Siedziała na łóżku z nogami podciągniętymi pod brodę, mężczyzna obejmował ją ramieniem. Powieki opadały mu sennie.
– One mają takie smutne oczy... Stoją tutaj, dziewczynki, chłopcy, nawet takie maleństwa, co dopiero chodzić się nauczyły. Zawsze zjawiają się tutaj, szepczą, śpiewają jakieś dziwne piosenki. Nie mogą znaleźć dla siebie miejsca. Chciałam ci w końcu o tym powiedzieć. Będziesz pamiętał do rana, prawda?
– Mhm…
Zegar tykał leniwie, za oknem hulał wiatr. Pociągnęła nosem.
– Tam, w domach po nich płaczą, nieważne, ile czasu minęło. Chwilami wydaje mi się, że słyszę te wszystkie rozpaczające Anki, Magdy, Heleny… Arek, te dzieci zginęły w drodze do kościoła. Na roraty. To dlatego trzymają świeczki.
– Mhm – mruknął przez sen. Nie słuchał, nie widział ich, ale jej to nie przeszkadzało. Nie w tej chwili. Odsunęła się ostrożnie od śpiącego, szczelniej opatulając się kołdrą. Po awarii ogrzewania całe mieszkanie było wychłodzone.
Wpatrywała się w ścianę. W wiszącym lustrze odbijało się światło latarni, za oknem wiatr poruszał gałęziami drzew. Od trzech tygodni to samo. Co noc, punktualnie o drugiej sypialnia wypełniała się szumem szeptów, szeleszczeniem kurtek i trzaskaniem knotów.
– Odnajdziecie pokój? – zwróciła się do stojącej obok dziewczynki. Miała jasne, kręcone włosy, takie jak aniołki z obrazków, które dzieci dostają na katechezie przed świętami. Skinęła głową.
– Kiedy na twarzy mamusi znów pojawi się uśmiech – szepnęła cichutko, przymykając oczy. Szósty grudnia. Marta zadrżała mimowolnie. Te dzieci powinny leżeć w łóżeczkach, wyczekując brodacza w czerwonym płaszczu, tymczasem ich rodzice…
– Można im jakoś pomóc?
Dziewczynka uśmiechnęła się lekko. Martę zaskoczył ten uśmiech, był pełen nadziei.
– Sami sobie pomagają. Muszą zrozumieć, że nie jest nam źle. Że poradzą sobie bez nas. – Na chwilę zapadła cisza, którą rozpraszały jedynie odgłosy przejeżdżających ulicą samochodów. – Że my radzimy sobie bez nich – dodała jeszcze ciszej, tak, że jej słowa były ledwo słyszalne.
Gdzieś w oddali pies zawył do księżyca.
– Powinnaś spać. My naprawdę nie chcemy przeszkadzać, ale po prostu nie mamy co z sobą zrobić. Musimy tu być. - Marta wtuliła twarz w poduszkę, wsłuchując się w cichy oddech Arka. - Wbrew pozorom on będzie pamiętał, co do niego mówiłaś.
***
Wskazówka zegara sięgnęła pociągniętej fluorescencyjną farbą dwójki. Ogień w kominku wygasł już niemal zupełnie, czerwonawe błyski rozświetlały pojedyncze polana. W pokoju panował absolutny spokój.
– Marta… Czy wszystko w porządku? – Arek podniósł się na łokciu. W ciągu ostatnich tygodni przyzwyczaił się do nocnych rozmów żony z duchami do tego stopnia, że cisza wzbudziła w nim lęk. Obróciła się do niego, zaspana.
– Co? – Osłoniła oczy przed światłem nocnej lampki. W powietrzu roznosił się zapach piernika i pomarańczy. Wiatr z lekka gwizdał w kominie, za oknem wirowały niesione powiewami białe płatki.
Święta.
– Coś się stało? Przestałaś…
– Dziś Boże Narodzenie. Wszystkie zmartwienia odchodzą w niepamięć – szepnęła, z powrotem zamykając oczy.
– Nie ma ich?
– Boże Narodzenie, Arek. Dziś Boże Narodzenie. Choć raz mogą zasiąść z rodzinami wokół choinki… Zawsze będą wracały do domu.
Umilkła na chwilę, jakby znów pogrążyła się we śnie. Po chwili jednak otworzyła oczy.
– Wiesz, wydaje mi się, że nasz Krzyś też był dzisiaj z nami, że bawił się tą piernikową gwiazdką, co wisi na gałązce koło okna. – westchnęła ze smutkiem. – Ale to niemożliwe, prawda? Prawda, Arek?