Artur leżał na łóżku polowym, wśród bałaganu poddasza, które z czasem zaczął nazywać willą. Obok ręki, luźno zwisającej z małego, niewygodnego łóżka, stało kilka piw i pustych puszek. Artur lubił pić, bo czuł się lepszy, niż był w rzeczywistości. Wiedział, że to tylko złudzenia, w które brnął coraz bardziej, jak w zaspy podczas zamieci śnieżnej, jednak pomimo tego, że wiedział, że idzie drogą w mrok, to nie potrafił się zatrzymać. W radiu grał nieśmiertelny Wham! ze swoim przebojem, który w Polsce był nieodłączną częścią świąt i zimy. O ironio. Piosenka o złamanym sercu podczas świąt, które mają napawać nadzieją i radością. Co więcej, piosenka o złamanym sercu, dla kogoś, kto w święta zamierza schlać się do nieprzytomności i być sam na sam ze swoim odbiciem, była ostatnim kołkiem do trumny.
Last Christmas
I gave you my heart,
But the very next day
you gave it away.
George Michael zaczynał właśnie śpiewać ostatni raz refren, który uderzał Artura po głowie jak dźwięk młota pneumatycznego o poranku. Szorstki, kilkudniowy zarost dawał o sobie znać, kiedy Artur podnosił się nieco, by upić trochę wygazowanego już prawie całkiem piwa. Nie spieszył się, bo i dokąd. Mętnym wzrokiem omiótł poddasze. Na suficie, smutnie i samotnie, zwisała pojedyncza żarówka. Ściany na poddaszu były pokryte tynkiem, który z biegiem lat odpadał niemiłosiernie. Artur próbował nawet zatrzymać proces nieustannego starzenia się materiału, ale jedyne co osiągnął, to łeb ciężki od wlewających się procentów. A gdyby mu się udało?
- Może otrzymałbym nagrodę Nobla z chemii czy biologii. Może nawet zmieniono by nazwę. Zamiast Nobla – Artura. Ha ha! Jestem za. – mówiąc to zatoczył się i usiadł na ziemi.
Często prowadził dywagacje na różne tematy. Najczęściej sam ze sobą i chyba to było najsmutniejsze. Teraz kiedy oglądał swoją willę nie był jeszcze tak pijany, żeby gadać sam do siebie, ale granica tego stanu, zbliżała się niebezpiecznie z każdą chwilą.
Leżanka zaskrzypiała pod ciężarem jego ciała. Z ociężałą głową usiadł i podrapał się po kilkudniowym zaroście. Jak nisko upadł. Nie był przecież byle idiotą z podwórka. W końcu zdał maturę i jakoś dostał się na filozofię. Prawdą było, że aby się dostać na ten kierunek nie trzeba było zbytnio się starać, ale jednak coś zrobić trzeba było. Glowa pulsowała w rytm uderzeń zmęczonego serca. Nogi ścierpły od leżenia w jednej pozycji i teraz mrowiły, jakby maszerowało po nich całe stado tych małych insektów. Upił jeszcze łyk piwa, po czym zgniótł puszkę nogą. Aluminium, pod ciężarem stopy, wydało swoje ostatnie tchnienie.
- Ciesz się. Już się nie męczysz. – Rzekł do puszki tonem zapamiętanym ze studiów. Jeden z wykładowców był stereotypem mędrca, który przemawia tak sztucznie, że ze słów można by robić zabawki z plastiku. Mimo wolnie uśmiechnął się po tym skojarzeniu.
Niedaleko od kolumny podtrzymującej dach (doprawdy, wierzył, iż takie małe kolumny w kształcie walca występują tylko w filmowych poddaszach), woda z topniejącego śniegu, skapywała do dużego garnka. Podczas zimy, kiedy mróz trzymał puchową czapę, nie było problemu z cieknącym dachem. Jednak z powodu grzejnika w willi i ocieplenia w dzień, śnieg zaczynał nieubłaganie topnieć. O ironio, akurat na święta – myślał chłopak – to chyba jakieś pieprzone fatum. Artur zebrał całą siłę woli i wstał z łóżka. Świat zachwiał się w posadach próbując zrobić na złość, lecz chłopak ostatkiem sił, zdołał utrzymać się na nogach. Oparł się o pobliską kolumnę i odczekał kilka sekund. Spiker w radiu podawał prognozę pogody. Perspektywa nie wydawała się być dobra. Kiedy człowiek od dawna nie zaznał jakiejś większej radości, jego oczekiwania zaczynają być albo coraz większe i ci, którzy tak myślą są optymistami (chwała za to, że jeszcze jacyś istnieją), albo maleją co jest obecnie powszechniejsze.
- W najbliższych dniach temperatura utrzyma się w granicach od minus dziesięciu w nocy do plus trzech w dzień.
- Niech was szlak trafi. – Artur podszedł do radia i wyłączył je.
Na dworze wiał mocny wiatr, co słychać było przez szpary w ścianach i dachu. Zbliżała się noc, co nie napawało optymizmem. Artur nie lubił wieczorów. Większość ludzi lubiła wyjść nocną porą na miasto oświetlone tysiącami kolorowych, migających neonów. Lubili wyjść, porozmawiać czy po prostu posiedzieć i popatrzeć się na innych ludzi. On nie miał z kim. Kiedyś, jeszcze za czasów studiów, wychodził z kolegami to na piwo, to żeby pogadać o sprawach błahych lub decydujących o życiu. Wspominał te lata dobrze. Smak koleżeństwa, chmielu w ustach i dymu papierosowego przesiąkającego dosłownie wszystko i wszystkich. Już wtedy myślał, że zawiódł rodziców. Już wtedy sądził, że pomimo, iż uda mu się skończyć studia nic nie osiągnie. Od dawna dręczyło go pytanie, za co będzie żyć. Rodzice zawczasu spisali testamenty, za co Artur dziękował Bogu i wszystkim świętym. Zapisali mu w spadku pieniądze, których było - powiedzmy szczerze – tyle, aby mógł spokojnie studiować i wynająć mieszkanie. Niedawno jednak, zdał sobie sprawę, że jeśli nie znajdzie dobrze płatnej pracy, to nie będzie miał za co kupić chleba.
Podszedł do zlewu, który mieścił się niedaleko drzwi. Jakże cieszył się, kiedy podłączono tutaj wodę. Mieszkając tutaj kilka tygodni bez wody myślał, że zwariuje od smrodu spoconych ciał kolegów. I od własnego także. Obmył twarz i przepłukał usta. Tubka po paście do zębów leżała samotnie na skraju toaletowej półki. Artur postarał się wycisnąć z niej ostatnią porcję pasty. Kiedy skończył włożył puchatą kurtkę, ocieplane glany i wyszedł na suchy, trzeszczący pod stopami śnieg. A było go dużo. O wiele za dużo jak na jego gust.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Redd · dnia 30.12.2009 09:18 · Czytań: 543 · Średnia ocena: 2,5 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: