Woronin był przedstawicielem rosyjskiej mafii na Polskę. Rekin to sześciometrowy rekin polarny, niemal całkowicie ślepy. Pies natomiast był pięknym, rasowym mastifem angielskim ważącym ponad sto kilogramów, a dziewczynka miała pięć lat i była córką Woronina. Dobrze jest już na początku przedstawić wszystkie postacie dramatu.
***
To była połowa lat dziewięćdziesiątych. Latałem wtedy trochę po mieście dla tych i dla tamtych. Bez fajerwerków, ale zawsze parę groszy w kieszeni zostawało. Byłem kolesiem od załatwiania spraw. Ale nie, nie, nic z tych rzeczy. To takie załatwianie bez pukawki. Często wystarczało użycie dostatecznie grubego pliku banknotów. Dopiero gdy facet nie chciał brać, to zwoływaliśmy kolegium i rozważało się dalsze posunięcia. Zazwyczaj po prostu dawaliśmy jeszcze więcej pieniędzy i w końcu większość się łamała. Wtedy prawie każdy miał swoją cenę. Tak sobie teraz myślę, że wyprzedziliśmy epokę. Byliśmy kimś w rodzaju dzisiejszych
concierge. Teraz ma ich każdy szanujący się bank, a nawet dobry hotel.
Concierge też załatwiają różne sprawy pieniędzmi swoich klientów, tylko w bardziej cywilizowany sposób.
Raz moja jarecka powiedziała, że chciałaby pojechać do Rosji. Ale do takiej prawdziwej, a najlepiej to na Krym. – Mamuśka – mówię – Krym to nie Rosja, zresztą tam tylko kurwy i złodzieje. Jak chcesz zobaczyć prawdziwą Rosję, to pojedziemy dalej, gdzieś na wschód od Moskwy, na Syberię. Tam, wiesz, na Kazań, Irkuck, a może i do Władywostoku. Ale się uparła na ten Krym. Pewnie zobaczyła reklamę w jakiejś gazecie z programem telewizyjnym i już nie chciała odpuścić. Machnąłem ręką i pojechaliśmy.
Któregoś dnia, już w Sewastopolu, podczas śniadania w hotelowej restauracji usłyszałem rozmowę dwóch facetów. Jeden z nich, jak się później okazało - Woronin, był zły na tego drugiego – Jakolewa, że ten nie jest w stanie dostarczyć tego, o co ten pierwszy prosił. Mówili półsłówkami, ciężko było załapać o co naprawdę chodzi, a mój rosyjski nie jest znowu taki perfekt, ale Krym to cholernie nudne miejsce. Jedyną rozrywką jest zwiedzanie muzeum Floty Czarnomorskiej. Gdyby nie to, pewnie nigdy nie wtrąciłbym się wtedy do ich rozmowy.
- Priwiet – powiedziałem podchodząc do sąsiedniego stolika. Obaj przerwali dyskusję i spojrzeli na mnie z dołu. Dosiadłem się do nich jak do siebie, zapaliłem papierosa i mówię, że przypadkiem usłyszałem o trapiących ich problemach z zaopatrzeniem i jeśli dostanę swobodę w zrządzaniu środkami finansowymi, to jestem w stanie załatwić im nawet pomalowany na różowo atomowy okręt podwodny klasy Typhoon. Myślę, że gdyby wtedy mieli broń, to po prostu by mnie zastrzelili. Ale jakoś nie mieli. Jakolew od razu kazał mi spierdalać, ale ten drugi pokręcił przecząco głową, podniósł rękę, wycelował we mnie palcami i powiedział:
- Chcę pistolet. Jeśli o 19.00 przyniesiesz mi rewolwer, dostaniesz 10 000 rubli.
To wychodziło jakoś około tysiąca dzisiejszych złotych, ale były lata dziewięćdziesiąte, więc te pieniądze miały trochę większą wartość niż teraz. Broń można było kupić już za 200-300zł, dodatkowe 200zł za informację i zostawało mi na czysto 500zł. Liczę po naszemu, ale płaciłem wtedy dolarami. Każdy Ruski głupiał na widok dolarów, bo wiedział, że ma do czynienia z poważnym klientem. Ruble nie robiły takiego wrażenia.
Kupiłem więc od razu trochę zielonych w hotelowej recepcji, bo wtedy nikt jeszcze nie korzystał z kantorów. Handel walutą odbywał się półoficjalnie, po kryjomu. Niby każdy oficjel wiedział, ale nikt niczego z tym nie robił. I poszedłem z tymi dolarami w kieszeni na pierwsze skrzyżowanie szukać mienta. Tak mówią na ukraińskich i rosyjskich policjantów z drogówki. Po naszemu to będzie zwykła „menda”. Władza od zawsze utrzymuje ich płace na najniższym dopuszczalnym poziomie, bo wie, że oni i tak sobie poradzą. A cała ludzkość wie, że na wschodzie najłatwiej jest kupić właśnie mienta. Podszedłem więc do pierwszego, którego spotkałem. To było spasione bydle koło pięćdziesiątki. Tacy są najlepsi, całe życie siedzą w tych swoich ładach i czekają na okazję. Są zbyt leniwi żeby zatrzymywać za wykroczenia i żądać łapówek. Oni po prostu czekają aż ktoś będzie od nich czegoś chciał. Podszedłem więc i daję mu 50$, a on zdejmuje czapkę, patrzy na mnie dłuższą chwilę i mówi, że kolega to chyba uranu potrzebuje, bo z takim pieniądzem to czego innego można szukać. I to nie był wcale sarkazm. 50$ to była wtedy pewnie trzymiesięczna pensja tego grubasa. Popatrzył na mnie jeszcze chwilę, otworzył tylne drzwi od łady i skinął ręką żebym wsiadał. Wgramoliłem się do tyłu i jeszcze raz podałem mu te 50 dolców. Tym razem nawet na mnie nie spojrzał, tylko wziął banknoty, zwinął je i schował do kieszonki na przepoconej koszuli.
- Szukasz dziewczynki przyjacielu, malutkiej? – zapytał.
- Parabellum druhu, szukam parabellum – odpowiedziałem.
Chyba spadł mu kamień z serca, bo bez słowa zapiął mundur, zamknął swoje drzwi, włączył sygnał i pojechaliśmy gdzieś na przedmieścia. Podróż zajęła może 15 minut. Na miejscu zaparkował samochód po prostu na ulicy przed budynkiem, który nas interesował. 100 metrów dalej był parking, ale on wolał stanąć na środku ulicy. Kazał mi czekać, a sam wylazł jakimś cudem nie wyrywając kierownicy i wszedł do kamieniczki. Musiałem wtedy trochę głupio wyglądać siedząc samemu na tylnym siedzeniu radiowozu stojącego na środku drogi, ale co miałem zrobić. To nie był mój pomysł. Po kilku minutach grubas wrócił i powiedział, że jak dam mu jeszcze 50$, to vse budet horosho. No to mu dałem. A on znowu zniknął, żeby po kilku minutach wrócić z pakunkiem zawiniętym w ręcznik. Wrzucił mi go przez uchylone okno, a sam wsiadł za kierownicę. Odwinąłem ręcznik, przeładowałem, wyglądało w porządku. Numery były jeszcze z czasów ZSRR, ale częściowo przebite, więc nie do namierzenia. Spaślak zapytał czy może być. – Może – odpowiedziałem i wtedy dał mi garść nabojów. Schowałem je w wewnętrzną kieszeń marynarki, parabelkę w drugą i zapaliłem papierosa. Grubas też zapalił i odwiózł mnie do hotelu. Do 19.00 zostało jeszcze parę godzin, więc poszedłem do pokoju jareckiej pooglądać telewizję, a później zasnąłem.
O dziewiętnastej zszedłem do restauracji. Woronin siedział przy jednym z rozstawionych już na kolację stolików. Usiadłem obok niego i zapytałem czy tutaj. Kiwną przecząco głową, wstał i szedł w kierunku wyjścia. Poszedłem za nim. Na zewnątrz stała czarna es sześćsetka, v-ósemka, ponad czterysta koni. Silnik pracował, a jego odgłos robił wrażenie. Jakolew wylazł zza kółka i otworzył tylne drzwi. Wsiadłem pierwszy, później Woronin. W środku wyciągnąłem z kieszeni to żelastwo, co je dostałem od grubego mienta i podałem Woroninowi. Próbował ukryć zdziwienie, ale i tak widziałem, że był pod wrażeniem. Dał mi 20 000 rubli, czyli więcej niż się umawialiśmy. Później podałem mu polski numer telefonu. Komórek jeszcze nie było. A może już były, tylko ja nie miałem. Nie pamiętam. W każdym razie, oczy mu się zaświeciły jak się zorientował, że jestem Polak. Zapisał moje nazwisko, adres, numer i wtedy się pożegnaliśmy. Wróciłem do hotelu, a tydzień później byłem już w Warszawie.
***
Wtedy w Polsce każdy próbował kręcić jakiś biznes. Legalnie, półlegalnie, nielegalnie - nikogo to nie obchodziło. Liczył się cashflow. A pieniądze płynęły głównie na wschód, bo wszystko za mordę trzymała ruska mafia. Nasza dopiero się tworzyła. Wołomin napadał na kobiety, Pruszków okradał sklepy. To była kompletna amatorka. Dlatego rynkiem zainteresowali się zagraniczni gracze. Jakoś tak się na początku porobiło, że Włosi dostarczali nam narkotyki z zachodu, a Rosjanie prostytutki ze wschodu. Takim to byliśmy wtedy wielokulturowym krajem. Później ruscy zaczęli wysyłać do nas hurtowo swoją gorzałę i heroinę z Afganistanu, bo była tańsza niż ta z ameryki łacińskiej sprowadzana przez Włochów. Makaroniarzy wtedy rozbijali w USA, ciężko im się powodziło, więc nie w głowie mieli wojny z ruskimi i powoli zaczęli się wycofywać z naszego rynku. Nie chcieli powodować konfliktów. Rosyjska mafia była wtedy zresztą nie do zdarcia. Miała swoje delegatury na całym świecie. Zajmowali się przemytem, prostytucją, narkotykami, haraczami, zabójstwami i dużymi skokami. Nigdy jednak nie wchodzili w politykę i pewnie to im pozwoliło przetrwać do dzisiaj. Tak czy inaczej, ruscy mieli swoich przedstawicieli, którzy opiekowali się krajem, w którym organizacja operowała. Taki delegat był drugi po bossie wszystkich bossów, czyli Japończyku. Przedstawicielem na Polskę był Woronin. I to dlatego tak się wtedy w tym Sewastopolu ucieszył. Myślał pewnie, że jak w obcym kraju, w ciągu paru godzin, potrafię mu załatwić giwerę, to na swoim terenie będę jeszcze bardziej kreatywny. I miał rację.
Przez dwa lata załatwiałem dla Woronina sprawy nie do załatwienia. Nigdy nie poniosłem porażki, nigdy nie przekroczyłem terminu. Często za to zdarzało mi się przekroczyć budżet. Jak wtedy, gdy poprosił mnie o dostarczenie do basenu przy jego willi pod Sankt Petersburgiem żywego rekina. Najpierw myślałem, że to żart. Ale on przy każdym spotkaniu pytał mnie o postępy. Zbywałem go zawsze, że przygotowania, że badam teren, szukam kontaktów, sprawdzam możliwości i takie bajki. A później dostałem 800 tysięcy dolarów na przeprowadzenie tej transakcji i już wiedziałem, że to nie jest żart.
Woronin był cholernie bogaty. Dla obrotnych ludzi Polska była wtedy rajem zarobkowym. I on trafił tu w idealnym momencie. Jednak na początku 2000 roku mafijny interes, z wielu przyczyn, musiał zostać zamknięty. Woronin chciał wrócić do siebie i ten rekin miał być ostatnią przysługą, którą mu wyświadczę. Jak w XXI wieku kupuje się żywe rekiny, przemyca je przez granicę i co wspólnego z tym wszystkim może mieć pięcioletnia dziewczynka oraz mastif angielski z rodowodem? Może kiedyś o tym opowiem.