motto:
"strach, seks i rock n'roll", bo fascynują mnie uczucia, które nie pozostawiają miejsca na nic innego. Jak radość słuchania rocka w rozpędzonym samochodzie, jak pozbawiające nieomalże przytomności pożądanie, jak politycznie niepoprawne i wstydliwie negowane - przerażenie"
Zygmunt Miłoszewski*
- Jezu... - jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. Jednak tak, było jeszcze gorzej. Kiedy to się stanie, wolała widzieć, być świadoma, choć strach i tak chyba świadomość odbierał. Ostatnio o tym tak głośno. Zginęło tylu ludzi, nieraz bardzo młodych, nieraz bardzo zdolnych. Nawet tych z pierwszych stron gazet... A na nim, to nie robi wrażenia. Przecież lada moment oboje umrą...
Szaleńczy ryk silnika Pięknie zgrywał się z gitarowymi riffami, z perkusją i chrapliwym wokalem. Ostro, szybko, jeszcze szybciej. Z prawej, środkiem, lewą, znów środkiem, po hamulcach, w lewo, ostro w lewo i znów gaz do oporu. Poślizg, kontra, jeszcze raz, redukcja biegu, przyspieszenie. Droga prosta, samochodów mało, ale jakby stały w miejscu. 150, 160, 170, w prawo bez hamowania, lekka kontra, 180, 190, 200... Gitara zwariowanym solo tłucze się gdzieś w głowie...
- Zwolnij, zwolnij!!! - nie wytrzymała. - Zabijesz nas!
- Nie zabije... zresztą, nie boję się.
- Ale ja się boję. Dowieź mnie żywą!
- Wedle rozkazu. - Powiedział to jakby smutno. Puścił gaz, obroty spadły, samochód zaczął zwalniać. Jeszcze trochę i jechał tylko odrobinę szybciej od pozostałych.
*
Siedzieli przy ognisku, nad rzeką, popijając jasne piwo. Byli sami, była cisza i kojący spokój.
- Dobrze mi. Teraz i tu mi dobrze. Cieszę się, że ze mną jesteś. - Nabrał powietrza i powoli je wypuścił. Rzeczywiście, w tej chwili niczego innego mu nie było potrzeba.
- Też się cieszę... choć nie do końca cię rozumiem. Cichy i spokojny romantyk i jednocześnie szaleniec...
- Takich kontrastów jest mnóstwo. Ot, tak jest i już. Nie potrafię i nie chcę zrezygnować z żadnej z tych cech, ani z wielu innych.
- Dlaczego tak jeździsz? Bawi cię, że ludzie pukają się w czoło, że się boją, że ja się boję? Podnieca cię to?
- Bzdura. Jeżdżę szybko, bo to uwielbiam, bo mam nadzieję, że kiedyś zdołam w ten sposób uciec, stać się wolnym. Taka jazda, to namiastka wolności. Wolności ptaka kołującego na niebie.
- Ptak w ten sposób nie zginie...
- A ja mogę, wiem. Ryzyko wkalkulowane w przyjemność. Chyba jeszcze podnosi wartość tego uczucia. Lubię iść po krawędzi, nie, nie iść, lecz pędzić.
- Kiedyś z tej krawędzi spadniesz.
- I nie będziesz się już musiała martwić, ani bać...
- Dureń!!! - Zezłościła się naprawdę. Rzuciła butelką piwa, zerwała się i odbiegła w stronę namiotu. On został i patrzył smutno, jak niewielkie fale pulsują wraz z sercem rzeki.
*
Hałas był niewyobrażalny. Mimo, że mężczyzna spodziewał się grozy i objawienia potęgi sił matki natury, to rzeczywistość trochę go przerosła. Miał wziąć ze sobą magnetofon, lecz zrezygnował. I tak nie usłyszałby ani jednego fragmentu piosenki. Wicher miał taką siłę, ze trudno było ustać na wydmie, ale to, co wyprawiały fale było jeszcze bardziej porażające. Wściekle spienione, ogromne i diablo szybkie. Ryczały, zawalały się, zderzały ze sobą, rozbijały. Miliardy kropli zacinały jak rzęsista ulewa, choć nie padało wcale. Zimne, mokre piekło. Walka gigantów, demonów, morskich bogów.
Pierwszy raz widział sztorm (potężny sztorm) z tak bliska. Był zziębnięty i przemoczony, ale nie poddał się biczowaniu wichury, ani policzkującym go bryzgom piany, z której nie rodziła się Afrodyta.
Gdzieś z tyłu, z łoskotem runęło drzewo, a po lewej stronie osunął się spory kawałek wydmy. Rozebrał się i powoli zszedł na dół. Już w połowie drogi, słony, rozszalały, spieniony wściekłością cios powalił go i pchnął na faszynę. Druga fala przeszła jak walec, a kamienie, gałęzie i piach, które niosła poobcierały go i rozorały skórę. Wstał w ostatniej chwili. Jeszcze jedno uderzenie i zabrakłoby mu powietrza. Woda się cofała. Szybko, diabelnie silnie, ciągnęła za nogi w odmęty. Utrzymał się ledwo co, a przecież stał na samym krańcu tego inferno i powinien kontrolować sytuację. Żywioł rządził, karał jego pychę, odwagę, głupotę i ciekawość.
Kolejny, ryczący białą grzywą posłaniec Neptuna wezbrał ścianą wody na wysokość kilku metrów, by całym swoim impetem runąć na wydmę. Rozerwał ją, przebił się i tylko trochę osłabiony ruszył na las. Rzucił śmiesznym człowieczkiem o pnie drzew i cofnął się.
*
Jak zawsze miał masę szczęścia. Ot, kilka siniaków, obtarć, niegroźnych skaleczeń, krew z nosa i wybity nadgarstek.
Dziewczyna powiedziała, że nie chce go znać jeśli pójdzie, ale czekała na skraju lasu nerwowo paląc papierosa i mimo wszystko ucieszyła się na jego widok. Taka szalona, głupia, ślepa, skazana na porażkę miłość.
- Jesteś nienormalny! - Krzyknęła rzucając mu się na szyję.
- Może dlatego nie chcą mnie nawet tam...
- Czemu, tak chcesz umrzeć?
- Nie chcę. Chcę tylko zobaczyć jak daleko mogę wychylić się poza krawędź. Chcę dotknąć tego uczucia, poznać granicę. Wolę śmiertelne szaleństwo, od zwykłej monotonności.
- Nienawidzę cię. - Płakała ocierając krew wciąż płynącą z nosa chłopaka.
Oboje nawet nie zauważyli, w którym momencie zaczęli się kochać. To było równie gwałtowne jak uderzenie sztormowej fali. Dzika pasja, żądza, nagłe spuszczenie ze smyczy wszystkich emocji, danie upustu wyobraźni i szaleństwu. Drapieżnie, zachłannie i tak subtelnie zarazem... Nie istniało nic poza nimi.
*
Została w mieście. Powiedziała, że ma dużo spraw, że musi je załatwić. rGłupiar1; - pomyślał. On też miał dużo spraw. Tysiące umów, obowiązków i konwenansów ściągało go do poziomu racjonalnej rzeczywistości, ale pragnął to rzucić, uciec, więc po prostu uciekał. Był sam.
Tym razem nikt nie mówił, że się boi, nie prosił, by zwolnić. Droga była pusta, świeciło słońce, a z głośników sączył się dobry rock. Gnał jak wiatr, gdzie oczy poniosą, ku wolności.
Kątem oka dostrzegł ciemną sylwetkę jastrzębia kołującego po niebie. Jakże on był Piękny. Dostojny, dziki, nieokiełznany. Pogromca przestworzy, symbol wolnej myśli. Ptak go prowadził, sunął po niebie niczym żaglowiec, niczym anioł śmierci lub nadziei...
Lekki łuk i trochę żwiru rozsypanego przez ciężarówkę... Gładko, szybko... Tylne koła zaczęły uciekać, szybka kontra kierownicą. Teraz rzuciło w prawo, znów korekta, w lewo, obrót, jeden, drugi, trzeci. Droga, pobocze, drzewa, nie... Pomiędzy pniami, na pole rzepaku upstrzone słoneczną żółcią drobnego kwiecia...
Więc jeszcze nie dziś... Wysiadł z samochodu. Nogi uginały się w kolanach, ale był spokojny. Usiadł na masce i patrzył na polującego jastrzębia.
*
Stał do pół uda w czarnej, śmierdzącej stęchlizną wodzie i oganiał się od chmary komarów. Przejść samemu, w poprzek wielkie bagno. Kolejne marzenie, kolejny nonsens... Pomiędzy gwizdy ptaków i cichy szmer wiatru gładzącego trzciny, wdarł się nienaturalnie ostry dzwonek komórki.
- Proszę cię, wróć. Wróć teraz, potrzebuję cię. - Głos w słuchawce był słaby i smutny.
- Ty przyjedź do mnie, tu jest Pięknie...
- Proszę. - Rozłączyła się...
Zanim dobrnął do nieco suchszego terenu minęło sporo czasu. Błoto ciągnęło go, ale wypuściło ze swych objęć. Umył się, przebrał i wśród mgieł i ciemnej, bezgwiezdnej nocy pognał w jej ramiona.
Kochał ją, mimo całej beznadziei tej sytuacji. On, chorobliwie uzależniony od wolności i szaleństwa, wiecznie skrępowany własnymi marzeniami, egoizmem i nienasyceniem i ona, taka sama i zupełnie inna jednocześnie. Jakże jej zazdrościł, że potrafiła czuć strach, że potrafiła znaleźć dla siebie miejsce tam, gdzie dla niego miejsca nie było. Jak ja za to kochał i jak jej za to nienawidził. To się musiało źle skończyć... Ale jeszcze nie teraz, nie tej bezwstydnej nocy, do której teraz gnał.
Przywitała go czule, gorącym pocałunkiem, wilgotnym ciepłem grzechu i zakazanej słodyczy, nieuświęconej sakramentem rozpusty. Chciała być z nim i chciała, aby on był z nią.
Ten czas był tylko dla nich i nie ważne, że gdzieś obok trwało zwykłe życie.
*
Powiedział, że musi zobaczyć wschód słońca nad morzem, że musi być sam. Pozwoliła mu, bo wreszcie rzucił, niby mimochodem, te słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć.
Pognał w noc, jak zwykle szaleńczo i jak zwykle dojechał tam, gdzie pchało go marzenie. Słońce wstało ciepłem słonej bryzy i krzyku mew. Rozlało się złotem po falach i zimnym piasku. Czysta poezja, czyste Piękno...
A przecież dzień jak każdy. Taki sam, bez perspektyw... Ruszył do domu. Przecież teraz miał dom...
Było tak wcześnie i tak jasno. Tak optymistycznie. Znów pusta szosa i ryk gniewnego tabunu mechanicznych rumaków. Most nad szeroką rzeką, trzy wolne pasy i Metallica. A może by tak?... Odbił w lewo, przytulił rozpędzony wóz do skraju jezdni, a potem szerokim łukiem, dodając gazu skierował się ku wolności. Chciał, choć przez chwilę lecieć jak ptak...
Huk, zgrzyt dartego metalu, złowrogi trzask, skrzypienie i cisza. Barierki zatrzymały żelaznego wierzchowca, tak, że tylko przednimi kołami dotknął rozpiętych nad rzeką przestworzy...
Tam go nie chciano. W sumie, nie było się czemu dziwić... Chyba trzeba spróbować znów wrócić do niej i do życia. Oby tylko czekała jak zwykle...
10.2005
LCF
* Nie znam tego człowieka. Podobno pisze powieści. Ten cytat trafiłem w Gazecie Wyborczej i spodobał mi się...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
bury_wilk · dnia 30.11.2007 18:47 · Czytań: 3854 · Średnia ocena: 3,43 · Komentarzy: 76
Inne artykuły tego autora: