009 22:28
Brak akapitów jest zabiegiem celowym, bo też i tekst, taki był przynajmniej mój zamiar, miał budować jeden ciąg logiczny bez jakichkolwiek przerw. Wprowadzenie akapitów zaburzyłoby zaplanowaną strukturę.

Pozdrawiam!
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:81
Najnowszy:Mateusz199