PIGMALION
Znaleźli go trzęsącego się jak w febrze, samotnego pośrodku spękanego asfaltu ulicy. Wpatrywał się w niebo. Rozsypane zakupy otaczały jego stopy, jakby stał na upstrzonej kwiatami łące; promienie słońca oświetlały bezbronną sylwetkę mężczyzny, lekki wiatr przeczesywał włosy. Tylko rozgnieciony przez kawałek ściany pomidor ochlapał mu buty. Ciężar minął go o włos, może nawet musnął jego dłoń. Chyba tak. Właściwie to nic nie czuł.
Nie odezwał się słowem, kiedy ktoś, jak szmacianą lalkę, wsadził go do samochodu, nie zaprotestował, gdy na przedramieniu poczuł ukłucie igły. Przecież wiedział, co się dzieje. Przez chwilę pomyślał tylko o Marii i Joachimie. Po raz pierwszy odkąd wrócił z pracy, przez głowę przemknęły mu ich imiona.
Zamknął oczy z myślą, że zrobi wszystko, by się z nimi spotkać.
***
W paru miejscach dach prowizorycznego szpitala był dziurawy, jakby ktoś próbował zadźgać folię nożem. Ciepła woda skapywała mu na dłoń; zdążył stracić poczucie czasu, obserwując, jak krople powoli formują się u sklepienia i tną powietrze, opadając na ziemię. Co chwila ktoś szybkim krokiem przechodził obok niego, wtedy na twarzy czuł lekkie powiewy wiatru. W myślach uśmiechał się do siebie; paradoksalnie, zawsze bawiły go sytuacje kiedy, jako lekarz, sam wymagał opieki. Ludzie w białych fartuchach rozmawiali przyciszonymi głosami w rogu sali.
Zmarszczył czoło, próbując dać znak, że potrzebuje pomocy. Nie był w stanie wydostać się z labiryntu myśli. Oddałby wszystko, byle się od nich uwolnić, ale mógł tylko bezmyślnie wpatrywać się w foliowy sufit, oglądając dziesiątki obrazów z przeszłości.
***
Do Port-au-Prince przeprowadził się prawie 9 lat temu, pragnąc uwolnić się od nudnej, europejskiej codzienności. Takie życie wybrał. Młodzieńczy bunt. Wielu znajomych po części żartowało, po części ostrzegało, że Haiti to absolutny koniec świata, przywoływali dziecięce wizje granicy, przepaści oddzielającej rzeczywistości od niebytu. Nie zmienił jednak zdania.
Mimo ostrzeżeń i niezadowolenia rodziców wsiadł do samolotu, wziął od stewardessy paczkę fistaszków, zaczął planować nowe życie. Po pół roku mógł stwierdzić, że powodzi mu się całkiem nieźle, dwanaście miesięcy później, siedząc na balkonie, popijał chłodną colę, a po dwóch latach, kiedy ożenił się z Marią, był już pewien, że wyjeżdżając z domu podjął najlepszą decyzję w życiu. Wyspa przyniosła mu niekończące się wakacje w raju pełnym egzotycznych roślin, owoców gujawy i najpiękniejszych kobiet. Nie mógł narzekać. Mimo panującej w kraju biedy, udało mu się kupić niebrzydki, całkiem dobrze wyposażony dom w przyjemnej, w miarę bezpiecznej dzielnicy, a praca lekarza zapewniała dodatkowo moralną satysfakcję. Bez wątpienia mógł stwierdzić, że było mu dobrze w domu wypełnionym miłością, z synem i żoną u boku…
***
Zamknął oczy, kiedy krople zaczęły spadać mu na policzek. Spływały powoli, łącząc się ze słonymi łzami, moczyły poduszkę. Gdzieś, w oddali, jakaś kobieta głośno zawodziła, wołała swojego męża. Pewnie już nie żył, skoro nie było go przy niej. On też miał rodzinę…
Maria!
Joachim!
Jego twarz wykrzywił grymas bólu, który nie miał nic wspólnego z okaleczonym ciałem.
***
Sześć lat później znów staje przed domem. Odbudował go wyjątkowo dokładnie, w każdym calu przypomina teraz budynek sprzed trzęsienia ziemi. W torbie z zakupami ma nawet, tak jak wtedy, pomidory. Kupił dwa. Jednego, tego bardziej dojrzałego i trochę nadgniecionego, zje do obiadu, a drugiego zabierze z bułką do szpitala, na przerwę, jak to robił na studiach.
W oknie widzi Marię. Zawsze wygląda jego przybycia, kiedy nadchodzi czas powrotu z pracy. Joachim siedzi w piaskownicy, bawi się plastikowymi foremkami. Jest tak zaabsorbowany zabawą, że nawet nie zauważa, jak ojciec przechodzi obok garażu.
Mężczyzna uśmiecha się szeroko, zadowolony z siebie. Przypomina sobie wczorajszy obiad, zaskoczenie na twarzy Marii, kiedy na stole postawił pizzę własnej roboty. W sklepie niedaleko budynku ambasady kupił prawdziwy parmezan i anchois, do tego szklaneczka soku porzeczkowego z papierową parasolką. Joachim był zachwycony, rzadko się zdarza, żeby jedli tak dobre obiady. Przez cały wieczór siedzieli razem, oglądając mecz w telewizji, ojciec i syn.
Czuje dumę. Jakkolwiek by nie było, na końcu świata spotkała go osobista apokalipsa i przeżył. Odbudował całe życie, postawił fundamenty na gruzach, które zostały z przeszłości. Ostatnio stwierdził nawet, że nie potrzebuje już pomocy psychiatry, czas odstawić leki, nie jest przecież chory.
Znów czuje się szczęśliwy.
Macha do żony, jednak ta stoi nieruchomo, nie odwzajemnia gestu, tylko uśmiecha się tajemniczo. Zastanawiając się, co tym razem będą robić wieczorem, wyrzuca sobie, że kobieta przypomina wystawowego manekina, że trzeba coś z tym zrobić, coś wymyślić, żeby wlać w nią więcej radości.
Przez chwilę walczy z opornym zamkiem w drzwiach, klucze dzwonią wesoło, przypominając o jego powrocie, po czym wchodzi do środka.
– Witaj, złotko! – całuje stojącą sztywno przy drzwiach Marię, odkłada torbę z zakupami na szafkę i zabiera się za odgrzewanie obiadu. Na stole stoją trzy białe talerze.
Musi się spieszyć, kupił nowe narzędzia i koniecznie chce je wypróbować jeszcze tego dnia, jak najprędzej. Wieczorami pracuje nad nową formą do odlewu - Marią karmiącą. Będą mieli drugie dziecko, dziewczynkę. Da jej na imię Laura, taki powrót do korzeni. Musi tylko pomyśleć o mocniejszym materiale, bo gips wydaje się zbyt kruchy, ciężko usuwa się niedoskonałości wynikłe z uszkodzeń formy, a dzieci co rusz się wywracają. Laurka mogłaby się potłuc. Oprócz tego czekają go odwiedziny w zakładzie fryzjerskim, potrzeba nowej peruki, koniecznie należy też kupić co najmniej pół litra farby, bo może zabraknąć, kiedy będzie pracował.
Maria nadal stoi nieruchomo przy drzwiach, równocześnie uśmiechając się do niego z kanapy, leżąc na łóżku w sypialni i wyglądając przez okno na ulicę.