Miejsca, o których tu piszę w większości już nie istnieją, lub nie są takie jakimi je oglądałem. Zdarzenia są subiektywnym zapisem mojej pamieci i niech tak zostanie. Jako obrazy z mojego dzieciństwa.
Do mniej więcej 23-go roku życia mieszkałem we Wrocławiu na ulicy Jagiellończyka, między ulicą Trzebnicką a Myśliwską w starej czteropiętrowej, poniemieckiej kamienicy. Był to jeden z kwartałów starej części miasta, który nie najgorzej wyszedł z działań wojennych. Co prawda pamiętam jeszcze ze swoich dziecięcych lat gruzy, a raczej częściowo tylko zniszczone budynki z elewacjami, gdzie niegdzie poznaczonymi seriami z broni maszynowej lub jakieś szczątkowe pozostałości po nich np. tylko ceglany kikut bramy służącej nam dzieciakom, jako szaniec w naszych zabawach w wojnę.
Moja parafia
Charakteru mojej „parafii” nadawał przekrój jej mieszkańców. Byli wśród nich nie tylko Polacy, Cyganie, Autochtoni i Żydzi, ale było to też środowisko drobnych handlarzy mających swoje stragany w Hali Targowej na Placu Nankiera, różnej maści rzemieślników, zwykłych robotników, złodziei, szulerów, co to "rzucając trzy obrazki" na targowiskach na Krakowskiej lub placu Kromera golili frajerów nawet ze ślubnych obrączek, były "Kiziory" pławiący się w sławie swoich więziennych wyroków za rozboje, napady (tzw. Dziesiona[1]), a i niekiedy morderstwa. Były i oczywiście „damy” niezazbyt ciężkiej proweniencji, które mimo uprawianego zawodu starały się nadać pozory normalnego życia u boku swoich „Panów”, mimo że przez tychże były mniej lub bardziej regularnie obijane – zwłaszcza po pijaku lub po powrocie z kolejnej odsiadki – za to, że się „kurwią”. Ale też i nie przeszkadzało im to absolutnie, że byli ich utrzymankami zwłaszcza, gdy dostawali do więzienia paczki na tzw. wypiskę.
Mieszkały tam też tzw. normalne, porządne rodziny, takie, co to matka była dozorczynią, sklepową, księgową czy nauczycielką lub też po prostu gospodynią domową, a ojciec pracował na trzy zmiany, jako ślusarz w PAFAWAG-u czy DOLMEL-u, lub był motorniczym w „tramwajach”, co to po trzeciej rano wyjeżdżały na swoje trasy z zajezdni na ul. Słowiańskiej. Dzieciaki z naszej ulicy – wypełniając mniej lub bardziej dzielnie obowiązek szkolny – chodziły do podstawówki nr 93 na Niemcewicza lub po roku bodajże 70. do „108-mki” na Chrobrego. W niedziele obowiązkowo całymi rodzinami szło się na msze święte do „Okrąglaka”, czyli kościoła pod wezwaniem Opieki Świętego Józefa na ul. Ołbińskiej.
Jak u Felliniego
Większość kamienic zamieszkanych w tym rejonie miała przelotowe bramy, przez które można było śmiało przejechać samochodem osobowym, (jeśli ktoś go oczywiście posiadał) na małe, często ślepe ceglane podwórka zakończone jedno- lub co najwyżej dwupiętrowymi oficynami, (w jednej z takiej oficyn na Trzebnickiej pod 5-tym mieszkała do pewnego czasu słynna piosenkarka Anna German ze swoją matką). A pod kamienicami natomiast ciągnęły się ogromne ceglane piwnice przypominające trochę stare lochy, piwnice, do których jako dzieci baliśmy się schodzić samemu (z tego powodu zawsze toczyliśmy z bratem długie „dyskusje” czyja tym razem wypada kolej pójścia po węgiel, bo oczywiście mieszkania nasze ogrzewane były piecami kaflowymi). Ilekroć musiałem sam iść do piwnicy to zanim nabrałem węgla do wiadra to kilka albo i kilkanaście razy oglądałem się za siebie, bo miałem wrażenie, że zaraz gdzieś z jakiegoś kąta wyskoczy duch czy jakaś inna zjawa.
Atmosfera na naszej „parafii” przypominała trochę tą z włoskich miast z filmów Felliniego, co prawda nie powiewało między kamienicami rozwieszone na sznurkach pranie, ale najprostszym środkiem komunikacji między sąsiadami było okno i własny doniosły głos. Okno w ogóle było bardzo istotnym elementem w towarzyskim życiu ulicy, już nie tylko, jako „telefon” (na palcach jednej reki można było policzyć prawdziwe telefony na naszej ulicy), ale i świetny punkt obserwacyjny, a niekiedy miejsce drzemki starszych mieszkańców:, jeżeli chciało się wykorzystać okno do tychże właśnie celów to podstawiało się krzesło lub specjalną, „ryczkę”, czyli drewniany stołek, kładło się poduszkę – jaśka na parapet (żeby łokcie nie bolały) i już można było się całymi godzinami gapić na ulicę, a i przedrzemać na słonku. A jeśli chciało się coś przekazać sąsiadce z naprzeciwka to wystarczyło krzyknąć „Ziutka! Ziutka, wyjrzyj przez okno, bo coś ci muszę powiedzieć” oczywiście oprócz Ziutki słyszało to jeszcze parę innych sąsiadek, ale one dla niepoznaki lub może ze swego sposobu pojmowania dyskrecji słuchały dalszego dialogu ukryte za firanami swoich okien.
Wszyscy, wszystko, o wszystkich
Oczywiście tą drogą przekazywało się bardziej ogólne lub wykorzystywało się ją do inwigilacji latorośli, która zdobywając np. pierwsze szlify palacza chowała się po za zasięg widoku z okien własnego domu i była święcie przekonana, że czujne oczy rodziców bądź dziadków ich tam nie dojrzą – o nieświadoma naiwności!!! A od czego okna i oczy czujnych sąsiadów? Bywało tak, że zanim taki młody adept palenia tytoniu wrócił do domu to już cała familia wiedziała dokładnie ile, gdzie i z kim wypalił – w tym przypadku po krótkim przesłuchaniu, gdzie dzieciak przyparty do muru dokładną relacją któregoś z sąsiadów i własnym przyznaniu się do winy w obliczu niezbitych dowodów – poddawał się natychmiastowemu wykonaniu wyroku za pomocą ojcowego pasa najczęściej.
Do wymiany bardziej dyskretnych wiadomości (tych z rodzaju, kto z kim, kto kogo i dlaczego itd.) służyły ławeczki na skwerku doskonale widocznego z naszych okien. Tam dopiero toczyło się życie towarzyskie, zwłaszcza letnimi popołudniami, kiedy już upał zelżał, a w domu wszystko było zrobione i w „telewizorze”, jeśli to nie był czwartek z obowiązkową „Kobrą” było już po dzienniku i szedł po raz któryś tam, jeden ze słynnych radzieckich filmów wojennych.
Rozrywki
Co do innych rozrywek, to oprócz rodzinnych wypadów na nadodrzańskie wały, czy karuzeli z okazji przyjazdu wędrownego wesołego miasteczka i czasami, jakiegoś spaceru niedzielnego, – bo np. trzeba było pokazać się w nowej sukience uszytej z materiału z takim trudem wystanego w SDH[2] czy PDT[3], lub po prostu przejść się po niedzielnym obiedzie, jeżeli mąż lub inny obecny towarzysz życia dał się na taką imprezę namówić. Natomiast z reguły nie trzeba było specjalnie nikogo namawiać do pójścia, na któryś z festynów organizowanych przez władze miejskie lub partyjne z różnych okazji, zaczynało się już 1-szego maja po zakończeniu obchodów tzw. „Święta Ludzi Pracy”, za parę dni była kolejna rocznica zakończenia II wojny światowej i zwycięstwa na faszyzmem a potem to już i 22 lipca i różne branżowe i zakładowe święta i obchody. A za każdym razem można było potańczyć, pojeść i popić, a i nierzadko kupić jakiś, na co dzień niedostępny towar, który na tą okazję organizatorzy specjalnie sprowadzali po za normalnymi kanałami dystrybucji i sprzedawali na ustawionych wokół straganach.
Zazwyczaj na takich festynach – jeśli pogoda dopisywała – wystawiano na jakimś placu na świeżym powietrzu drewniany podest dla tancerzy, a wokół niego stoły dla odpoczynku i konsumpcji. Oczywiście frekwencja na tych imprezach była ogromna, tym bardziej, że panie miały okazję potańczyć i pochwalić się swoimi dziećmi (i niekiedy nowymi panami), panowie zaś mogli niemalże do woli raczyć się piwem tudzież innymi napojami ogólnie uważanymi za poprawiające nastrój. Czasami też festyny te kończyły ogólną rozróbą i mordobiciem, kiedy to spory toczone przez kilku „zawianych kogutów” nijak nie dawały się wyjaśnić na drodze rokowań pokojowych i trzeba było jednemu lub drugiemu interlokutorowi wyłożyć „dobitnie” swoje racje. Jednak rzadko się zdarzało żeby ktoś – oprócz kilku wyzwisk, siniaków i urażonej dumy – odniósł w efekcie jakieś większe uszczerbki na ciele lub honorze, bo albo towarzyszki życia przywoływały ich do porządku wspierane (dla własnego bezpieczeństwa) przez dziatwę lub, co jeszcze rzadsze w roli rozjemców występowali przedstawiciele organów tzw. porządkowych, czyli ORMO[4] lub MO[5].
Imprezy takie były zazwyczaj organizowane (oprócz świąt ruchomych) w sobotnie popołudnia po pracy, gdyż o wolnych sobotach jeszcze się wtedy nikomu nie śniło, ponieważ socjalizm do swej budowy wymagał wytężonego wysiłku, przez co najmniej 6 dni w tygodniu.
Dzień święty
Niedziela była dniem obowiązkowego kultu religijnego i rosołu z kury z własnej roboty makaronem, a kura nie mogła być gdzie indziej kupiona jak tylko w sklepie u „kurzarza” Kusia na ul. Pobożnego. Również na Pobożnego można było przy okazji kupić pieczywo z małej, prywatnej piekarni (niestety nazwisko właściciela wypadło mi z głowy – chyba, dlatego że niekiedy zdarzało się kupić tam „gliniasty” chleb), czy też warzywa, owoce, tudzież inne produkty prosto od „krowy” w warzywniaku u „Lebiody”. Co ciekawe, a raczej charakterystyczne wszystkie te sklepiki mieściły się w suterenach kamienic.
U Lebiody okoliczne dzieciaki kupowały prawdziwą o smaku landrynek oranżadę, tak mocno gazowaną, że zawsze po pierwszym „łyku” zatykało i łzy stawały w oczach. Również tam kupowało się pierwsze w sezonie truskawki i czereśnie a talerze słonecznika były niekiedy tak wielkie, że mogłyby z powodzeniem służyć za parasol w razie niespodziewanego deszczu.
Cdn.
--------------------------------------------------------------------------------
[1] Dziesiona – skazany z paragrafu 210 starego kodeksu karnego za napad z rabunkiem.
[2] SDH – Spółdzielczy dom Handlowy o dumnej nazwie „Feniks” – mieścił się we Wrocławiu na rynku vis a wis klubu Związków Twórczych.
[3] PDT – Powszechny Dom Handlowy na ul. Kościuszki róg Podwale we Wrocławiu.
[4] ORMO - Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej (ORMO) – paramilitarna organizacja ochotnicza i społeczna wspierająca MO, powołana w 1946, a rozwiązana w 1989 przez Sejm.
Maksymalnie liczyła ok. 400 tysięcy ludzi, w większości rekrutowanych spośród członków PZPR, ale również z dużym udziałem ZSL, SD i bezpartyjnych.
[5] MO - Milicja Obywatelska – oficjalna nazwa policji w Polsce w latach 1944–1990. Utworzona ostatecznie dekretem z 7 października 1944, pod kierownictwem Franciszka Jóźwiaka. Milicję następnie podporządkowano Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego, od 1955 zaś Ministerstwu Spraw Wewnętrznych.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
gresud · dnia 22.01.2010 10:02 · Czytań: 1072 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: