System środowiskowego wsparcia.
Do domu wróciłam spokojna, nie żebym cieszyła się, że to jednak mój syn jest chory, odetchnęłam utwierdzona w przekonaniu, iż nie sfiksowałam faktycznie.
Po kilku dniach na wizytę pojechaliśmy z sąsiadem.
Wiedziałam, diagnostykę ukończyć musimy. Krajowy Punkt Konsultacyjny stał się obiektem pożądania, który tak czy inaczej zdobyć powinnam. Problem wiązał się z tym, że ów cel i inne jemu podobne, których wykaz posiadłam, znajdowały się w dużych aglomeracjach, oddalonych od nas o kilkaset kilometrów. Auta nie posiadaliśmy, na nieszczęście, choć może raczej powinnam rzec, na zdrowie. Zaburzenie mojej pociechy nie pozwalało na podróż komunikacją publiczną. Wpadłam, więc na genialny pomysł, aby poprosić o pomoc instytucję, która, jak mi się zdawało, pomoc ludziom nieść powinna.
I tak, pewnego, majowego południa udałam się do Ośrodka Pomocy Społecznej. Wstyd wstydem, ale przecież jakoś na badanie musieliśmy się dostać. Z informacji, jakie uzyskałam, gdzieś tam na mieście, wynikało, że istnieje takie ustrojstwo jak bus do transportu niepełnosprawnych i pomyślałam „o to właśnie mi chodzi”.
W sekretariacie na dzień dobry pouczono mnie, że dyrektor przyjmuje interesantów tylko w czwartki. Ja przyszłam we wtorek. Nie wiedziałam, że sytuacje kryzysowe mogą się zdarzać tylko w jednym dniu tygodnia. Zdziwiona popatrzyłam na sekretarkę, toż to miejsce mające służyć potrzebującym, więc niby, czemu mają harmonogram przyjęć interesantów. Miła pani pouczyła mnie, że dyrektor zajmuje się skargami, zaś od wnioskowania o pomoc są pracownicy socjalni. Uprzejma też potrafię być, więc tak właśnie poprosiłam o wskazanie właściwego pokoju, przytaczając w wielkim skrócie, z czym przychodzę. Kobieta pokiwała głową znacząco jakby chciała dać do zrozumienia, że wylądowali kosmici, po czym równie grzecznie obdarzyła mnie informacją, iż właściwa osoba znajdowała się w ośrodku do godziny dziesiątej. Odruchowo łypnęłam na zegarek, spóźniłam się jakieś pół godziny.
W przypływie szlachetności poradzono mi, abym wróciła około trzynastej, kiedy pracownicy zakończą wywiady w mieście. Posłusznie, pięć minut przed trzynastą stanęłam u drzwi wskazanego wcześniej pokoju. Tym razem miałam więcej szczęścia, kobieta wydawała się bardziej rozgarnięta i w mig pojęła, o co mi chodzi. Niestety okazało się, że jestem pierwszą osobą, która wnioskuje o transport, jako formę pomocy. Dla pracowników był to większy problem niż dla mnie. Nigdy wcześniej nie słyszeli, żeby ośrodek takiego wsparcia udzielał. Pani poprosiła o chwilę cierpliwości i udała się na konsultację do szefowej instytucji.
Zaproszono mnie do dużego gabinetu, w którym postawna kobieta o szelmowskim uśmiechu przeszyła mnie podejrzliwym spojrzeniem. Na początek wypytywała, co takiego spodziewam się zdiagnozować u syna. Grzecznie odpowiedziałam, że diagnozę postawią specjaliści, ja jestem tylko prostą matką wykonującą zalecenia szkoły. Dyrektor zaproponowała mi spotkanie z bardzo dobrym psychologiem pracującym dla ośrodka, już następnego ranka. Nie przewidziałam ukrytego podtekstu tej propozycji, w swej naiwności sądząc, że przecież pomoc dla nich to chleb powszedni i na owo spotkanie z miłą chęcią przystałam.
Następnego dnia dziarskim krokiem ruszyłam na umówioną wizytę. Wszyscy na mnie czekali. Pierwsze zdziwienie wywołała u mnie obecność kolejnej osoby niezapowiedzianej poprzedniego dnia. Dyrektor musiała zauważyć moją konsternację wyjaśniła, więc w jednej sekundzie, to tylko protolantka, która sporządzi notatkę ze spotkania. Atmosfera jak w pokoju przesłuchań, zabrakło tylko lampki na biurku, którą jedna z kobiet błyśnie mi bezczelnie w oczy. Samozwańcza pani psycholog usadowiła się mocno na uboczu i obserwowała mnie badawczo. W pewnym momencie przemówiła jednak – już zaczęłam podejrzewać, że jest nowoczesną formą podsłuchu – i zasypała mnie lawiną pytań dotyczącą zaobserwowanych przeze mnie, niepokojących zachowań mojego dziecka. Rzuciłam kilkomwa - dla zobrazowania sytuacji- i ku mojemu zdziwieniu usłyszałam diagnozę: podobno nie potrafię wychowawczo potraktować własnego dziecka. Po piętnastu minutach monologu tak zwanego specjalisty, okazało się, iż mój syn jest zupełnie zdrowy, za to ja, niewydolna rodzicielsko. Rozpuściłam własnego potomka jak przysłowiowy dziadowski bicz i nie umiem już nad nim zapanować. Wystarczy jak nauczę się być stanowcza, kilka kar wspomoże mój trud wychowawczy i żadne krajowe ośrodki nie będą mi do niczego potrzebne.
Odprawiono mnie pouczając przy okazji, że dzieci w tym wieku są krnąbrne i uparte, i tylko określone przez panią konsultantkę metody zredukują mój problem. Jednym słowem zwariowałam i z uporem maniaka własnemu, rodzonemu synowi wmawiam chorobę. Na to też pewnie jest jakiś termin medyczny.
No cóż, po dwóch dniach sama umówiłam się na wizytę do psychiatry, normalnym raczej nie jest takie zachowanie. Muszę zacząć się leczyć.
Bez zbędnych ceregieli przeszłam do rzeczy i przestępując próg gabinetu ,od razu zawyrokowałam, że przychodzę po lek, jako że zwyczajnie i bez żadnej przyczyny, zwariowałam. Pan doktor zza okularów rzucił mi szczery uśmiech i zaproponował, żebym jednak usiadła i opowiedziała skąd takie podejrzenie. Na kolejną rozmowę jakoś nie miałam ochoty, ale zawzięty ciągnął za język, aż się rozgadałam i z żalem wykrzyczałam niemal, że to nie ja, tylko nauczyciele i pedagodzy sugerują zdiagnozowanie syna. Mężczyzna wydawał się jak najbardziej w temacie, bowiem pierwszy z brzegu opisany przeze mnie objaw zachowania, kwitował jednym słowem: „typowe”. Trajkotałam jak najęta chcąc udowodnić, że nie do końca postradałam zmysły, jednak facet w pewnej chwili przerwał moje dywagacje i podsumował: „nic pani nie jest, syn ma faktycznie, typowe objawy autyzmu”. Zwycięstwo – pomyślałam.
Z wizyty wracałam triumfalnym krokiem jak jeden z wielkich wojowników z wygranej bitwy. Nonszalancko i bezczelnie wtargnęłam do gabinetu dyrektor i zamiast zwykłego powitania zaskoczyłam ją zupełnie retorycznym pytaniem: " I co? Kto tu zwariował?". Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa, gdy temperamentnie rzuciłam na biurku zaświadczenie o własnej sprawności umysłowej i wyszłam, trzaskając drzwiami.
Po miesiącu dowiedziałam się, że przesłuchanie w ośrodku było prowadzone przy udziale nie psychologa, a terapeuty od uzależnień.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
iska36 · dnia 12.03.2010 09:05 · Czytań: 721 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: