Lea czesała się co rano, szczotkując swoje długie jasne włosy. Zawsze wstawała pierwsza, niezależnie od pory dnia czy roku. Rozpuszczała je, lekkie i lśniące rumiankiem, pachnące szamponem z brązowych szyszek chmielu. I zielonych. Gdyby nie żyła w czasach współczesnych, pewnie wplatałaby w nie kwiaty, żywe i duże, różowe, tak różowe jak tylko piwonie mogą być, głęboką nieprzydatnie piękną purpurą. Wystarczały jej jednak sukienki, amarantowe i złote, i bransoletki migoczące za każdym poruszeniem ręki, jak w amarantowych i złotych filmach kina hinduskiego.
Lee nigdy nie mogła wstać pierwsza, ze względu na tak wczesne wstawanie Lei. Zawsze już przebudzona, gotowa do działania, nigdy nie śpiąca, wiecznie dynamiczna, tak ostra. Szarpały się co rano przy lustrze łazienkowym, gdy Lee tak bardzo ściąć chciała włosy, na krótko, jak mężczyzna, na co nigdy nie pozwoliłaby jej Lea. Lee nigdy nie udało się wyrwać jej nożyczek z tych znajomych, białych rąk. Lee czesała się na gładko, a później plotła warkocz gruby i niezależny, i ukrywała go pod jasną taflą włosów. Ubierała wąskie spodnie i wąskie koszule, nigdy nie malowała oczu.
Kłóciły się przy śniadaniu, o musli z jogurtem beztłuszczowym i jajecznicę z czterech jajek. Kłóciły się przy obiedzie. Żadna nie jadła kolacji. Lee pracowała za dwie, mrużąc swoje jadowite zielone oczy zza orzechowego biurka urzędu i segregując kartki według tematów, dat i nazwisk. Lea ułożyłaby je według odcieni, mrużąc swe oczy zielone jak trawa, gęsta i falująca latem, by dostrzec subtelność miedzy beżowym, kremowym a ecru.
Lea umiała za to gotować, malowała obrazy, miała serce otwarte... Gdy Lee wracała do domu, pozwalała jej odpocząć, przejmując inicjatywę, wkładając białe kapcie gospodyni i rozpuszczając długie jasne włosy. Lea czytała na głos i tańczyła do muzyki, śmiesznie i nieporadnie, jak dziewczynka, przy słodkich tonach Czajkowskiego. Lee drażniła jej dziecinność, lecz mogła przy niej odpocząć, nim wyciągała ją, protestującą, na całonocne libacje w klubach o czerwonych światłach. Czy ktoś poderwałby słodką Leę? Mało prawdopodobne, by choć odezwała się w takim miejscu, gdzie Lee sączyła kolejne kieliszki, mrużąc swe oczy absyntową zielenią. I pozwalała Lei prowadzić się nad ranem do domu, droga krętą, na której się zataczały, pijane.
Tak miało być zawsze, Lea i Lee, Lee i Lea, już zawsze i na wieczność, po wieki wieków amen. Lea kochała Lee prostą miłością zakochanej kobiety. Lee była pogubiona, ale przecież MUSIAŁA kochać Leę. To Lea była miłością? Po wieki wieków amen.
Poranek był blady, zbyt blady by uznać go za dzień. Niebo szarzało niespiesznie, niebo nie rozbudzało słońca. Milczało, czy może było przestraszone? I chmury szarzały, milcząc.
Nadszedł poranek, gdy Lee obudziła się pierwsza. Obcięła włosy i usłyszała jak w lustrze Lea płacze. Powiesiła Leę na sznurku, na jabłoni.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mariamagdalena · dnia 30.01.2010 09:28 · Czytań: 671 · Średnia ocena: 2,5 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: