Ludzie, co wy...?!
Mam dwadzieścia lat, mlecznobiałą skórę, niebieskie oczy, blond włosy i... życie mam właściwie za sobą. Wykończyli mnie. Żeby jeszcze SS czy KGB, ale nie – zwykłe urzędasy. Co ja tutaj robię? - przyjechałem z rodziną przed wieloma laty, jako dzieciak, no i jestem.
Początkowo buntowałem się nie przebierając w środkach, aż w końcu przestałem. I tak nie było powrotu – niby za miedzą, a jednak tysiąc kilometrów. Tysiąc kilometrów dzielących od beztroskiego dzieciństwa. Tysiąc kilometrów dzielących od świetlanej przyszłości. A ja, nie dosyć, że pieszo to do tego – boso.
Stare rany pokryły się bliznami, a nowe się jątrzyły, choć rzadziej i słabiej. A może mi się tylko tak wydawało? Możliwe, że moje synapsy już nie najlepiej funkcjonowały, otępiałe przez ten wiecznie powtarzający się mechanizm: krok do przodu, odrzut kilka kroków do tyłu, mozolny powrót do punktu wyjścia. Krok do przodu, odrzut w tył, czołganie się do wyjścia. Odrzut... - w końcu przestałem wstawać.
Co prawda z pozycji horyzontalnej punkt wyjścia, nie mówiąc już o celu, wydawały się tak odległe, że wręcz nieosiągalne, ale wiedziałem, że to jedynie złudzenie – przecież leżąc, nie mogłem się już bardziej cofać. I właśnie o to chodziło – o zachowanie widoczności, o to, aby te dwa punkty nigdy nie zniknęły i jeżeli nawet ich obraz czasami się zamazywał, rozpływał, zmieniał kształt lub barwę, to jednak istniał. Tak więc, czas mijał a ja sobie leżałem liżąc rany i nie spuszczałem z oka tych dwóch punktów, które, jakby nie było, nadawały sens mojej egzystencji.
Nadszedł jednak dzień, gdy już ledwo je dostrzegałem. Przerażony, że tracę wzrok zacząłem sobie robić okłady z rumianku, a ponieważ ich skuteczność okazała się być ograniczona, zamawiałem sok z marchwi, wyszukując najprzedniejsze marki w katalogach. Dostawcy zjeżdżali z najdalszych zakątków, prześcigając się w promocjach i zastawiając ciasne mieszkanie butelkami. Ale ja, rozmyślając nad nimi, powoli traciłem nadzieję: znajomi robili karierę, dziewczyny poodchodziły, na to – nie miałem pieniędzy, na tamto – możliwości, no i... żadnych sznureczków do pociągnięcia. Mogłem jedynie leżeć i pilnować mojej dalekiej przyszłości, by jej nie zgubić w tej beznadziei, ale ślepnąc... widać, nawet i temu nie byłem w stanie podołać.
W końcu zaprzestałem picia soku, okładów od dawna już nie robiłem, pogrążyłem się w medytacji. Miałem na to czas, dużo czasu : ze szkoły mnie wylano, a pracować - zabroniono, ot co! Medytowałem i medytowałem. Dzień, noc, tydzień, miesiąc – wszystko zlało się w jedność. Nie wiem na jak długo, bo z otępienia wyrwał mnie dopiero przeraźliwy odór pleśniejącego soku marchewkowego.
Wygrzebałem się spod zaschniętych torebek herbatki rumiankowej i wyszedłem na ulicę. Padało. Strugi deszczu przenikały mnie do szpiku kości, uświadamiając mi moje istnienie. Przyspieszyłem kroku, w piersi łomotało życie, targało mną, aż chciałem krzyczeć ze szczęścia. Szedłem, już prawie biegłem mieszając się w hałaśliwy tłum przechodniów, aut, sklepów... jestem, patrzcie ludzie – jestem!
Postanowiłem zrobić coś sensownego. Zacząłem wpadać do studia, powoli jakoś się rozkręcało i nagraliśmy z chłopakami kilka niezłych kawałków. Boskie uczucie. Z czasem jednak odniosłem wrażenie, że to co robimy, to nie tylko amatorszczyzna, ale wręcz dziecinada, a ja chciałem powąchać profesjonalizmu, zacząć się rozwijać, móc się kształtować, porównywać. Rzuciłem się w wir pracy.
Komponując, pisząc teksty, szukając rymów i podkładów szczęśliwy zarywałem nocki. No i zaczęły się koncerty. Nareszcie. Wiadomo, skromne salki, mała publiczność, za darmo, ale były klimaty i coraz większy krąg fanów. Naszych fanów. Jeździliśmy, szukaliśmy kontaktów, kręciliśmy się za kulisami, z entuzjazmem omawialiśmy każdy przyjazny gest kolejnego naszego „guru”. Liczyliśmy na zaproszenia. Bezskutecznie. W końcu terminarz się wyczerpał, nastała cisza. Dotarło do mnie, że te „hi, wpadnij, pogadamy” jest niczym innym, jak niezobowiązującym, rutynowym „hi-image” i że nikogo tak naprawdę nie interesuje to, co robimy.
Coraz rzadziej zaglądałem do opustoszałego studia, aż przestałem tam wpadać. Słowa zlały się z nutami w jedno wielkie nic, a jedyną muzyką, w którą się wsłuchiwałem były moje myśli. Leżałem gapiąc się w sufit, wracałem pamięcią do korzeni, analizowałem, zastanawiałem się, kombinowałem. Tu jestem obcy, wrócę – tam, też będę obcy. Nie dochodząc do żadnych konstruktywnych wniosków, przeszedłem w senne dumanie, aż zapadłem w letarg.
Gdy się przebudziłem, była już zima – piękna, biała, słoneczna. Wybiegłem. Wielkimi susami przemierzałem park, gdy zziajany padłem na kolana i śmiejąc się, zwrócony do nieba zawołałem: pocałujcie mnie wszyscy w dupę!
Posprzątałem w mieszkaniu i zabrałem się za gotowanie. Sprawiło mi to taką przyjemność... - odkryłem w sobie nową pasję. Kreowałem potrawy, o których świat nie słyszał. Eksperymentowałem z moim podniebieniem ku coraz większej jego radości i pomyślałem, że właściwie mógłbym wydać swoją książkę kucharską. Szkicowałem malownicze kompozycje kulinarne, bukiety zapachów, blask świec na wypolerowanych sztućcach, kreśliłem tabele proporcji, minut i temperatur, aż dzieło zostało ukończone.
Z zapałem wydzwaniałem po redakcjach i wydawnictwach, a przyjmowany byłem z takim entuzjazmem, że nie nadążałem z powielaniem i rozsyłaniem egzemplarzy. Zanosiło się na to, że moja sytuacja bytowa ulegnie widocznej poprawie. Należało jedynie wybrać tę najintratniejszą z propozycji i cierpliwie czekać. Czekałem i czekałem, gdy się nie doczekałem, zacząłem meldować się tu i tam – nie rozpoznawano mnie, a o maszynopisie nigdy nie słyszano.
Przestałem nie tylko gotować, ale i sprzątać. Na migocącym obrazie ekranu ani też na słowie pisanym nie mogłem się skoncentrować, zaprzątnięty własnymi myślami. Myślami bez początku, bez końca. I tak przezimowałem, aż do wiosny, która tchnęła we mnie nową energię.
Zabrałem się za malowanie. Nic nie uszło mojemu głodnemu oku. Na pierwszy rzut poszła komoda, którą pokryły krwiste jęzory pożerające paletę zieleni. Natomiast demoniczne stwory, tylko z pozoru przypominające ptaki, upodobały sobie na orgiastyczne polowanie śnieżną biel szafy, atakując bądź to zwinne, wielonożne insekty, bądź to niezdarnie raczkujące „nibyślimaki”. Łóżko zaszumiało spienioną falą, ściany i sufit - wiatrem, a na szybach pojawiły się tęczowe krople deszczu.
Szczoteczka do zębów, jeansy, buty, wszystko co wpadło w moje ręce, nabierało indywidualności, przestawało być uniwersalnym, bezdusznym, tuzinkowym produktem. Stawało się moje. Wreszcie, gdy spód łóżka pokryły impresjonistyczne portrety, nie znalazłem już nigdzie wolnej przestrzeni i ćpnąłem pędzlem. Wyczerpany rzuciłem się na jeszcze wilgotną łąkę pościeli i wsłuchiwałem w życie mojego pokoju, aż skupienie przekształciło się w błogi stan satysfakcji, a szum fal zlał się z szumem wiatru. Poczułem się tak lekki, że nawet nie zdziwiło mnie, gdy zacząłem się powoli unosić.
Szybowałem beztrosko ponad brukiem podłogi podziwiając swoje dzieło z nowej perspektywy, gdy nagle w dole spostrzegłem grupkę ludzi. Miałem wrażenie, że słyszę ich szepty, więc wytężyłem słuch.
- Czy on zwariował?
- Znaleziono go w skorupie farby. Podobno całe mieszkanie wypaćkane, nawet szyby.
- No to zwariował.
- Panowie wybaczą, że się wtrącę, ale słyszałem, że on już od czasu, jak go nie dopuścili do matury to tak nie tego...
- Co nie tego?! Panie, właśnie, że tego... tylko życiorys skomplikowany. Dzieciak zdolny, pilny, wrażliwy, a jaki utalentowany i nad wyraz dojrzały. Do tego, muszę państwu powiedzieć, z dobrej rodziny, inteligenckiej, z tradycjami: o jego przodkach, panie, pisze się w encyklopediach, sama widziałam. I z niego też by coś było, ale go zaszczuli. Przecież to hołota, panie.
Matkę gnębili paragrafami, że w końcu musiała dzieciom i sobie od ust odejmować, żeby opłacać adwokatów. A kto samotnej pomoże? Pracowała w fabryce, bo tamtejszego uniwersytetu nasi jej nie uznali. Panie mówię panu... a jemu nie dali pozwolenia na pracę, bo obcokrajowiec. Po tylu latach, jaki on obcy?
- Nie dziwię się, że zwariował.
- Co pani...
- Ciszej, niech pan nie krzyczy.
- ...zaraz z inteligenckiej rodziny. U nas pracuje mnóstwo obcokrajowców, ale jak jest ze Wschodu to każdy, niech mi pani wierzy, każdy jest z dobrego domu, wykształcony, nawet z tytułami i co tam jeszcze. Jakby tak było to nie wyjeżdżaliby. Opowiadają te bzdury bo myślą, że nikt nie sprawdzi. No i słusznie, drodzy...
- Ciii.
- ... państwo, przecież to nas nie interesuje. Taki ma wykonać swoją robotę, słuchać co się do niego mówi, a nie mi tu opowiadać!
-Przecież do tego czasu, jak ich nie wysiedlili...
- Jak to, ich deportowali?! To co on tutaj robi? Widzicie państwo, drzwiami wyrzucisz to oknem wróci! Takie coś panoszy się po kraju i żąda emerytur z naszej kieszeni!
- ... nie prawda, bardzo przyzwoita rodzina, czyściutcy, zadbani, z manierami. A jaka ona gospodarna, przecież nawet jej nie dali dodatku na dzieci, choć każdemu dają, nawet bogolom. A ile ona mogła zarobić?
Wszędzie, proszę pana, „polityka prorodzinna”, „potrzebujemy więcej dzieci”, bo kto będzie wpłacał do kasy, ale zamiast zadbać, wykształcić to nie - jeszcze oskubią. A podatku źle naliczonego też jej nie zwrócili, tylko deportowali. Złodziejstwo, mówię panu. Ta sprzątaczka z naszego zakładu, pan wie, ta blondyneczka, to ona była nauczycielką. Przyjechała piętnaście lat temu i szukała pracy. Jej matka dostała emeryturę niewykwalifikowanej robotnicy, bo nasi nie wiedzieli pod co podciągnąć dyplomowaną pieśniarkę, dobre sobie! A ona...
- Nie, nie, coś się nie zgadza. Azylanci to jedno, a przesiedleńcy to jeszcze coś innego...
- Panie, jacy przesiedleńcy?! Pięćdziesiąt lat po wojnie?! Chce mi pan powiedzieć, że mamy te baby w chustach, które zwożą nam wagonami, karmić przez wszystkie pokolenia?! To tak, jakby cały Wietnam zwalił się do Ameryki na utrzymanie.
A widzi pan, a nam patrzą na ręce i każą wypłacać odszkodowania wojenne. Obrońcy ludzkości się znaleźli, psia krew!
- Wie pan co oni zrobili? U nas jest dom azylantów i zamalowali cały mur.
- Kto, Amerykanie?
- Eee tam, zaraz Amerykanie – azylanci! Jak się z mężem tutaj budowaliśmy to wokół były łąki i pola a teraz – mur.
Te wandale zamalowały nowiutki mur. Ile to pieniędzy?! My na nich płacimy, a oni zniszczyli i to jeszcze takimi wulgaryzmami! Namalowali, no te, no... męskie przyrodzenia i dopisali: adwokat, lekarz, urzędnik i takie tam... zaraz zadzwoniłam na policję. Żadnego poszanowania, wdzięczności, ja się boję w biały dzień wychodzić z domu.
- Kochanieńka, to porządni ludzie, nie trzeba zaraz dzwonić, ja byłam...
- Pan, jeżeli się nie mylę, jest pracownikiem Urzędu Pracy. Jako pracodawcę, mam biuro podróży, interesuje mnie kwestia wystawiania pozwoleń na pracę. Oczywiście dla obcokrajowców, no bo my przecież nie potrzebujemy.
Mianowicie miałem kiedyś biegle władającą kilkoma językami, sympatyczną kandydatkę, wymarzoną na to stanowisko, do tego dużo tańszą. Wasz urząd nie wydał na nią zgody. Byłem zmuszony przyjąć hipopotama rodzimego chowu, z którym, nota bene, męczę się do dzisiaj, bo przepisy nie pozwalają mi go zwolnić.
- Cóż, mogę panu jedynie tyle powiedzieć, że odgórne zarządzenie, naturalnie nieformalne, każe nam czas rozpatrywania podań na tyle przedłużać... no, ale w pana przypadku, to jeszcze co innego.
Jeżeli równocześnie o to samo miejsce ubiegają się: nasz obywatel i obcy, to pan powinien wiedzieć, jakiego dokonać wyboru. Niestety, nie zawsze możemy liczyć na lojalność i wtedy musimy ingerować.
- Ależ, gdy szukam pracownika to mnie nie obchodzi narodowość, a kwalifikacje!
- Ciszej panowie, ciszej, nie wypada.
- Czyżby szanowny pan sugerował, że my nie posiadamy kwalifikacji? Żartuję oczywiście. Wiem, wiem, pan chce niewątpliwie powiedzieć, że pracy starczy dla wszystkich i że ta panienka była atrakcyjna.
Ale, widzi pan, tu chodzi o coś innego – oni nie mogą u nas nabyć praw, bo umkną nam spod kontroli.
- ”Dobre zaufanie, ale kontrola lepsza”, jak mówi nasze przewodnie hasło. Ja jestem wuefistą, tego też miałem u siebie. Proszę mi wierzyć, ja kładę szczególny nacisk na dyscyplinę i kontrolę. Moją taktyką jest kankan. Ja wałkuję go z chłopcami przez cały semestr.
Żadnej piłki nożnej, żadnej koszykówki, dopóki nie dopracują wyrzucania nogi do perfekcji. Nawet filmuję ich, aby wyłapać najmniejszy błąd. Z autopsji wiem, że to najskuteczniejsze ćwiczenie dyscypliny.
Ale na tym tam... to się zawiodłem. Ja mu mówiłem: „masz chłopie wymarzone nogi do kankana, wykorzystaj to”, a on w kółko przynosił mi zwolnienia lekarskie i...
- Coś takiego?!
- ... to nie wszystko, kiedyś wybiegłem za nim z sali, bo wyszedł, ot tak sobie i pytam, dokąd idzie, a on mi na to: „zmienić podpaskę”.
Proszę państwa, to przecież nie powód, żeby samowolnie opuszczać lekcję. No i nie dopuściliśmy go do matury. Przykładowo.
- Ja tam byłem z niego zadowolony. Zresztą był najlepszy. Zrezygnował, bo nie miał na dojazdy. Jak teraz o tym pomyślę, to żałuję, że się bliżej nie zainteresowałem - dostałby z klubu dofinansowanie. Co prawda jako obcokrajowiec... no, ale może dałoby się coś zrobić w sprawie przyznania mu obywatelstwa.
Jedno jest pewne, straciliśmy dobrze zapowiadającego się sportowca. Dzisiaj już by kosił medale dla naszego kraju, jak nic!
- Panie trenerze, przecież to arogant. Sam pan słyszał...
- Medale dla naszego kraju... A dzieciak się nie liczy?
- ... pani nie przerywa, co chciałem powiedzieć... aaa, no, sprawdziłem w papierach, jako dyrektor szkoły mam dostęp. Co prawda zwodził jego nienaganny wygląd i brak akcentu, ale jak pan wuefista przyszedł do mnie ze skargą, to tak sobie pomyślałem, żeby sprawdzić. No i proszę – obcokrajowiec. A na takich to my mamy sposoby.
- Im trzeba pokazać, gdzie ich miejsce. W przeciwnym razie rozpanoszą się po kraju, po wygodnych posadkach, zabiorą nam kierownicze stanowiska, dobiorą się do polityki i... będą nami rządzić. Zawsze mnie irytował ich brak pokory i świadomości, czy jakby to wyrazić – samokrytycyzmu.
- Pan wyjął mi to z ust. Nasz kraj nie byłby tym, czym jest, gdybyśmy im dali matury.
- To prawda. Przyznaję panu całkowitą rację. Nasz urząd, po niechwalebnym okresie tolerancji, przestał uznawać ich matury. Przecież to skandal, żeby porównywać się z naszym poziomem! Zawsze byłem tego zdania i już wcześniej sugerowałem zmiany.
- To tak samo, jak z prawem jazdy. Przecież oni nie potrafią jeździć - zdają podwójnie, potrójnie, nawet jak przejdą gładko przez teorię. Jakim cudem oni się w ojczyźnie nie pozabijali? Nie pojmuję.
- Pan się zagalopował. To nie ma nic wspólnego z pochodzeniem. Nasza egzystencja uwarunkowana jest wpływami ze szkolenia, a że koszty utrzymania wzrastają niewspółmiernie do zainteresowania...
Co prawda, okrojone połączenia, jak i droga komunikacja miejska sprawiają, że każdy, praktycznie rzecz biorąc, musi mieć samochód. Jednak szkoły rozmnażają się jak króliki i stąd stają się nierentowne. Jedynym sposobem, aby przetrwać, jest oblewanie petenta. Przyznaję, że ze względu na swój status, łatwiejszą ofiarą jest cudzoziemiec, co nie znaczy...
- No jeszcze tego brakowało, żeby uzyskali satysfakcję procesując się z naszymi urzędami, po moim trupie! Niech sobie płacą na ubezpieczenie prawne, pieniądze się przydadzą, ale przecież to wykolejeńcy. Po murach świństwa wypisują!
- Proszę, niech się pani uspokoi. Czy to warto tak się denerwować? A więc, muszę państwu przyznać, że mieliśmy raz taki przypadek, że kobieta skarżyła Urząd do Spraw Obcokrajowców... i wygrała.
Miała pracę, dzieci chodziły do szkoły, wyremontowała dom, lecz urząd po rozpatrzeniu wniosku, uznał jej pobyt za bezpodstawny i zarządził deportację. Twierdziła, że u nas zbudowała sobie i dzieciom egzystencję a tam, po sześciu latach, nie ma do czego wracać, no i... wzruszyła naszego sędziego.
Sześć lat! - co za przeoczenie pracowników urzędu. Trzeba ją było od razu wyrzucić, a tak - śmiała skarżyć.
Urząd złożył oczywiście sprzeciw, sędzia poszedł na wcześniejszą emeryturę, w drugiej instancji przegrała i przeprowadzono deportację. Tym razem poszło gładko, ale proszę sobie wyobrazić co by to było, gdybyśmy mieli więcej takich nieodpowiedzialnych sędziów?
- Panie sędzio, przepraszam, ale poczułam się osobiście dotknięta, kiedy pan, panie sędzio, nazwał przeoczeniem fakt, że tej kobiecie udało się zatrzymać w naszym kraju sześć lat. Pan, panie sędzio, prawdopodobnie nie jest do końca poinformowany, ile spraw rocznie musimy rozpatrywać negatywnie, ale bez zarzutu. Przecież nam, panie sędzio, patrzy na ręce prawo międzynarodowe.
Przypadek tej kobiety musiał najwidoczniej być jednym z tych, w którym podważyć trzeba było to, co niepodważalne, a to wymaga czasu. Pewnie miała podstawy prawne... Tak więc, panie sędzio, prosiłabym o więcej respektu dla naszych pracowników.
- Podstawy prawne, dobre sobie. To trzeba zmienić prawo!
- Ciiiszej, proszę.
- To nie takie proste, drogi panie. A co do pani, to bardzo przepraszam, że poczuła się osobiście...
- Już teraz nie wiem, kto o tym wspominał czy pani, czy pan sędzia, ale oni zawsze tak mówią, że nie mają do czego wracać.
Dostają od nas zasiłek i wszystkie dodatki, a na czarno koszą forsę i po paru latach wracają do swoich willi z autkiem w ogrodzie. Nie dajmy się wziąć na litość.
Jak było z tym chłopcem? Rodzice mieli prawo pobytu, ale nie ich syn. Nasi go deportowali, tamci przyjęli do domu dziecka. No i ma opiekę. I co, źle mu? A tyle było lamentowania.
- Ach, co pan opowiada. Nikt przecież nie rozdziela dzieci z rodzicami. Coś pan pokręcił.
- Nie wiem, o jakim chłopcu jest mowa, ale znam przypadek, że rozdzielili małżeństwo. Urząd obliczył, że on za mało zarabiał, by utrzymać rodzinę i jej tu nie wpuścili. Swoją drogą, żenią się z cudzoziemkami, a te kobiety, ani nie wychowają dzieci w naszym duchu, ani nie nauczą naszej mowy. Bez sensu.
- A ja, to z takimi w ogóle nie rozmawiam. Co oni mają tu do szukania? Niech wracają, skąd przyszli. Jak poczują, że ich nie chcemy to się wyniosą.
U nas w robocie jeden ożenił się z taką, do tego dzieciatą.
Nasz człowiek, nikt by nie pomyślał, a dwadzieścia lat był w firmie. Jeszcze się chwalił, że te ze Wschodu to niby takie wspaniałe. Obraza.
Przestaliśmy z nim gadać, szef przeniósł go do warsztatu, za marne pieniądze, no i w końcu sobie poszedł. Z jednej strony szkoda, bo był fachura, ale z takimi, to ja nie chcę mieć nic do czynienia.
- Ludzie, co wy...?! Sami jesteście cudzoziemcami, gdy wygrzewacie swoje urlopowe tyłki w innych krajach i to za pół darmo, w ich własnym kraju zachowujecie się, jak kolonialiści, a nawet jeżeli chwalicie ich gościnność, to traktujecie ich, jak pomioty, gdy do was przyjadą, a specjalistów to skąd ściągacie? - z zagranicy, a dlaczego?, bo w „Pisie” jesteście na szarym końcu i własnych nie macie, psioczycie na azylantów a bez nich, jak byście prali brudne pieniążki, co?, bezkarnie robicie z normalnych ludzi kryminalistów, żeby się ich pozbyć świecąc oczkami, taaak, pierdzicie w stołki, a waszą robotę kto odwala? bierzecie bezprawnie z kasy, a kto idzie do pierdla?
Ale mówię wam, przyjdzie taki dzień, że będziecie stąd uciekać i to przed swoimi, przed tutejszym absurdem, arogancją i rozpasaniem, a wtedy, na obczyźnie, dostaniecie to, co się wam należy, choć...obawiam się, że niestety nie.
- Co pan! Co pan! A pan, co za jeden?! Jazda do domu! Będzie mi tu wykrzykiwać i obrażać. Widzicie go państwo...
- Ciii.
- Dzień dobry, wszystkim tu obecnym. Jestem lekarzem tego chłopca. Przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłem opuścić moich pacjentów.
- A on, to już nie pana pacjent? Tamci ważniejsi, bo żyją i płacą, co?
- Pani się zamknie. Panie doktorze, nie ma pośpiechu, toż my wszyscy rozumiemy: ”służba, nie drużba”.
- Dziękuję panu. Kto z państwa mnie wzywał? Czy policja przyjechała, bo jej nie widzę?
- Jeszcze nie, pewnie mają pełne ręce roboty, a denat może poczekać. Ktoś z państwa wzywał pana doktora? Wygląda na to, że nie. To pewnie musiał być...
- No cóż, to ja spieszę. Nie sądziłem... taki młody, taki młody, jaka szkoda. No, państwo pozwolą, że opuszczę. Jak to się mówi - czas to pieniądz, pacjent czeka.
- Ta, czeka - po raz ostatni. Spiesz pan, spiesz... „Taki młody, taki młody, jaka szkoda.” - pieprzony dupek. Cyrk będzie nam tu odstawiać. Przecież wiadomo, biorą forsę od wizyty, a nie od uleczenia.
Rwą nam zęby, wycinają macice, amputują członki i interes się kręci: protezy, przeszczepy, pastyleczki.
Karmią nas jakimś gównem, do tego drogim, za które my płacimy, a oni jeszcze dostają od farmakologii, w ramach podziękowania, darmowe kursy szkoleniowe za granicą. Może nawet i szmal, kto ich wie? Kursy szkoleniowe, dobre sobie... - urlop!
- Pani, jak już coś powie...
- A no, nie jest tak? Przecież oni nas świadomie trują.
- To go otruli? A ja myślałem, że on zwariował.
- Panie, niech pan nie słucha tego babskiego...
Głosy docierały do mnie coraz słabiej. Znużony poddałem się lekkości bytu ( o, pan Kundera, witam! ). Jeszcze ostatni rzut oka na mój kolorowy, bajkowy świat i zacząłem szybować w nową, nieznaną mi przyszłość.
*
- A swoją drogą, o kim oni mówili? O mnie?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Nova · dnia 19.01.2010 18:30 · Czytań: 829 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: