Kiedy byłem małym chłopcem cz. III - bassooner
Proza » Groteska » Kiedy byłem małym chłopcem cz. III
A A A
Piłka.

Gdyby się zastanowić, to czas mojej młodości spędziłem po równi: na drzewie, na lodowisku, na ślizgawkach i grając w piłkę. Zawsze kiedy wychodziłem z domu zabierałem ze sobą piłkę. Mogłem wyjść do szkoły bez drugiego śniadania, bez stroju do wf, a nawet bez całego tornistra, o zadaniach domowych nie wspominając, ale wychodząc na podwórko nigdy, ale to przenigdy nie zapominałem o piłce.
Piłkę kopało się bezustannie, a jeśli nie kopało, to nosiło pod pachą jak jakąś dodatkową część ciała. Musiała być i koniec, a naiwny byłby ten który sądziłby, że służyła li tylko do grania w futbol dwóch przeciwnych drużyn do dwóch przeciwległych bramek. Piłkę podbijało się ot tak sobie nogą, kolankiem i główką, albo nie ot tak sobie, czyli kto więcej. Piłkę podbijało się kto wyżej, kto dalej, lub kto mocniej testując siłę uderzenia o ścianę kamienicy - jeśli sąsiadka wybiegała z krzykiem lub miotłą, albo z krzykiem i miotłą, znaczyło to, że do uderzenia dźwięczą jej kieliszki w meblościance stojącej po drugiej stronie owej ściany i kobieta już nerwowo nie wyrabia.
Siłę uderzenia testowało się też grając w futbolowego dupniaka; kopiąc piłkę w stojącego w bramce, na baczność, tyłem do „katów” nieszczęśnika. Kto nie trafił zajmował jego miejsce, a odległość co kolejkę zwiększaliśmy o krok. Chodziło o to, żeby walnąć w gościa jak najmocniej. Oczywiście często najmocniej znaczyło najmniej celnie, ale widok wijącego się w bólach i rozmasowującego sobie rożne części ciała kolegi, który chwilę wcześniej kopnął ciebie piłką w nery, brała górę.
W ogóle brutalizacja życia podwórkowego postępowała z roku na rok. Kiedy zaczęliśmy grać w karty, z braku pieniędzy graliśmy na śledzie. Po kilkudziesięciu śledziach, przyjętych i na prawą i na lewą rękę, ból zsiniałych nadgarstków nakazywał, co było dopuszczalne, na wymianę śledzi na pstryczki w nos lub w ucho. Jeśli nie miało się szczęścia w kartach, może mielibyśmy w miłości? to po takiej partyjce makao i wylosowaniu jako przegrany, kilku asów (jedenaście śledzi, wymienne na jedenaście pstryczków w nos lub w ucho za jednego asa) człek wracał do domu obolały jak po wojnie i trzeba było zrobić sobie przerwę przynajmniej na tydzień! Koledze po kilkudziesięciu śledziach pękła skóra na nadgarstku, a uszy i nos miał czerwone jak u nałogowego pijaka. Oczywiście wszystkie te rzeczy robiliśmy mając cały czas w pobliżu piłkę. No, chyba że akurat łaziliśmy po drzewach.


Gonito nadrzewne.

Na drzewa wspinaliśmy się w trzech jasno określonych celach: konsumpcji cudzych owoców, czyli „epy”, dziwnej odmianie „gonita” i ot tak, dla zabicia czasu. O „epie” już wspomniałem, zabijanie czasu polegało na nudnych, bezsensownych dysputach, kulaniu babolów w nosie i sikaniu bez schodzenia na ziemię, ale „gonito” to była już poważna sprawa.
„Gonito nadrzewne” w przeciwieństwie do „gonita zwykłego” polegało, jak sama nazwa wskazuje, na ganianiu się po drzewach. Regulamin zawierał tylko jeden punkt: nie wolno było schodzić z drzewa, a właściwie drzew. Drzewa były starannie wyselekcjonowane, to znaczy musiały być blisko siebie aby można było przełazić z jednego na drugie. Nie były za wysokie, bo były to drzewa owocowe rosnące w dzikim, opuszczonym sadzie. Te, które nie stykały się konarami, łączyliśmy przy pomocy lin.
Zjeżdżaliśmy po nich na odciętych gałęziach w kształcie odwróconej litery „V”. Ponieważ nasze prymitywne ślizgi stawiały znaczny opór, liny musiały mieć dość znaczny spad. Pewnego jednak razu, kolega zapragnął mieć coś bardziej profesjonalnego. Urządzenie zostało wykonane przez jego ojca w zakładzie pracy; miało dwie rączki oraz prawdziwe kółeczka z rowkami, w które miała wejść lina. Demonstracja zrobiła na nas duże wrażenie, bo cztery kółka wyposażone w najprawdziwsze łożyska, kręciły się długo po wprawieniu ich w ruch.
Udaliśmy się do sadu. Na dziewiczy zjazd jako „pilot doświadczalny” zgodził się Juju, który dopiero co doszedł do siebie po zjeździe wykonanym na linie gołymi rękoma! kiedy to dojechał ledwie do połowy i przypalając sobie dłonie spadł z wysokości czterech metrów skręcając kostkę. „Ja pojadę! ja pojadę jako pierwszy!” - krzyczał zaborczo ujrzawszy efektowny, metalowy ślizg na łożyskach... i pojechał. Nie przewidział, ani on, ani my, że brak tarcia będzie w tym wypadku zabójczy, bo pomknął niczym błyskawica z jednego drzewa na drugie zatrzymując dopiero na pniu. Czegoś tam próbował się jeszcze desperacko schwycić, zaczepić nogą o gałąź ale koniec końców kiedy przywalił, spadł na dół jak wielka śliwka. Leżał pod drzewem, a my stojąc nieruchomo, baliśmy się podejść myśląc, że umarł. „O Jezu! ale mnie dupa boli” wypowiedziane charczącym głosem, rozwiało nasze wątpliwości i powróciliśmy do naszych starych, sprawdzonych, drewnianych ślizgów.


Materiały pirotechniczne.

W owych czasach musieliśmy sobie w tej materii radzić sami. Sklepy nie sprzedawały żadnych petard i sztucznych ogni, a jedyne co można było kupić to korki i kapiszony na niedzielnym odpuście przed kościołem. Były dla małych dzieci i nam, zawodowcom nie dawały wystarczającej satysfakcji. Wobec tego kombinowaliśmy na różne sposoby jak tylko się dało.
Tam gdzie była budowa tam był karbid. Ta stara prawda była dla nas bardziej oczywista niż dwa plus dwa równa się cztery. Chodziliśmy więc na budowy i żebrząc niby płaczki przed kościołem dostawaliśmy od robotników swoje upragnione „białe złoto”. Gdy nie dostawaliśmy, szliśmy kiedy ich już nie było, a był tylko stróż.
Mógł nas jedynie posmyrać kawałkiem kabla po tyłkach lub po udach, co niejednokrotnie się zdarzyło. Wtedy poszkodowany, jak tylko mógł, ukrywał przed rodzicami ciemniejące z dnia na dzień pręgi, eksponując jednocześnie przed kolegami - jako powód do dumy i dowody bohaterstwa z pola bitwy.: „o patrzcie jak mi przywalił lolą! wczoraj jeszcze były czerwone, ale już zaczynają fioletowieć!”, „o ja!” - mówiliśmy tylko, szeroko rozdziawiając gęby.
Był karbid, było dobrze! Brakowało jeszcze tylko pustej puszki po farbie z deklem, której zorganizowanie nie nastręczało już tylu problemów i chwilę później cała okolica w promieniu kilometra, przypominała sobie o naszym istnieniu.
Do puszki kładło się nasze „białe złoto”, następnie zespołowo pluło nań, zamykało dekiel i przytrzymując nogą, zbliżało ogień do małej dziurki z tyłu puszki. Dochodziło do reakcji chemicznej, której dwa punkty za Wikipedią pozwolę sobie zacytować: szerokie granice wybuchowości w powietrzu: 2,4% - 83% obj. oraz; po osiągnięciu pewnego ciśnienia ulega wybuchowemu rozkładowi wg reakcji: C2H2 → 2C + H2 (niewiele z tego rozumiem, ale słowo „wybuchowość” brzmi bardzo poważnie) w wyniku której wydzielał się acetylen i dochodziło do eksplozji .
Po potężnym wystrzale, sprawiającym długotrwałe piszczenie w uszach, szukaliśmy po krzakach dekla, który odskakując bardzo daleko, świsnął niejednokrotnie komuś, będącemu wtedy o krok od śmierci, koło głowy. Często więcej czasu zajmowało nam jego znalezienie, niż oddanie się w pełni artyleryjskiej kanonadzie puszką po farbie. Kiedy po dwudziestym pluciu, kończyła się ślina w ustach, a suchość w gardle była tak ogromna, że trudno było nam do siebie mówić, sikaliśmy do środka według zasady; „jedno sikanie, trzy wystrzały”. Detonacje bazujące na sikach były zawsze głośniejsze od tych na ślinie.
Kiedy nie było w pobliżu żadnej budowy, a co za tym idzie karbidu, konstruowaliśmy, domowym sposobem „ręczne granaty” ze zwykłych pudełek z zapałkami. Napis „przeciętnie 48 zapałek” nie zawsze, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, był zgodny z prawdą. Wychodziły przeto dwa granaty z trzech pudełek, a z pozostałego pustego sporządzaliśmy, wykorzystując zaryski, dwa zapalniki.
Ciasno upychaliśmy zapałki w środku, a po stronie gdzie była siarka wciskaliśmy zaryskę. Całość trzeba było jeszcze bardzo mocno i szczelnie owinąć taśmą klejącą, a najlepiej izolacyjną i wuala - granat był gotowy do użytku. Teraz wystarczyło dość mocno cisnąć nim o ścianę, mur, a najlepiej w nielubianą personę i dochodziło do mini eksplozji; sześćdziesiąt, czy siedemdziesiąt zapałek zapalało się w środku, wysoka temperatura wraz z powstającymi gazami, nie znajdując ujścia, rozrywało z głośnym „bum” taśmę izolacyjną i pudełko na strzępy.
Newralgicznym momentem całej operacji było owijanie pudełka taśmą izolacyjną. Wystarczyło bowiem niechcący zbyt mocno docisnąć zaryskę do siarki, a następował zapłon i tzw. „murzynek”, czyli gwałtowne spalenie wszystkich zapałek. Nie wiem skąd wzięła się owa nazwa? Myślę, że z osmalonych, czarnych rąk jakie w wyniku tego pozostawały. Mi zdarzył się tylko jeden raz, ale za to przyjąłem go, jak to teraz mówią „na klatę”, czyli na wewnętrzną stronę dłoni.
Po kilku dniach, wyszedł mi wielki jak pół pomarańczy bąbel wypełniony wodą. Zaczynał się od kciuka, a kończył na małym palcu i bardzo przeszkadzał. Wpadłem wobec tego na „wspaniały” pomysł jego usunięcia przy pomocy małych nożyczek do paznokci, co uczyniłem. W zasadzie, to najpierw bardzo zaintrygowała mnie ilość płynu wewnątrz bąbla – wciąż czułem się jakbym coś trzymał w ręce i nie mogąc dłużej znieś tego dziwnego przeświadczenia, upuściłem co nieco małą dziurką z boku. Bąbel malał i malał, aż oklapł zupełnie pozostawiając po sobie dziwną, białą powłokę wyglądającą nieprzyjemnie i odpychająco jak kawał jakiegoś przylepionego flaka. Wystrzygłem go dookoła, „na krótko” przy dłoni jakbym wycinał jakąś wycinankę i poczyniłem pewne obserwacje - zaciekawiło mnie, że nowa skóra pod bąblem ma linie papilarne wyrazistsze, jakby lepiej odciśnięte niż te z odciętego flaka. Była młoda, różowiutka i świeżutka i bardzo, ale to bardzo wrażliwa. Jej przyjście na świat nastąpiło, poprzez moją „wycinankę” o tydzień za wrześnie i każde dotknięcie czułem teraz po stokroć mocniej i intensywniej. Wtedy właśnie wpadłem na mój drugi „wspaniały” pomysł. Pomysł odkażenia tego skórnego wcześniaka...
Pewnie już ze dwadzieścia lat nie ma tego specyfiku w sklepach, przypomnę przeto młodszym, że kiedyś sprzedawano wodę kolońską o dumnej nazwie Przemysławka. Miała bardzo specyficzny, ostry zapach, który jednym podobał się do tego stopnia, że spożywali ją namiętnie chodząc do kiosku Ruchu jak do monopolu, a innym nie. Jednego wszak Przemysławce odmówić nie było można – miała moc. Wysoki procent etanolu w połączeniu z dziwną mieszanką bliżej nieokreślonych ziół powodował, że stosowali ją po goleniu prawdziwi twardziele. Wypalała wszystko do cna, a czerwone wypieki utrzymywały się na twarzy przez wiele godzin. Człowiek miał wrażenie, że spryskał się chłodziwem z reaktora atomowego.
I właśnie ową Przemysławkę zastosowałem do odkażenia mojej nowiutkiej, różowiutkiej i delikatniutkiej skórki spod bąbla oblewając ją obficie. Efekt pamiętam do dziś. Z bólu turlałem się po podłodze wydając jakieś zduszone jęki i kwilenia. Miałem wrażenie, że wkładam rękę na przemian, a to do pieca, a to w mrowisko, i do pieca, i w mrowisko. Fale gorąca i potężne mrowienie zawładnęły moją ręką całkowicie, a krew pulsowała w niej jak w szybkowarze. Kiedy minął w końcu ból, przyszło odrętwienie. Po tak solidnej dawce bodźców straciłem czucie w ręce, a dotykając dłoni, nie czułem jej! Byłem przerażony. Czyżby Przemysławka była w stanie poczynić tak straszne szkody dla mojego organizmu?! Przecież „zawodowcy” stosowali ją wewnętrznie, porównując niejednokrotnie do dżinu.
Po kilku minutach czucie stopniowo powróciło, po tygodniu skóra wydobrzała, ja już nigdy nie zastosowałem Przemysławki na otwartą ranę, a pudełka owijaliśmy w rękawicach.


Świece dymne.

W szkole nie byliśmy orłami z chemii. Obce nam były symbole pierwiastków, jakieś wzory, reakcje chemiczne – słowem z teorii byliśmy kiepami. Jednak w praktyce znalezienie większych speców od wykorzystywania czegokolwiek do spowodowania „bum” byłoby trudne. Saletra mieszana z cukrem, bądź cukrem pudrem, karbid, zwykłe pudełko z zapałkami, pusty dezodorant były dla nas komponentami do tworzenia czegoś, z niczego i nie wiem doprawdy, kto pierwszy wykombinował, że piłeczka pingpongowa rozdrobniona i umieszczona, w jak dobrze nam znanym pustym pudełku po zapałkach, może stanowić doskonałą wytwórnię wielkiej ilości dymu? Była to dla nas oczywista oczywistość. Jak po jesieni następowała zima i trzeba było już ostrzyć łyżwy, tak pęknięte piłeczki od tenisa stołowego, od zawsze, służyły do sporządzania świec dymnych zatruwających powietrze na klatkach schodowych sąsiadów.
Wystarczyło włożyć ją w małych kawałkach, podpalić, by po chwili zdmuchnąć i zamknąć pudełko. Ot i wszystko, a dymu było co niemiara. Niestety, nasze oczekiwania były wciąż większe i piłeczek do pingponga nie wystarczało. Znaleźliśmy wobec tego o niebo lepsze, „gratisowe” zamienniki. Kosztowały tylko jedną minutkę strachu. Były to białe plastikowe tabliczki z napisem; „Nie dotykać wysokie napięcie!”. Próbom ich oderwania zawsze towarzyszyło głośne dudnienie, metalowych drzwi, do których były przynitowane. Ryzyko jednak opłacało się ponieważ z jednej tabliczki wychodziły ze trzy porządne świece i strach zawsze przegrywał w konfrontacji z pazernością na dym.
Po pewnym czasie ogołociliśmy cały nasz kwartał oraz przyległe, ze wszystkich tabliczek z napisem; „Nie dotykać wysokie napięcie!”. Wszystkie poszły z dymem, a elektrycy wysokich napięć do dzisiaj pewnie opowiadają historie, o epidemii znikających plastikowych tabliczek ostrzegawczych ze stacji transformatorowych.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
bassooner · dnia 17.12.2009 08:47 · Czytań: 1324 · Średnia ocena: 4,2 · Komentarzy: 11
Komentarze
przyroda dnia 17.12.2009 14:48 Ocena: Bardzo dobre
Jak na mój gust...trochę przegadałeś...dobrze się czyta...trudno mi mówić o błędach bo skupiłam się na treści, ale technikę masz opanowaną...:)
Najbardziej podobał mi się...wybuchowy kawałek...może dlatego, że mamy podobne wspomnienia...przypomniałeś mi stare dobre czasy...hehe...z tym, że ja byłam tylko obserwatorką takich szczeniackich eksperymentów...
Ode mnie bdb...
Pozdrawiam:smilewinkgrin:
bassooner dnia 17.12.2009 14:50
bo to taki rodzaj pamiętnika... nie chcę żeby w powietrze wspomnienia uleciały, więc bardziej mi na fakcie spisania zależy niż na efekciarstwie.
przyroda dnia 17.12.2009 14:56 Ocena: Bardzo dobre
Jeżeli tak...to Ci się udało...kurcze mi takie wspomnienia uleciały z dymem...pierwszego "radomskiego"...hehe
bassooner dnia 17.12.2009 15:00
kurcze po to spisuje... ;-)))

nie wiem tylko co na to koledzy... ;-(((
Jack the Nipper dnia 17.12.2009 16:23 Ocena: Bardzo dobre
Jak to miło powspominać :)
Nie czepiam się, chłonę - tak było, i niestety to se ne vrati

Bardzo fajne, pisz dalej :)
Usunięty dnia 17.12.2009 23:17 Ocena: Świetne!
Cacy !
Nie ma jak sentymenty. Jednak własne przeżycia są najbardziej soczyste w opisywaniu.

A o zapałkach typu "SZTORMÓWKI" kładzionych na tory zapomniałeś ?:lol:
Miladora dnia 18.12.2009 02:47 Ocena: Bardzo dobre
Bassooniu - ja też jestem za tym, żebyś nadal pisał tego rodzaju wspomnienia... :D
Ale masz sporo przecinkowych błędów - posprawdzaj... ;)
Pierwsza część - powtórzenia zbyt liczne, niektóre możesz usunąć.
W ogóle mógłbyś trochę ten tekst "prześwietlić", bo miejscami robią się pewne dłużyzny, co zaczyna nużyć.
Ale przeczytałam z przyjemnością i bdb dla Ciebie, z minusikiem za te wszystkie omsknięcia pióra... :D
Buziak świąteczny
bassooner dnia 18.12.2009 09:24
wiem wiem dłużyzny... zobaczę co da się poprawić, a z drugiej strony nie chcę żeby coś umknęło.

sztormówek nie używaliśmy... prędzej szturmówki... ;-(((
Usunięty dnia 19.12.2009 00:07 Ocena: Świetne!
szturmówki ?
To Ty wiecownik komunistyczny byłeś ?:smilewinkgrin:
bassooner dnia 19.12.2009 11:33
wiesz, w wieku lat 7-8 ciężko o poprawność polityczną... było wesoło i kolorowo, chuj, że czerwono - ale kolorowo! a to w szarości lat '70 i '80 było bardzo kontrastujące. poza tym szła cała klasa, szli kumple i było fajnie.
w latach '80 już chodziliśmy inaczej, bo pod przymusem. ja tańczyłem całą szkołę średnią w zespole folklorystycznym i chodziliśmy jako zespół - tańcząc i śpiewając i vivatując (zespół się Vivat nazywał) ale zawsze coś tam niby opozycyjnego zrobiliśmy. ja np. namalowałem w nocy na drodze przemarszu pochodu I majowego wielkimi jak ja literami na murze napis "SOLIDARNOŚĆ" - niestety do rana był już zamalowany... ;-(((
Szuirad dnia 22.12.2009 12:45 Ocena: Bardzo dobre
Aaajjjj No wlasnie, techniczne trochę przecinkow i stylistyki by się znalazło, ale to pikuś (przepraszam Pan Pikuś) w porownaniu z magia wspomnień :) Z moich to jeszcze obieranie korków pamietam. Nie ze wszystkim to sie udało... a rurki z plasteliną!! A proce na bolce nie tylko papierowe :) oj wspomnienia ...
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty