Tylko konsekwencje rozstrzygają
o doniosłości naszych postępków.
Guy de Maupassant
Okno
Gdy zakończono wreszcie remont i ostatnia furgonetka zniknęła z podjazdu, dom wydawał się nie do poznania. Wprawdzie była to ta sama stara, otoczona dużym ogrodem willa, ale wszystko, co można było uratować, odnowiono starannie, tak że budynek nic nie stracił ze swojego staroświeckiego, pierwotnego wdzięku, a nawet, teraz, w szacie nowego wystroju, prezentował się może i lepiej niż wtedy, gdy go zbudowano, te ponad sto lat temu.
Ogród także został urządzony na nowo, zachowując jednak dawny plan i chociaż usunięto parę starych drzew, na ich miejscu posadzono podobne, a układ ścieżek wijących się wśród trawników pozostał niezmieniony. Wnętrza, z dopasowanymi starannie do ich charakteru meblami, były piękne i stylowe.
Nie wiedziała wprawdzie, czy tak wyglądały w przeszłości, bo dom, zanim go kupiła, stał przez szereg lat opuszczony, a wszyscy ci, którzy znali go niegdyś, dawno pomarli bądź wyjechali w nieznane, ale sądząc z reakcji znajomych, którzy zaproszeni zostali na otwarcie, wystrój istotnie zdawał się być bliski ideału.
Nie zmieniła rozkładu. Ten sam, co niegdyś, obszerny hall wprowadzał w głąb pomieszczeń licznymi, starannie odnowionymi drzwiami, których tafle lekko zmatowiałego szkła, zachowane jakimś niezbadanym wyrokiem losu, przepuszczały wystarczająco dużo kremowego światła, gdzieniegdzie tylko rozbijanego na okruchy tęczy w pryzmatach ozdobnego szlifu. Położone wokół hallu pokoje wychodziły na ozdobną werandę otaczającą willę ze wszystkich stron, tak że o każdej porze dnia miało się zarówno cień, jak i słońce.
W zasadzie zadowoliłaby się o wiele mniejszą posesją, teraz, gdy została sama, chociaż tak naprawdę dom wcale nie był duży. To tylko w jej odczuciu przestrzeń była tak ogromna, lecz wystarczał przyjazd kilku osób, by wszystko zaczynało jakby kurczyć się i maleć. Najwidoczniej samotność miała zdolności powiększania powierzchni, tym samym oddalając ją od życia, ludzi i spraw, którymi zajmowała się przedtem. Samotność, a może potrzeba izolacji, chęć ukrycia, bo wiedziała, że łatwiej zniknąć na dużym obszarze, jak łatwiej zgubić się w tłumie, niż w jednym małym zakątku, na który, prędzej czy później, ktoś musi natrafić. Tak więc codziennie gubiła się i odnajdywała wśród ścian, ścieżek, trawników i drzew, a nawet w głębi swojego bardzo obszernego łóżka.
Początkowo znajomi telefonowali niemal codziennie, zapraszali lub anonsowali swoje wizyty, później jednak, ponieważ nie oddzwaniała, telefony stały się rzadsze, aż wreszcie umilkły.
Nie przyjęła nikogo do pomocy. Teraz, kiedy miała tyle czasu dla siebie, przyjemność sprawiało jej zatracanie się w korowodzie zwyczajnych, codziennych spraw, i nawet zakupy, po które jeździła małym, wysłużonym nieco autkiem, stały się częścią pewnego rytuału, prozaicznie swojskiego i przynoszącego ulgę. Wyruszała niezmiennie o tej samej porze – szczupła, drobna kobieta o spokojnych dłoniach, nie najmłodsza już, a przecież jeszcze nie stara, z uśmiechem, który mógłby rozświetlić jej twarz, gdyby tylko postanowiła wydobyć go z ukrycia; bez pośpiechu gromadziła potrzebne produkty, czasem przystając na chwilę przy jakiejś wystawie, i wracała, płynnie i pewnie lawirując pośród samochodów tłoczących się na parkingu. Posiadłość tonęła w ciszy, przedpołudniowe słońce odbite od szyb w hallu układało szachownicę światłocienia pod stopami, gdy krocząc w stronę małej jadalni, zrzucała jednocześnie obuwie i kapelusz, a papierowe torby w jej rękach szeleściły cicho. A potem zapach kawy wypełniał wnętrze lub też, delikatniejszy od kawy, subtelny aromat herbaty. Piła ją na werandzie zapatrzona w ogród, dopóki wydłużające się na trawniku cienie nie przypomniały jej o innych obowiązkach.
Ale tego dnia, zajęta przez cały ranek w ogrodzie, wyjechała znacznie później niż zwykle, dłużej też zamarudziła w sklepach i po powrocie dom nie przywitał jej, jak zazwyczaj, ciszą drzemiącą w południowym słońcu. Wiał wiatr, nisko zwieszone, choć niezakrywające całego nieba chmury, przesuwały się nad wierzchołkami drzew, kładąc nagłe i ostre cienie na dachu i chodnikach. Przelotne błyski tańczyły w oknach, by za chwilę zniknąć i powlec ponownie tafle szyb matową szarością.
Jak zazwyczaj weszła do hallu, zsuwając półbuty przy wejściu, gdy nagle słońce przedarło się niespodziewanie przez chmury i rzuciło snop światła, rysując sylwetkę czyjejś postaci na szybie drzwi prowadzących do gabinetu. Stanęła jak wryta, wstrzymując oddech i kurczowo przyciskając torby do siebie.
Wszystko było zamknięte... alarm włączony... nikt nie mógł wejść... to tylko cień drzewa... czegokolwiek... to tylko cień... to złudzenie... – myślała gorączkowo.
Niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu, patrzyła na bezgłośną pantomimę cienia, który zdawał się gestykulować, jakby przekonując ją, że istnieje. A potem, rozmyty, zbladł i zniknął, szyba zmatowiała i kilka ostatnich promieni słonecznych umknęło ponownie za chmury. Torby już dawno wypadły jej z rąk, znieruchomiały toczące się pomarańcze, w kuchni zadzwonił zegar i dopiero ten, tak kojący i znajomy dźwięk, wyrwał ją z transu. Podeszła i niewiele myśląc, rozsunęła tafle.
Pokój był pusty. Nienaruszony. Drzwi i okna zamknięte. Wszystko było jak przedtem – spokojne, dobrze znane. Książki na stoliczku... Kwiaty w wazonie... Kotary o miękkich fałdach spływających na dywan...
– Teatr cieni – powiedziała do siebie. Przekręciła klucz i wyszła na werandę. Zachodzące słońce połyskiwało ciepło na liściach i trawie. Wiatr ucichł. Oparta o balustradę odetchnęła z ulgą i spoglądając na rosnące wokół drzewa i krzewy, zastanawiała się przez chwilę, teraz już z lekkim rozbawieniem, które z nich mogły być przyczyną oglądanego spektaklu.
Wkrótce też przestała o tym myśleć.
Życie płynęło spokojnie, jego powierzchni nie mąciły żadne dramaty czy problemy, czasem tylko drobne zawirowania, w rodzaju nieoczekiwanych chwastów w ogrodzie lub przypalonej grzanki, zakłócały codzienny rytm, ale z tym już od dawna potrafiła sobie poradzić. A jednak, od owego zdarzenia, bezwiednie zaczęła sprawdzać zamki i okna, jakby intuicyjnie asekurując się na przyszłość.
Tego późnego, jesiennego już popołudnia, gdy siedziała w ogrodzie, przyszła jej na myśl książka, którą zamierzała przeczytać i którą, po wstępnym przeglądnięciu, odłożyła na stolik. Przeszła przez werandę, ale uzmysłowiwszy sobie, że prowadzące z niej drzwi do gabinetu zamknęła parę godzin wcześniej, zawróciła, kierując kroki w stronę hallu. Miała za sobą już prawie połowę długości, gdy mózg zarejestrował, że dzieje się coś niezwykłego. Za szybą majaczyły sylwetki dwojga ludzi. I choć kontury ich były zamazane, nieostre, sposób poruszania i gestykulacji zdawał się wyraźnie wskazywać, że scena, którą widzi, nieuchronnie prowadzi do tragedii.
– Muszę z tym skończyć – szepnęła i podeszła bliżej. Kładąc dłonie na uchwytach, spróbowała rozsunąć drzwi, lecz mimo iż nie było w nich zamka, nie drgnęły nawet o milimetr. Sylwetki za nimi stopiły się nagle, jakby mocując ze sobą, potem jedna z nich, wyraźnie odepchnięta, zachwiała się, podnosząc ramię...
Zaczęła uderzać pięściami w szklaną taflę, patrząc z rosnącym przerażeniem na wydłużony cień ręki, a potem, nie zastanawiając się, odstąpiła parę kroków w tył i chwyciwszy z pobliskiej półki pierwszy lepszy przedmiot, rzuciła nim z całej siły w szybę. Szkło rozprysło się z krystalicznym brzękiem, eksplodując na wszystkie strony. Podbiegła, drzwi ustąpiły pod jej dotykiem i zobaczyła wnętrze biblioteki.
Pokój był pusty.
Przyszło ich dwóch. Przedstawili się przyciszonymi głosami.
– Musimy niestety przekazać pani przykrą wiadomość – powiedział starszy z nich. – Pani mąż miał wypadek...
– Nie mam męża – odparła z nieruchomą twarzą. – On... odszedł.
– Wiemy – powiedział łagodnie młodszy. – Ale nadal jest pani mężem. Gdy odzyskał przytomność prosił, by zawiadomiono panią...
– Co się stało? – przerwała.
– Postrzelono go – wyjaśnił cicho starszy. – Kobieta... Zeznał, że chciał z nią zerwać, a ona... W każdym razie strzeliła do niego. Uratowało go tylko to, jak powiedział, że w tym samym momencie stłukła się szyba za jego plecami. Jakby ktoś rzucił czymś ciężkim. Odłamek skaleczył ją w czoło, tuż nad okiem... i chybiła. Kula przeszła obok, przez ramię. Nie wiemy, kto rzucił ani dlaczego, chociaż, bez dwóch zdań, uratował mu życie.
Popatrzyła przez hall na pozbawione szyby drzwi do gabinetu i spytała bezwiednie: – Czym rzucono?
– Śmieszne... – powiedział młodszy. – To była taka żaba z onyksu. Dosyć ciężka, przyznaję. Wie pani, takie coś, co stawia się dla ozdoby na półce lub gzymsie kominka... Aha, oto adres szpitala, gdyby chciała pani otrzymać informacje o mężu. Stan jest, na szczęście, stabilny…
Spojrzał na zegarek.
– Proszę nam wybaczyć – przeprosił. – Ruszymy już. To jednak kawałek drogi, mimo wszystko...
Wyszli na podjazd.
Starszy ogarnął wzrokiem dom i ogród, i pokiwał głową w zamyśleniu.
– Wie pani, zawsze chciałem zobaczyć jak wygląda – powiedział. – Moja babcia pracowała tu kiedyś. Opowiadała mi o nim, kiedy byłem dzieckiem. Podobno ten dom miał jakąś tajemnicę...
Otworzył drzwiczki samochodu.
– Pięknie go pani odnowiła – dorzucił, wsiadając.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt