Z pozoru wszystko było w najlepszym porządku. Starzy na wyjeździe gdzieś w górach, dom pełen gości i alkoholu. Ogrzewanie sprytnie podkręcone na maksimum, zachęcając dziewczyny do zrzucenia ciepłych swetrów. Na stole miski z zimnym już jedzeniem, w kuchni zapach mało wykwintnych, tłustych potraw, których nikomu nie udało się dobrze przyprawić. Gwar rozmów tonący w tętencie beatu, wieża w salonie rozgrzana do czerwoności. Ludzie kręcący się w gęstej zawiesinie papierosowego dymu, nie tańczący już nawet, a niemrawo ugniatający dywan stopami.
Zdawałoby się, że nie ma lepszego sposobu na zamordowanie starego roku, jednak…
Do północy pozostało ledwie kilkanaście minut, a nikt z imprezowiczów nie mógł znaleźć Tomka. Dziwili się goście; jak to, że on – gospodarz, a jednocześnie najbardziej imprezowy człowiek na roku, zaszył się gdzieś bez śladu? Powinien latać z kieliszkami, szykować szampana, zabawiać towarzystwo durnymi żartami, może nawet komuś przywalić.
Kilku dalszych kolegów uparcie twierdziło, że Tomasz zachlał się zbyt wcześnie i leży gdzieś pod drzewkiem w kałuży rzygowin. Ci bliżsi, a więc ci, którzy widzieli już niejeden alkoholowy wybryk Tomasza wiedzieli, że chłopak miał zbyt mocną wątrobę na tak wczesną utratę przytomności. Gospodarz rzygał, to fakt, ale zawsze jako ostatni. Co więcej, zwykle potem dopijał jeszcze drinka i szedł poleżeć w wannie, aby nad ranem pojawić się z nową butelką wódki.
Okolice domu zostały przeszukane. Imprezowicze przetrząsnęli każdą kupę liści, każdy rów, każdą spróchniałą dziuplę, w jakiej chłopak mógł zniknąć. Tomek wsiąkł jak kamfora. Ktoś chciał przejąć obowiązki gospodarza, co polegało głównie na próbach uwiedzenia podchmielonej dziewczyny Tomasza. Na moment poprawiło to nastrój gości, tym bardziej, że uwodzicielem była kobieta, jednak niepokój nie ustępował.
Kuchenny zegar tykał uparcie. Wyświetlacz raził czerwonymi cyframi, przyciągał zniecierpliwione spojrzenia. Dwanaście minut, szczękną korki od szampana, bąbelki zawirują w powietrzu, tani, ruski szampan pójdzie do krwi. Ktoś zwymiotował do doniczki w przedpokoju… nie Tomasz. Tomasza nie było.
***
Przyszły pan psycholog siedział na strychu i przez wykuszowe okno patrzył na księżyc. Ściskał w dłoni butelkę czystej, ale był panicznie wręcz trzeźwy. Nie wypada pić na własnej stypie.
Spod podłogi dochodziły go dźwięki noworocznej zabawy – wiedział, że jeśli tylko zejdzie, zapomni o wszystkim, obecność ludzi uśpi natarczywe myśli, strumień alkoholu stłumi wyrzuty sumienia. Tomasz nie chciał jednak pozbawiać się refleksji, ten jeden raz mógł odpuścić sobie spanie w wannie i polewanie się do rana ciepłą wodą.
Przyszły semestr miał być dla niego ostatnim. Wiedział, że dobre czasy się skończą; z jego niechęcią do nauki nie mógł przecież silić się na standardową drogę ucieczki - studia podyplomowe. Poza tym miał niejasne przeczucie, że z tej sytuacji nie ma już odwrotu.
Każdy, chcąc nie chcąc, dojrzewa. Przychodzi taki czas, kiedy trzeba ściąć włosy, zacząć ubierać się jak człowiek, wziąć życie we własne ręce. Tomasz ścisnął mocniej butelkę. Pójść do pracy.
Koniec z imprezami. Człowiek może iść na zajęcia na kacu, ale do pracy? Nigdy w życiu. Jego noga, poza udziałem świadomości, wystukiwała rytm muzyki. Zmusił ją do przestania. Uznał, że w stanie ducha, w jakim się znalazł, nie było miejsca dla nawet odrobiny radości.
Był ciekaw, czy każdy tak kończy. W wyobraźni piętrzył tragiczne wizje własnej przyszłości, sięgając do świadomości zbiorowej gatunku ludzkiego. Najpierw te włosy, ubranie, myślał, a potem praca. Zamykają człowieka w kajdany, wciskają w ten pięciodniowy, czterdziestogodzinny kierat, a potem już z górki. Zamiast nowej plazmy – dzieciak. Może dwójka, jak kiepsko pójdzie, w końcu nieszczęścia chodzą po ludziach… Chłopak złapał się za głowę. Boże, tylko nie trojaczki, wyszeptał.
No a jak już masz tą małą trzódkę, to mogiła. Te nędzne osiem godzin, które społeczeństwo zostawia człowiekowi do niby jego dyspozycji, skurczy się niechybnie. Zrób śniadanie, odwieź do przedszkola, a najlepiej zaprowadź, bo małe powinny się ruszać, nabierać tężyzny fizycznej.
Potem odbierz z przedszkola. Potem zrób obiad, bo oczywiście gówniażeria nie chciała nic jeść w tym pieprzonym przedszkolu, nic z resztą dziwnego, ile można żreć kluski z serem.
Pobaw się z bachorami, porozwijaj im talenty; najpierw te talenty znajdź, oczywiście. Kup pianino. I bębenek. Stół do bilarda właśnie poszedł się jebać.
Poczytaj bajkę, kurwa, chłopak zacisnął pięści, zgrzytnął zębami. Bo dziecku trzeba rozwijać wyobraźnię.
Tomasz spojrzał na zegarek, była za pięć dwunasta. Za oknem od jakiegoś czasu dało się widzieć sztuczne ognie pląsające wesoło po niebie. Jakiś pijany idiota znów nie mógł się doczekać, aż mu urwie rękę.
- Dlaczego ja się martwię teraz – powiedział do siebie – Dlaczego to dzisiaj jest ten pieprzony czas zadumy?
Zegarek nie ustępował, odliczając kolejne sekundy. Tomasz był jak skazaniec, strych jak cela śmierci. Z tym, że bez prawa do ostatniego posiłku.
Jest tyle bardziej adekwatnych momentów do roztrząsania życiowych problemów. Co to jest ten nowy rok? Przecież mogę się martwić za pół roku, próbował się przekonać. Wiedział jednak, że to pół roku jest fikcją.
Był prawie psychologiem, rozumiał potrzebę autonarracji. Musi być punkt zmiany, jeden moment, ludzka psychika nie lubi rozmytych granic. W tym roku, przez jeszcze pięć minut, myślał, jestem beztroskim studentem. W przyszłym zamkną mnie w garniturowy mundur.
I nic już nie będzie takie, jak przedtem. Nie ma powrotu.
***
Jakaś romantyczna para nie wytrzymała do północy. Żeby tylko jedna – kochankowie przewalili się po wszystkich pomieszczeniach, potykali na schodach o mało nie odgryzając sobie nawzajem języków. Dziewczyna stłukła biodro na poręczy, facet rozwalił łuk brwiowy o framugę drzwi.
Ktoś już zajął i sypialnię rodziców, i łazienkę. W drugiej jakiś pierwszoroczniak, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem, próbował wyjąć nadtrawione kawałki mięsa z zapchanego zlewu. Sprężyny w pokoju gościnnym jęczały złowrogo.
Para wdrapała się jeszcze wyżej, na samą górę. Dziewczyna pierwsza weszła na drabinę, chłopak zaofiarował pomoc, wciskając nos między jej pośladki.
Tomasz nie zdziwił się zbytnio widząc ludzi tarzających się po ziemi, próbujących poodgryzać sobie wargi. Uznał, że nawet go nie zauważyli, wstał więc i poszedł do klapy w podłodze. Ostrożnie przestąpił nad zapaśnikami, wszedł na szczeble, dostał stanikiem po nosie i zanim jego głowa zniknęła poniżej poziomu podłogi, kątem oka dostrzegł zimową, bladą dupę. Przez chwilę zastanawiał się nawet, męską, czy żeńską, jakby to cokolwiek dla niego zmieniało.
Muzyka dawała po uszach, zlewała się z hałasem pękających za oknem ognistych kul. Doszedł go odgłos ugniatanego spoconymi stopami dywanu i rzygowin uderzających o ścianki glinianej doniczki z przedpokoju.
Chłopak spojrzał po raz kolejny na zegarek. Zostały dwie minuty. Teoretycznie zdążyłby jeszcze zejść na dół, uśmiechnąć się i życzyć wszystkim wesołego nowego. Przy odrobinie szczęścia mógłby się nawet porządnie zalać, gdyby tak wmusił w siebie choćby połowę flaszeczki, z którą wciąż nie udało mu się rozstać.
Minął pokój z trzeszczącym wściekle materacem i skierował się na dół. Liczył, że uda mu się uniknąć rozwrzeszczanego tłumu świętujących gamoni. Kilka minut przed północą ludzie zwykle przestają zwracać uwagę na bezpośrednie otoczenie, przyklejają się do okien i obserwują niebo.
Od donicy śmierdziało skwaśniałym winem. Tomek spojrzał na nią z niedowierzaniem. Jakiś studencina leżał pod nią, otaczając jej podstawę jedną ręką. „Zarzygał po brzegi” pomyślał z podziwem gospodarz. W salonie i w kuchni, zgodnie z przewidywaniami, ludzie ustawili się przy oknach. Na dworze padał deszcz iskier, syk gasnących w mroźnym powietrzu płomyków zagłuszało chaotyczne pobrzękiwanie szklanek i kubków dzierżonych przez zapijaczony tłum.
Strzelił korek od szampana, potem drugi. Płyn spienił się na podłodze, wsiąkł w szpary miedzy deskami. Paradoksalnie – zdawało się, że mokre miejsca na dywanie stały się czyste.
Tomek wzdrygnął się z obrzydzeniem. Ile czasu zostało? Minuta? Minuta życia, niewiele, nawet na to, żeby się nad sobą poużalać.
Z korytarza było wejście do pracowni ojca. W środku pusto, okno wychodziło na podwórko i w pokoju nikt nie zainstalował łóżka. Tomek wślizgnął się do środka, jeszcze chwilę porozmyślać w samotności o straconym życiu i o tym, co czekało go w niedalekiej przyszłości.
***
Pijackie odliczanie, szczęk szkła, stłumione śmiechy, mijające sekundy, piana. Północ wybiła, a ludzie wcale, ale to wcale się nie zmienili. Ten zarzygany, kochanek doniczki, wciąż leżał w korytarzu, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że po raz kolejny przespał sylwestra. Studentka na strychu przeżywała kolejny zawód miłosny, a jej kochanek, mimo wścibskiego nosa, nie potrafił doprowadzić się do pionu. Sprężyny w pokoju gościnnym nie pękły, rura w łazience nie odetkała.
Wszystkiego najlepszego, oby ci się wiodło w nowym roku. Kilka osób wciąż szukało zagubionego gospodarza, czuli się w obowiązku wypić z nim kielicha. Ktoś skomentował jego nieobecność, ktoś inny potwierdził pogląd.
- On tak zawsze – stwierdziła jedna blondynka – Zawsze w sylwestra znika.
- Dlaczego? – dopytywał jakiś młodzian, z trudem łapiący równowagę.
- Nie lubi zmian…
Za oknem dogasały fajerwerki.
***
Tomek wyskoczył z pracowni, omal nie wywracając jakichś ludzi, szykujących się już do wyjścia. W pierwszej chwili go nie poznali, on też miał trudności, z powodu butelki wódki, którą osuszył niemal do dna. Uwiesił się na ramieniu studenta i sapnął.
- Stasiu, a dokąd to… - wyszczerzył się w uśmiechu – Nie opijemy nowego roku?
- Ja już opiłem – sprzeciwił się Stasiu.
Ludzie usłyszeli znajomy głos i wyszli zobaczyć, co się stało. Tomek powitał ich ukłonem. „Wesołego!” wykrzyczał, chwiejąc się na nogach.
- Gdzieś ty się podziewał? – pytali – Już dziesięć minut po północy, a ty nam wesołego? Co się z tobą działo?
- Och, jak ja was kocham! – odparł bez sensu Tomasz. – Szampana dajcie, jest co oblewać.
- Czemu cię nie było? – pytali niestrudzenie.
- Ach, życie mi się waliło. Myślałem, że to już koniec, rozumiecie, że praca, że rodzina…
- Kontemplował – stwierdził ktoś.
- Użalał się – odparł inny.
- Gówno tam – gospodarz zaprotestował – Martwiłem się, że to już koniec, ale teraz wszystko w porządku, można pić i balować! Hurra!
Tomek zatoczył się do kuchni, tłum za nim, nawet ci, co mieli już wychodzić. Obudził się nawet gość od doniczki, ale tylko dlatego, że ktoś nadepnął mu na dłoń.
- Siedziałem na strychu i myślałem – podjął po chwili, potrzebnej na wypicie lampki szampana, Tomek – Że jakie to beznadziejne. Że studia się kończą, starzy odetną od kasy i trzeba będzie być samodzielnym.
- I co? Po północy już nie trzeba? – zakpił ktoś.
Ale Tomek nie dał z siebie żartować. Szybko wyjaśnił istotę rzeczy. Kiedy już miał załamać się na dobre, kiedy zegary wybijały północ, zdecydował zająć się czymś innym. Może choć raz czyjeś noworoczne postanowienie, nawet jeśli niczego nie postanawiał, okaże się prawdziwe. Włączył komputer ojca. Przez całe te ferie, balowanie od świtu do zmierzchu zapomniał, że miał jeszcze jeden egzamin, którego wynik powinien od kilku dni wisieć na stronie uczelni.
Odpowiedzialnych ludzi interesują takie rzeczy, więc wszedł.
- I co? – pytali zaciekawieni.
- Pała! – wrzasnął Tomasz – Pała jak malowane. Nie ma poprawki, to była ostatnia szansa. Kumacie?
- Nie dopuszczą cię do obrony. – podsumował ktoś.
- Jasne, że nie!
Rok. Więcej nawet. Każdemu się zdarza, myślał sobie, ale przynajmniej się starałem. To nie moja wina.
Zasiadł więc gospodarz ze wszystkimi chętnymi, szczęśliwy jak nigdy. Za oknem wciąż grzmiały odległe fajerwerki, kilku spóźnialskich nie chciało czekać do przyszłego roku. Kuchenny zegar odliczał czas do pierwszej.
Tomasz śmiał się, bawił, radował. Nie dokuczały mu nawet uszczypliwe komentarze, kiedy to opowiadał o swoim szczęściu.
- A który to już raz? – zapytała zgryźliwie jedna z jego dalszych koleżanek.
- A trzeci – odpowiedział z uśmiechem.
Kolejny rok bez zmian.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Matuszewski · dnia 10.12.2009 09:31 · Czytań: 1676 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: