- Złodziej! Bandyta! Policja! Policjaa!! - krzyczała starsza pani z okna na pierwszym piętrze.
Jacek wypuścił łom z ręki i zaczął uciekać, angażując w tę czynność wszystkie swoje nadwątlone siły, z czasem potykając się o własne nogi. Będąc na skraju wytrzymałości, wbiegł w ciemną bramę nieznanej mu kamienicy. Wspierając się dłońmi na lekko ugiętych kolanach odchylił się do tyłu, dynamicznie przywierając pośladkami do ściany. Chciwie łapał powietrze, jak ryba wyrzucona na brzeg rzeki, a w rytm bicia jego serca w głowie tłoczyły się chaotyczne myśli. Pomimo chłodu jesiennej nocy było mu nad wyraz ciepło. Opanowawszy w końcu oddech usiadł na schodach chowając swoją brudną, nieogoloną twarz w otwartych dłoniach.
- Głupi babsztyl - pomyślał - przecież nie wziąłbym więcej niż jest w stanie pomieścić na raz mój żołądek. No może na dwa, góra trzy razy. Jestem głodny. Po prostu cholernie kurwa głodny.
Podniósł głowę. Nigdy nie sądził, że jakiekolwiek okoliczności mogłyby go doprowadzić do tego miejsca. Nie jego. Przecież był taki zaradny, wykształcony; trochę hedonista, ale żyje się również po to aby brać. Czuł się jakby zmierzał ku antypodom swojego świata, niczym mimowolny odkrywca nowych, dziwnych, dzikich lądów.
Sięgnął do kieszeni kurtki i delikatnie wyciągnął ukruszonego peta, którego zdobył późnym popołudniem na przystanku tramwajowym, podchodząc go, niczym myśliwy zwierzynę, dobre pół godziny. Wciąż ktoś się kręcił, ktoś patrzył mu ukradkiem na ręce. Nie przywykł jeszcze w pełni do nowej roli.
Schował zapalniczkę i opierając łokcie o kolana z chciwością zaciągnął się dymem, żywiąc nadzieję, że nikotyna chociaż na chwilę przyćmi uczucie głodu.
Utkwił przyzwyczajony już do mroku wzrok w naprzeciwległej ścianie, gdzie wypatrzył, oblane znikomą poświatą odbitego światła miejskiej latarni, wyryte w lamperii koślawe serce opatrzone jakimś nieczytelnym, symbolicznym wyznaniem.
Pomyślał o niej. Kochał ją. Nawet teraz, a właściwie najbardziej właśnie teraz. Nie rozumiał tego, nie wiedział dlaczego, ale tak było. Zawsze myślał, że ją kocha, ale tylko myślał nie wiedząc tego nigdy w taki sposób. Musiała go upodlić, musiała upokorzyć, poniżyć, odebrać mu wszystko by pojął to uczucie; chociaż ona wcale tego nie chciała, nie do tego zmierzała. Kochał ją, choć fakty usiłowały zmusić go do nienawiści. Za nic ją nie obwiniał.
Zgasił papierosa o podstopień, po czym spojrzał w otwartą dłoń, w której spoczywało małe zawiniątko, nie wiadomo kiedy wyciągnięte z kieszeni kurtki.
- Czarek - wymówił w myślach imię kolegi.
Kiedyś nieodłączny element jego codzienności, miraż przyjaźni; a teraz po prostu Czarek, bez głębi, niedopowiedzeń. W jego życiu było wielu „Czarków”, a właściwie same „Czarki”. Na zewnątrz był taki jak oni, oni byli tacy jak on. Myślał, że na wskroś są sobie tożsami. Nie byli. Różnił się od nich, nie przeczuwając nawet jak bardzo. Nie wiedział teraz tylko gdzie leży prawda. Kto jest bardziej prawdziwy: on czy oni? Wiedział tylko jedno – został sam. Tylko on i reszta świata.
Dawno niewidzianego, roześmianego jak zwykle Czarka, otoczonego grupką znajomych, spotkał wieczorem na deptaku. Udawał, że go nie widzi. Spostrzegł, że on również przez chwilę udawał, by później przestać beztrosko się uśmiechać zerkając co chwilę w jego kierunku. Jacek poczuł piekące uczucie wstydu i zażenowania. Cezary w końcu odłączył na chwilę od swoich znajomych, podszedł do niego i bez słowa wsunął mu coś do kieszeni, po czym wrócił do grupy i już z uśmiechem i wymuszonym przez niego szybkim krokiem odeszli udając się w kierunku ich ulubionego klubu.
Jacek wciąż spoglądał na zawiniątko. Dobrze wiedział co spoczywa w jego dłoni. Zamknął ją, po czym zamachnął się energicznie, w ostatniej chwili rezygnując jednak z końcowej fazy ruchu. Opuścił rękę, otwierając dłoń na wysokości klatki piersiowej. Jego myśli znów zdominowało uczucie głodu, o którym przez chwilę prawie całkowicie zapomniał. Przez dłuższy czas patrzył beznamiętnie na zawartość dłoni, po czym rozpakował zwitek i z niewielkim trudem połknął całą jego zawartość. Wstał, dopiął kurtkę, postawił kołnierz i chowając ręce w kieszeniach wyszedł z bramy i podążył w nieznanym mu kierunku, pomiędzy kamienicami drgającymi delikatnie jakby na starym filmie. Poczuł zimno, przenikliwe zimno, ciepło, gorąco… Spojrzał do góry na przepięknie zielone chmury skąpane w niebieskawym świetle księżyca. A sam księżyc! Przepiękny, olbrzymi i tak blisko, iż wydawać by się mogło, że jest na wyciągnięcie ręki. I gwiazdy! Gwiazdy duże, małe, migoczące wszystkimi kolorami tęczy. Szczególnie te dwie! Takie wspaniałe!
- One się zbliżają! – zauważył z zachwytem.
W tej chwili poczuł się wspaniale. Wspaniałe było ciepło w okolicach karku i klatki piersiowej. I ta ciemność… Nieprzenikniona ciemność z maleńką niebieską iskierką w centrum…
* * *
- Ja nie chciałem… Nie zdążyłem… On tak nagle…
-Tak, tak… - powiedział porucznik zasuwając zamek na plastikowym worku.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Vinc77 · dnia 28.02.2010 09:40 · Czytań: 881 · Średnia ocena: 2,67 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: