Rok ściętych drzew.
Gośka dzwoni, że robi Sylwestra - mam wsiadać w pociąg i przyjechać. Chce, abyśmy się znów wszyscy spotkali, pogadali – ciekawa, co u innych. Nie jadę, za to opatulona w wełnę ruszam przez las przy pełni księżyca rzucającego gotyckie cienie starych iglaków. Wokół cisza, taka bez puszczyków, bez łamania gałązek przez spłoszone kozice, bez nawoływań turystów. Nawet wiatr gdzieś przystanął i słyszę jedynie skrzypienie moich kroków. Mroźne górskie powietrze i to gwieździste niebo. Zbaczam w stromą, skalistą ścieżkę prowadzącą na szczyt Kalwarii, skąd zamierzam o północy podziwiać spektakl sztucznych ogni nad miastem.
To już tak dawno temu, gdy u Gośki podskakiwałam do rana wśród niemieckiej Polonii. Pamiętam, jak marzłam z kieliszkiem szampana wznosząc noworoczny toast na balkonie, jak dyskutowaliśmy w kuchni, w której robiło się coraz ciaśniej, jak przekrzykując muzykę wymienialiśmy się swoim emigracyjnym doświadczeniem, znajomością przepisów, czarnymi wizjami i kolorowymi marzeniami. Kiedy to było? Dwadzieścia lat temu? Dziwne, że wszystko pamiętam, a nie wiem, jaki rok wtedy oblewaliśmy?
Sądząc po zmęczonym oddechu, zaraz dotrę do celu, ale zatrzymuję się jeszcze na chwilę, by objąć wzrokiem rozpostartą w dole biel śniegu. Jak tu cudownie. Wreszcie docieram na wzgórze i zdziwiona odkrywam tłum ludzi pod krzyżem – w miejscu widokowym. Wszyscy w skupieniu czekają. Na Nowy Rok! - na Koniec Nieskończonego?, Spełnienie Niespełnionego?, na Przyszłość bez Nadziei?, na Nadzieję z Przyszłością?...
Wtem słychać szepty i nagle zapalają się pochodnie. Mnóstwo. W ciepłym ich świetle dostrzegam twarze: młode, starsze, w średnim wieku. Szkliste od mrozu oczy, oszronione czapki, szaliki, para z uśmiechniętych ust – dyskretne westchnienia zachwytu. Łagodne, anonimowe twarze... Może ten pan jest bezwzględnym szefem, a ta pani – złośliwą urzędniczką? Ci staruszkowie – głodującymi emerytami? A ta grupka młodzieży – bezrobotnymi? Ale nie tu, nie teraz. Tutaj jesteśmy bez ról - jak dzieci. „Mamusiu, Ewcia mówi, że to nieprawda, że dzieci rodzą się z brzuszka, więc jak to właściwie jest?” Uśmiecham się na myśl, że teraz sama jest już mamą. Żyje z rodziną daleko stąd. Za daleko – w odległości zniżkowych biletów lotniczych na zachód. Na wschód - moja mama i siostra.
- Sorry... - Aha, jakiś zagraniczniak wyrwał mnie z zamyślenia, pyta o godzinę. Nie wiem, nie noszę zegarka. Kiedyś nie nosiłam, bo czas i tak umykał szybciej niż wskazówki, a teraz nie noszę, bo zaczął samowolnie płynąć poza moją kontrolą.
Nad miastem już pierwsze wystrzały, a u nas nic. Zaniepokoiłam się i to nie tylko ja. W dole coraz barwniej i głośniej, tu – cisza. Oj, Sylwek, Sylwek, figlarz z ciebie – kręcisz jak możesz i każdemu coś namotasz. Tam już Nowy, a tutaj jeszcze Stary, jak to tak? Pomyślałam, że nieźle się zaczyna.
Zehn, neun, acht... wreszcie słyszę odliczanie. A więc to już. Tylko sekundy dzielą nas od... drei, zwei... Co przyniesie? Będzie lepiej? Będzie dobrze, musi!... eins! Szczęśliwego Nowego 2010! I cóż za widok! Stoimy ściśnięci wspierając się o balustradę i oniemiali podziwiamy kształty i kolory, które w pełnej harmonii przesłoniły niebo nad domami, ulicami, jeziorami, lasami. Niesamowite!
Nagle wybucham śmiechem. Trochę mi głupio, no bo tak sama do siebie...? Ale to wina zaskakującego skojarzenia tej emocjonującej chwili z Jajkiem Niespodzianką: tyle oczekiwań, a w środku? - często jakieś gówno! „Babciu, a dlaczego ci panowie zabrali twoje drzewo?” Tak, to prawda. W tym roku, to znaczy już właściwie w zeszłym, zamieszkałam w kamienicy z pięknym drzewem, ale przed Bożym Narodzeniem, przyszli ścieli je, zabrali, by postawić przed hotelem i przypodobać się turystom. Ponad sześćdziesiąt lat temu pewna młoda kobieta posadziła je przed domem i patrzyła jak rosło. Zmarła, ale pamięć o niej żyła wraz z tym zdrowym, rozłożystym, trzydziestometrowym świerkiem. Wodząc z żalem palcem po jeszcze pachnącym pniaku liczyłam słoje - każdy jeden to jeden rok życia. Drzewo to cała historia, lata. Zniknęło - zniknęła o nich pamięć. Takie to proste!
Oho, rozluźnia się - wszyscy powoli odchodzą. Ja jednak zostaję. Przysiadam na ławce z drugiej strony tarasu, ściągam ciaśniej kurtkę. Właściwie dlaczego nie pojechałam, przecież też jestem ciekawa co u innych, jak sobie radzą, co z ich dziećmi? Potańczyłabym, pośmiała się, opowiedziała co u mnie. Gośki już parę lat nie widziałam. Ach, to wszystko takie... jak rozliczenie: kto lepszy, kto sobie poradził. Pewnie właśnie się przechwalają, aby samemu uwierzyć w to, jacy są wspaniali, a potem... upiją się, popłaczą, że wszystko nie tak, że do dupy i zaczną się przetargi - komu jest gorzej.
Podniosłam wzrok, gdyż przez chwilę stał przede mną na tle srebrzących się w świetle księżyca szczytów górskich. Czy moje włosy też już tak się srebrzą jak jego i jak te ośnieżone szczyty? Podziwia widok. Odchodzi. Rozglądam się - jestem sama. Sama na wysokości dziewięciuset pięćdziesięciu trzech metrów nad poziomem morza. Oczarowana, głęboko wdycham kryształowe powietrze podziwiając Alpy jak na wyciągnięcie ręki wsłuchując się w pulsującą ciszę.
Odszedł... jak ten miniony rok. Rok ściętych drzew. Rok, na który pracowałam wszystkie poprzednie lata, a w którym mój wysiłek został „ścięty”: rodzina się rozsypała – każdy, szukając ratunku, poszedł w swoją stronę, a dotąd mieliśmy wspólny kierunek. Było ciężko, ale byliśmy razem. Teraz jest ciężko... w rozłące. Brak pracy, mieszkania, perspektyw - brak szczęścia. Tęsknimy, każdy w innym kącie. Ponoć ten Kryzys ma się jeszcze bardziej pogłębić, przydusić, stłamsić, upokorzyć, rozdzielić kochających. Ponoć.
Tik, tak, tik, tak... już odmierza kolejny rok. Cóż, wstaję, poprawiam kurtkę i ruszam mu na spotkanie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Nova · dnia 25.01.2010 20:07 · Czytań: 891 · Średnia ocena: 3,8 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: