Cień
Krzyk wypełnił salę szpitalną. Duże, jasne pomieszczenie, widoczne z korytarza przez oszklone drzwi, nie miało mebli ani obrazów, jedynie – białe ściany. Białe, jak płócienne odzienie znajdujących się w nim pacjentów.
Słońce wdzierało się tam przez wielkie okna, padając na blade, udręczone chorobą twarze, a ja stałam po drugiej stronie pancernej szyby, chyba równie pobladła od rozciągającego się przede mną widoku. Te bezkształtne, stojące postaci z otępiałym wzrokiem zafiksowanym na czymś, co istniało jedynie w ich wyobraźni. Te spowolnione ruchy, które nagle zastygały. Teatralne miny i gesty – dla mnie nieodgadnione. Poruszające się wargi, jak przy odmawianiu pacierza. Przerzedzone, potargane włosy i ta opuchlizna, jakby na tacy przydzielana w postaci tabletki.
Dreszcz wstrząsnął mną i uciekłam wzrokiem, ale ponownie rozległ się ten rozdzierający krzyk. Jakiż musiał być głośny, jeżeli mogłam go dosłyszeć.
Rozejrzałam się w nadziei na nadejście kogoś z personelu, ale tętniący rytm życia po tej stronie pozostał niezakłócony: salowa, żwawo pchająca wózek inwalidzki; lekarz, gestykulujący przed grupką stojących w skupieniu studentów; sprzątaczka, myjąca okrężnym ruchem podłogę; liczni odwiedzający... i trzy roześmiane pielęgniarki, nawołujące oddaloną koleżankę, ostrożnie niosącą, chybocącą się na spodku szklankę kawy.
- Yyyyy!
Zaniepokojona chciałam ruszyć do pielęgniarek, lecz zawahałam się, ponieważ grupa, uprzednio rozmawiających z lekarzem studentów, zmierzała właśnie w moim kierunku. Zatrzymali się przed szybą obrzuciwszy zaskoczonym wzrokiem salę, ale po chwili zaczęli kolejno do niej wchodzić, dogonił ich zasapany lekarz i jeszcze, zanim zamknął drzwi, spojrzał na mnie wyczekująco. Bez zastanowienia wślizgnęłam się do środka, usłyszałam „klik” i nie było już odwrotu – z tej strony brakowało klamki.
- Gdzie jesteś, kurwo? Nie chowaj się. Wracaj! Słuchaj, jak do ciebie mówię, ty zakłamana suko. Spójrz, jakie z ciebie nic. Takie obmierzłe, małe nic...
Podążając za wszystkimi, mijałam te „uśpione mumie” wpatrzone we własny świat i nieczułe na nasze wtargnięcie. Lekarz, nie zwracając na nie uwagi, jak kustosz, opowiadał o symptomach i odmianach choroby, zdecydowanym krokiem zmierzając przed siebie.
- Ty kurwo, to twoja wina! Wszystko to twoja wina! Szpiegujesz mnie? Czego za mną łazisz? Nic nie zrobiłam. Idź sobie! Odejdź, ty ździro!
Ja jednak, jeszcze zanim opuściliśmy pomieszczenie, odwróciłam się, chcąc po raz ostatni spojrzeć na ten exodus i wtedy... przeszyło mnie zimne, pełne nienawiści spojrzenie. Nienawiści do kogoś, kto jakby stał za mną. Zamarłam w bezruchu, a oczy tego starca nadal świdrowały moje, chyba chcąc je przejrzeć na wylot, w poszukiwaniu kogoś, kto był wszędzie, ale zawsze jedynie w postaci cienia.
- Nie kłam! Gdzie je schowałaś? Mów, gdzie schowałaś moje dziecko?! Ono i tak cię nigdy nie pokocha. A wiesz dlaczego? No mów, kurwo, wiesz? Bo takie gówno, jak ty, nie można kochać. Zapamiętaj to sobie!
Przestraszyłam się tego starczego, obłąkanego wzroku i zbiegłam dołączając do grupy. Już spieszniej pokonując drogę, przez kolejne, prawie puste pokoje i korytarze, ostatecznie znaleźliśmy się w jakiejś salce wykładowej.
Jak wszyscy, zajęłam miejsce siadając na jednym z krzeseł. Zaciekawiona rozglądałam się wokoło, równocześnie mając nadzieję, że nikt nie zada mi fachowego, kompromitującego mnie, pytania. Zamieszanie ustało, lekarz z jakąś jeszcze osobą wkroczyli na podest, na którym znajdowała się olbrzymia tablica. Oświetlenie zgasło, a jedyny snop światła padał na wykładowców.
- Kim jesteś?! Oddaj, to moje dziecko! Oddawaj. Weź te zdradzieckie łapy. Nie dotykaj!
Ze wstępu wygłoszonego przez lekarza wynikało, że zostanie przeprowadzony wywód pewnego założenia matematycznego. Rozczarowana, straciłam zainteresowanie i gdyby nie cisza wyczekiwania i ciemność, spróbowałabym się stamtąd wydostać. Jednak, w tej niezręcznej dla mnie sytuacji, postanowiłam odczekać do końca z nadzieją, że wykład nie potrwa zbyt długo.
- Ty jesteś chora! Ty, ty, ty! Nie mów tak! Pamiętaj, nigdy do mnie tak nie mów. Nic mu nie zrobię. Zostaw, to moje dziecko. Zostaw!Yyyyy!
Od lewej do prawej i znów od lewej do prawej, zaproszony gość kreślił szybkimi, wprawnymi ruchami jakieś niekończące się równanie i akademickim tonem, przekonywająco uzasadniał każdy kolejny stukot kredy na tablicy. Poły jego marynarki, to rozchylały się, to znów opadały w ślad za jego ręką tak długo, aż sznureczek cyfr został uwieńczony znakiem równania i niewiadomą x.
W końcu odłożył kredę, otrzepał z jej pyłu dłonie, poprawił mankiety i zwrócił do nas swoją rozpromienioną twarz. Lekko się skłonił, po czym w asyście lekarza, jego przystojna, sprężysta sylwetka wsiąknęła w ciemność opuszczając salę.
- Nie widzisz, że przyszli? Nie widzisz? Oni zabiorą mi dziecko! Musimy uciekać. Puść, ścierwo! Słyszysz? Już są. Puszczaj!
Salę ponownie wypełniła jasność. Pozostawieni sami sobie, jeszcze chwilę odczekaliśmy, ale szemranie narastało i w końcu, szurając krzesłami, zaczęliśmy jeden po drugim wstawać, aby udać się w kierunku wyjścia.
Odruchowo spojrzałam na zegarek, bo tak naprawdę, to przyszłam tutaj, by odwiedzić Martę.
- Ukradłaś mi dziecko! Zabiję cię, kurwo! Zabiję! Boli! Zostaw mnie! Boli! Yyyyy!
Już parę razy u niej byłam. Doznałam szoku, gdy jej siostra zadzwoniła, że Martę zabrano na oddział psychiatryczny. Jeszcze widziałyśmy się poprzedniego dnia. Pojechałyśmy razem na uczelnię sprawdzić, czy zostałyśmy przyjęte w poczet studentów. Szybko też się rozstałyśmy, bo nagle rozbolała ją głowa, bała się, że ojciec ją zatłucze, chciała wracać do domu – na liście jej nie było.
Liceum przesiedziałyśmy w jednej ławce, z tą jednak różnicą, że po nocnym wkuwaniu, ja wyglądałam, jak nowo narodzona, a ona miała sińce pod oczami. Dostawała lepsze oceny, „bo widać, że się uczyła” - mawiali nauczyciele. Ale poza tym, byłyśmy jak bliźniaczki: razem się uczyłyśmy, rozrabiałyśmy, ściągałyśmy, wspólnie cieszyłyśmy się dobrą opinią nauczycieli i powodzeniem na dyskotekach.
- Chcesz mnie otruć! Ty podła. Zawsze taka byłaś. Zawsze! Wiesz dlaczego ojciec nas zostawił? Nie połknę tego! Weź to! On się tobą brzydził.
No, a teraz?...
Ponoć, gdy wróciła do domu już w progu zemdlała. Matka myślała, że to z powodu upału, ale nie mogła jej ocucić. Wezwała pogotowie, potem patrzyła, jak lekarz podniósł nieprzytomnej powiekę, skinął głową i zabrał jej córkę... do kliniki.
Pokój był odpychająco sterylny i choć stało w nim więcej łóżek, Marta była tam sama. Nawet żartowałyśmy, że mogę u niej nocować. Gadałyśmy, śmiałyśmy się jak zawsze, ale najzabawniej było, gdy opowiedziała, że testując ją, zapytano o nazwę stolicy Polski. Uśmiałyśmy się do łez.
- Ty kurwo, przecież jesteś moją matką! Nie pozwól! Nie pozwól mnie zabrać! Oni mnie zabiją! Mamo, mamo, proszę, mamooo! Yyyyy!
Gdy odwiedziłam ją ponownie, poczułam się skrępowana, gdyż w trakcie zwyczajnej rozmowy, zaczęła, jakby nigdy nic, ściszonym głosem wtajemniczać mnie w historię pewnego pierścienia, który chciano jej podstępnie odebrać. On posiadał ponoć magiczną moc, ale nie chciała mi go pokazać, z przekonaniem ściskając w dłoni i twierdząc, że to byłoby zbyt niebezpieczne. Podczas mówienia, jej bladą, choć nadal śliczną buzię, każdorazowo wykrzywiał nieprzyjemny grymas, natomiast oczy szkliły się strachem...
A potem, przy kolejnych odwiedzinach, wyglądała coraz gorzej. Stawała się wielka, okrągła... ociężała, szara i przytępiona. Nawet jej zawsze gęste, lśniące włosy, tutaj ścięte niewprawną ręką, sterczały na wszystkie strony, wyblakłe i matowe.
- Yyyyy!
Napieraliśmy tłumnie w kierunku wyjścia, gdy w drzwiach nagle ukazał się „nasz” lekarz i podnosząc ręce, poprosił wszystkich o powrót na miejsca. Zainteresowana przyczyną, pozostałam, ale przysiadłam z boku, aby móc w razie potrzeby niepostrzeżenie się ulotnić. Okazało się, że wykład nadal trwał, to była jedynie nie planowana przerwa - pielęgniarz gdzieś się zapodział i stąd lekarz osobiście musiał odprowadzić pacjenta.
- Yyyyy!
Nie chciało mi się wierzyć, że ten wykład nie był żadnym uzasadnianiem tezy matematycznej, a jedynie urojeniem schizofrenika. Ha, ale dałam się nabrać! Pospiesznie opuściłam salę, a skręcając w prawe skrzydło budynku i na ostatnią chwilę biegnąc do Marty, zastanawiałam się czy ona, wiecznie faszerowana prochami, w ogóle coś pamięta z moich wizyt?
Poza tym, dawno u niej nie byłam i po tym co tutaj zobaczyłam, naszły mnie obawy, czy nie powita mnie kiwając się wśród tych pustych ścian, albo czy nie będzie mnie przenikać wzrokiem, jak ten starzec szukający cienia winy.
- Yyyyy!
... Marta nie żyła. Już od prawie dwóch tygodni ktoś inny zajmował jej łóżko. Zmarła nagle, bez przyczyny. Ponoć to się zdarza, choć rzadko, ale się zdarza...
*
Nie wiem, jak zacząć. No... mam na imię Julia, mam dwadzieścia lat, właściwie... prawie dwadzieścia jeden. Mieszkam tutaj od urodzenia się mojego synka Olka. Tak, to będzie już rok, bo to były ostatnie miesiące ciąży, jak się przeprowadziłam. Babcia nie chciała, żeby wszyscy widzieli, że mi rośnie brzuch i znalazła dla mnie to mieszkanie. Ale często przychodzi. Tak jak i mama. Siostry też zaglądają, choć rzadko. Trzy, mam trzy siostry – jedną młodszą i dwie trochę starsze ode mnie.
Mały jest zdrowy i grzeczny, ale jak to z dzieckiem... gdy zacznie płakać... to nawet mama nie wie, co z nim zrobić. Wtedy staje nad nim, zaciska dłonie na skroniach i czeka. Nie, nie boję się. Wiem, że ona mu nic nie zrobi. Przecież nas też sama wychowała. To znaczy babcia jej pomagała. Tak, jak i teraz mnie pomaga. Mam dobrze z nimi, zawsze któraś zostaje z Olkiem i mogę iść do koleżanek, do Klubu Zdrowego Żywienia... czy do kina. Mam zamiar zrobić szkołę złotniczą...
Tata?... mój, czy Olka? Aaa, wyprowadził się, jak byłam mała. Miałam sześć lat, gdy siostra mamy spadła z głazu w przepaść i wtedy... od tego dnia mama wszystkiego się bała. Nie wiedziałyśmy, co się z nią działo, nagle zaczynała przeraźliwie krzyczeć... dzień i noc, a my przestraszone czekałyśmy, aż przestanie.
Pewnie, że tata pomagał, ale... teraz widzę to inaczej. Myślę, że on sobie z mamą nie radził, bał się... tak samo, jak babcia, jak my. Dlatego w końcu odszedł... Więcej go nie widziałyśmy.
Dopiero, gdy miałam szesnaście lat dowiedziałam się, że mama jest chora. Nie, nie od babci. U nas w rodzinie się o tym nie mówi, to temat tabu. Powiedziano mi to w klinice psychiatrycznej, gdzie byłam trzy tygodnie. Od tego ciągłego lęku miałam silne depresje i dlatego... Teraz wiem, że po tym, jak ciocia się zabiła i... że mamę wzięto tutaj, do tego szpitala. Nie, nie ma jakiś obowiązkowych badań, lekarstw też nie bierze, przecież ona nie zdaje sobie sprawy ze swojego stanu... Po prostu, raz jest lepiej, raz gorzej... ale już nie krzyczy. Mnie się wydaje, że ona niby nie wie o swojej chorobie, ale... ma wyrzuty sumienia. No, za ten strach, który wtedy, będąc dziećmi, przeżywałyśmy. I może za tatę?... Babcia też, obie nas rozpieszczają, tak jakby chciały nam wynagrodzić jakąś stratę...
Słyszałam, że schizofrenia jest dziedziczna, a dziadek przecież też jest chory... więc... by się zgadzało, ale w klinice mówiono, że nie, że to nie prawda. Siostry? Nigdy nie wspominały, nie wiem czy są chore. Ja... czuję się dobrze, nawrotów nie miałam, a poza tym, to przecież była tylko depresja...
Ach, wiesz, Mehmed wreszcie otrzymał wizę. Tak się cieszę. Zaraz jak przyjedzie, chcemy się pobrać, więc... życz nam szczęścia!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Nova · dnia 10.03.2010 08:52 · Czytań: 921 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: