Kiedy już jako dorosły człowiek zacząłem trochę jeździć po „świecie”, zawsze jednak z tęsknotą i niecierpliwością wracałem do „mojego” Wrocławia. Uważałem wtedy, że mimo iż jest tyle wspaniałych miejsc, które człowiek z ochotą i ciekawością odwiedza, to nie ma dla mnie innego miejsca do życia na kuli ziemskiej jak Wrocław.
Wydaje mi się, że chyba każdy z nas ma takie miejsce i niekoniecznie musi to być jego „matecznik”, najważniejsze jest wtedy to, że zawsze wraca się tam z ochotą, a każdy dom, każda ulica i ludzie tam mieszkający stanowią nieodłączną część naszej duszy zajmując w niej ważne miejsce.
I ze mną nie było inaczej, zawsze byłem mocno związany z Wrocławiem, zwłaszcza z moim ukochanym Nadodrzem. Z tymi kamienicami, w których znałem każdą bramę, podwórko czy piwnicę służącą nam często za miejsce zabaw i nie tylko zresztą. Znałem niemalże każdy murek, chodnik – ba, wiedziałem, gdzie, która płyta chodnikowa jest luźna i po deszczu zbierała się pod nią woda. Często wskakiwaliśmy na nie pod odpowiednim kątem i ochlapywaliśmy się nawzajem – no oczywiście nasze matki były z tego raczej mało zadowolone, ale za to zabawa była przednia.
Z tym moim Wrocławiem było tak, jak w którymś filmie wojennym z Wojciechem Siemionem w roli głównej, kiedy to jeden z bohaterów odnosząc się do warunków walki na froncie i walki w czasie Powstania Warszawskiego, mówi: „ech, nie ma to jak Warszawa – człowiek zna tam każdy kamień; tu brama, tam piwnica zawsze jest gdzie uskoczyć”.
Dla mnie niemalże każdy zakamarek miał swoją historię. No chociażby fragment bramy pozostały jedynie po wojnie z kamienicy przy Jagiellończyka 25. Ileż to razy służył nam za szaniec czy cel ataku w naszych zabawach w wojnę. I nie zniechęciło mnie nawet to, że kiedyś w „bitewnym szale” zepchnięty przez jednego z napastników z wysokości pierwszego piętra spadłem na chodnik plecami tak, że aż zadudniło a mi na dłuższą chwilę zabrało oddech. Co prawda kiedy się już podniosłem „agresor” stracił pół zęba – no ale jak już wspomniałem byliśmy w bitewnym szale a w takim stanie ręce są zazwyczaj o wiele szybsze niż myśli.
Albo park na placu Engelsa, w którym jako dzieci łowiliśmy karasie z basenu przeciwpożarowego, które niestety nie nadawały się później do jedzenia. Tak śmierdziały mułem, że po pierwszej próbie ich usmażenia nasza mama kategorycznie zabroniła nam przynoszenia ich więcej do domu. Zresztą park ten zyskał później niechlubne miano „wylęgarni talentów” gdyż, kiedy pewnego roku ustawiono tam kamienne stoły z szachownicami na wierzchu, rzadko były używane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. O wiele częściej służyły one do libacji pod chmurką, a jeżeli chodzi o gry, to raczej preferowano „tysiąca” i remika i to bynajmniej nie na zapałki.
Oprócz najbliższej okolicy mieliśmy również stałe miejsca, które odwiedzaliśmy w zależności od pory roku. Zimą była to Górka Słowiańska i lodowisko Torpiast, natomiast latem wszelkie kąpieliska i baseny wrocławskie z Gliniankami, Morskim Okiem i Basenem Olimpijskim na czele. Chodziło się też na tzw. zatokę, czyli ślepą odnogę Odry na wysokości Cmentarza Osobowickiego przy LOK-owskiej przystani żeglarskiej. Tam też nauczyłem się pływać pod okiem pod okiem starszych kolegów i brata.
Z innego całkiem powodu chodziliśmy na Odrę na Wyspę Słodową. Zaopatrzeni najpierw w leżącej nieopodal na Placu Nankiera Hali Targowej w wyproszone - u handlujących tam drobiem tzw. „Kurzarzy” - kurze wnętrzności.
Z taką przynętą szliśmy pod most i albo wiązaliśmy przyniesione kurze flaki na sznurku lub kładliśmy je na dosyć sporym kawałku siatki i po prostu wkładaliśmy do wody. Nigdy nie czekaliśmy długo na naszą zdobycz gdyż już po chwili, kiedy w wodzie rozniósł się „słodki” zapach przynęty zaczęły zewsząd schodzić się raki. Wychodziły z każdego zakątka, z pod kamieni, przybrzeżnych szuwarów i nawet wygrzebywały się z piasku na dnie.
Uczepiały się szczypcami za sznurek lub niczego nie podejrzewając wchodziły na siatkę otumanione zapachem kurzych wnętrzności i za nim się spostrzegły już lądowały w wiadrze. Zawsze widzieliśmy jak podchodzą do przynęty, bo woda wtedy w Odrze była czysta jak przysłowiowa łza a nurt w tym miejscu bardzo leniwy.
Pamiętam jak pewnego razu przyniosłem do domu całe wiadro raków i po ich opłukaniu pod bieżącą wodą pierwsza porcja trafiła do wrzątku. Gdy mama odstawiała na podłogę wiadro z pozostałymi jednocześnie mieszając te, które się gotowały – niedokładnie postawione wiadro się przewróciło i raki rozbiegły się po całej kuchni.
Wśród śmiechów, pisków i docinków zamiataliśmy raki miotłami i czym kto tam miał najpierw na środek kuchni a potem z powrotem do wiadra.
Ucztę tego wieczoru mieliśmy iście królewską a raki smakowały wybornie.
Mieliśmy też nasze sekretne miejsce, gdzie niemałym nakładem sił i pomysłowości zbudowaliśmy najprawdziwszą ziemiankę, w której spotykaliśmy się chcąc poważnie pogadać o życiu kilkunastolatków lub po prostu ukryć się z pierwszymi papierosami przed wścibskimi oczami wszędobylskich sąsiadek. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że nasza ziemianka usytuowana była na działkach kolejowych niedaleko dworca Nadodrze i w związku z tym cały teren był pilnowany przez Sokistów.
Niestety sielanka nie trwała długo, któregoś dnia zostaliśmy zauważeni przez jednego ze strażników i dla jednego z nas skończyło się to postrzałem w tyłek – na szczęście był to tzw. „solniak”, czyli pocisk z ładunkiem soli.
Kolega nasz jak pamiętam nie siadał później prze dobrych kilka tygodni. Niestety odkryto również naszą ziemiankę i już nie mieliśmy miejsca naszych tajnych spotkań.
Albo nasze wyprawy na czereśnie na pętlę „siódemki” na Karłowicach, gdzie przy sklepie „Kokos”, okolona niewysokim murkiem stała czereśnia, – ale nie była to jakaś tam sobie zwykła czereśnia. Musiała z pewnością pamietać jeszcze czasy Kajzera Wilusia. Co prawda jej owoce były mniejsze i smakowały bardziej jak wiśnie, ale co tam. A że też jeszcze w jej pobliżu rosły morwy to nic dziwnego, że niejednokrotnie traciliśmy tam poczucie czasu.
Pewnego dnia – miałem może 12 lat – wybraliśmy się na czereśnie; kilku kumpli, mój o dwa lata starszy brat Romek i ja.
No i to był jeden z tych razów, kiedy zatraciliśmy się zupełnie w łasowaniu, bo i owoców było w tamtym roku wyjątkowo dużo także i każdy z nas nazrywał „do domu” po parę kilo. Zanim się spostrzegliśmy zrobiło się już prawie ciemno i trochę wystraszeni reakcji rodziców postanowiliśmy wracać do domów. No i doszliśmy tak do skrzyżowania Trzebnickiej i Ołbińskiej kiedy dostrzegliśmy naprzeciw nas komitet powitalny w osobie – a jakżeby inaczej – naszej osobistej rodzicielki. Na nasze (a raczej moje) nieszczęście nie szła sama tylko w towarzystwie wojskowego pasa, który rzadko, ale jednak służył jej jako element nas dyscyplinujący.
Jako ten bardziej wygadany i umiejący zazwyczaj zbajerować prawie każdego wyszedłem trochę na czoło naszej trzódki i wyciągając przed siebie płócienny worek pełen czereśni – z radością w głosie ale z duszą na ramieniu zagadnąłem jak gdyby nigdy nic:
O mamusia! Mamusia popatrzy ile czereśni zarwaliśmy.
Pudło. Niestety.
Wy gówniarze, czy wy wiecie która jest godzina? Retorycznie spytała nasz ukochana rodzicielka. (No bo skąd niby mieliśmy wiedzieć skoro nasze Pierwsze Komunie Święte odbyły się już parę lat wcześniej a po za tym brat dostał wtedy rower a ja aparat fotograficzny marki „AMI” a nie zegarki. Zresztą gdybyśmy nawet dostali wtedy zegarki to przypuszczam, że do tamtej chwili pozostały by nam po nich najprawdopodobniej same pudełka).
Późna? Zaryzykowałem pytanie nie wychodząc nadal z roli trybuna ludu.
Późna? Odpowiedziała na wpół kpiąco i perorowała dalej: Późna godzina to jest wtedy kiedy po dzienniku telewizyjnym i filmie który pozwolę wam oglądać muszę zaganiać was siłą do łóżek.
Teraz jest już po jedenastej w nocy a ja mało nie zwariowałam ze strachu o was, już chciałam iść na Milicję zgłosić wasze zaginięcie.
Po wszystkich sąsiadach chodziłam jak wariatka i pytałam czy was nie widzieli. A ty mi tu oczy czereśniami zamydlasz?
No i tu, jako że stałem w miejscu z miną skruszonego pokutnika i słuchałem z pokorą połajanki Matki – dosięgła mnie ręka sprawiedliwości rodzicielskiej w postaci pasa wojskowego.
Pierwszy i ostatni raz widziałem ją wtedy w takim stanie, wyglądała jak wszystkie furie świata a pas w jej ręku zdawał się mieczem Temidy a nie twardym (i to jeszcze jak) kawałkiem skóry.
Oczywiście, że próbowałem się zasłaniać przed razami ale wtedy Mama była nie do odparcia. Po za tym kiedy ujrzałem łzy spływające jej po policzkach, nie broniłem się specjalnie i chyba pierwszy raz w życiu dotarło do mnie tak naprawdę jak ona nas kochała.
Widząc całą akcję reszta towarzystwa czym prędzej ulotniła się w kierunku swoich domów mając już lekcję poglądową co ich tam może czekać. Na „placu boju” pozostał tylko mój brat – Romek. A że był z niego większy cwaniak ode mnie i widząc co się dzieje, padł przed mamą na kolana, ręce złożył jak do modlitwy i błagalnym tonem zawołał:
Mamuśku kochana ja już nigdy więcej nie będę, ja cię przepraszam Mamuśku, ja już nie będę tylko nie bij!!!
No i nie dostał, na mnie się skrupiło – ale co tam należało się.
Kiedy już sam zostałem ojcem i coś złego działo się z moimi dziećmi, jakaś choroba na przykład, czy choćby zbyt późny od spodziewanego powrót do domu dopiero wtedy tak naprawdę zrozumiałem co Ona wtedy musiała przeżywać.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
gresud · dnia 25.01.2010 09:46 · Czytań: 1417 · Średnia ocena: 2,5 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: