BAŚŃ GOTYCKO MALOWANA
motto:
"... za witraża dziwnym szkłem
pustych komnat chłód
w szary pył rozbity czas
martwy, pusty dwór..."
Budka Suflera
Noc mglista była, tajemnicza, a przy tym ciepła, przeto, mimo pory roku późnej na spacer w sam raz się zdała. Gałęzie liści już pozbawione cienie groźne w zmrużonym latarni świetle rzucały, rzeka szumiała dyskretnie, a zimne domów mury spokojem oddychały.
On wesół był, kontent, że pannę uroczą pod rękę prowadzić może, a i po prawdzie, dlatego, że gorzałka zacna krew mu rozgrzewała. Różę pąsową, na łodydze kwitnącą długiej, dystyngowanej, towarzyszce swojej wręczył, ona zaś przyjęła ją z uśmiechem i podziękowała grzecznie. Kwiat pięknym był, lecz damie pospolitym się wydał. W skrytości swej duszy marzyła o takim, którego u żadnej kwiaciarki kupić nie można, któren byłby jedyny, niepowtarzalny i wieczny.
Na bruku, co lata odległe pamiętał, szpileczki wysokie stukot wesoły czyniły, jednakoż panna szła niepewnie, w obawie by kostki nie skręcić, nie przewrócić się, by innej krzywdy sobie nie wyrządzić. Mocniej wesprzeć się na silnym ramieniu mężczyzny zapragnęła, lecz on zniknął gdzieś nagle, jakby całunem mgły nakryty. Zlękła się piękność, towarzysza szukać chciała, lecz zaraz ją spokój nocy ukoił. W cieniach drżących piękno tajemnicze dojrzała, w szmerze rzeki serenadę tęskną jej słuch rozpoznał. Nie bała się już, mimo, że sama w ciemności została, bo wokół świat mroku nowe malował jej obrazy, o uroku dyskretnym i pociągającym. Otworzyła więc szeroko swe oczy cudnie zielone i dojrzała to, co przed człowiekiem zwykłym skryte jest, a w świetle słońca blaknie i jak zaczarowane znika. Piękno w szarości zaklęte wybuchło ekspresji orgią, zatańczyło wokół damy zachwyconej i płynąc z mgły oparami wzbiło się ku górze. Tam zaś, za bramą o kracie żeliwnej, w połowie otwartej, czernił się zamku wielkiego kontur. Zdziwiła się panna, gdyż wspomnieć nie mogła, cóż to za twierdza i skąd się wzięła. Ciekawość jednakowoż przeważyła, by, choć zajrzeć na dziedziniec mrokiem spowity, może w szkła okien spojrzenie rzucić ukradkiem.
Ostrożnie na palcach stąpając, by obcasów stukot złych duchów nie zbudził jakowychś, co zamczyska strzec by miały, bramę przekroczyła i wnet jakby w świecie zaklętym się znalazła.
Wilgotny mech kamienie stare kobiercem okrywał, bluszcz ciemny splotami wężowymi oplatał, a w górze, nad krużganków ciemnością, na blankach murów cisza we mgle spowita głucho, wymownie odbijała się od cieni wież strzelistych. Dama na dziedziniec obszerny ostrożnie wkroczyła, nad cudem marmurowych faunów i muz się zadziwiła. Labirynt żywopłotu szeptał cicho, niby oddechem Minotaura tknięty, a dalej już, dwa lwów posągi schodów wiodących na komnaty strzegły. Jakby tej straży królewskiej mało było, nad odrzwiami z dębu ciężkimi smok się przyczaił, a za nim gargulec z pyskiem zębatym i chimera zdradliwie okiem łypiąca. Jednak, nie bała się piękność rzeźb straszliwych, bo wśród potworów skrzydlatych bezpieczniej się czuła niż w ludzi obcych tłumie. Błysk łuski i jęzor o końcach rozdwojonych groźne były, lecz jasne przesłanie niosły, bez kłamstwa i zdrady i na pokuszenie wodzenia.
Weszła tedy na zamek. Chłód komnat ją owiał, błyski światła kolorowe z zimnych szkieł witraży na twarzy zatańczyły. Mozaika misternie złożona obrazy bitew okrutnych pod stopami roztoczyła, zaś arrasy na ścianach Arkadią i Edenem kusiły. Szła dama dalej, pod okiem rycerzy i księżniczek z portretów baczne spojrzenia rzucających, przy zbrojach i tarczach, pod pochodniami i orężem białym, dumnie rozwieszonym.
W szpileczek stukot muzyka się wplotła cicho skrzypcami nucona, spłynęła niczym za oknem tuman mgły srebrzystej. Tanecznym niemal krokiem, panna za dźwiękiem owym, tkliwym sunęła i tak w królestwie ksiąg zakurzonych się znalazła. W kominku, co w boginki zdobiony, płomień wesoły zapłonął, a w kagankach rozbłysły świece, niczym ogniki błędne ku grzbietom woluminów wzywając.
Dłonią smukłą swą dama już ku księgom sięgnęła, lecz nuta głośniejsza uwagę zwróciła jej ku sobie. Drzwi kolejne, otwarte, prosić się zdawały, by wejść w nie, kolejną zamczyska posiąść tajemnicę.
Gabinet, takoż jak i poprzednia komnata, ksiąg pełen, w półmroku był spowity, jeno w wykuszu, na sekretarzyku w lilie misternie rzeźbionym, świeca płomykiem migoczącym światła trochę wnosić raczyła. W jej to blasku, za biurkiem ciężkim starzec siedział zgarbiony, o włosach długich, białych już i twarzy bladej, wiekiem zmęczonej. W dłoni kościstej pióro gęsie dzierżył i w księdze grubej kartę pergaminową, pięknie iluminowaną, literami zapełniał. Kroki usłyszawszy, wzdrygnął się pisarz, głowę sędziwą odwrócił powoli, a gdy damę uroczą, w drzwiach stojącą zoczył, wnet zmieniać się zaczął. Czar to być musiał, bo włos z białego, w kruczy, lśniący się zmienił, twarz, choć wciąż blada, odmłodniała wyraźnie, a ciało wyprostowało się i siłą wezbrało.
- Witaj Anno. - Rzekł głosem niskim, aksamitem podbitym i uśmiechnął się lekko. Pióro gęsie do kałamarza odłożył i fotel głęboki gościowi wskazał.
Panna zdziwienia wielkiego ukryć nie mogła, jednak zbliżyła się i usiąść raczyła.
- Kim jesteś, panie? - Po chwili dłuższej, gdy myśli wreszcie zebrała, spytać zdołała.
- Jestem tym, do kogo przyjść byłaś łaskawa. Historia ma długa, nocy by nie stało, bym ją opowiedział. Pisarzem jestem, co dzieła wiecznego się podjął. Opowieść, co działa się, dzieje i dziać będzie, na stronice słowem przelewam. Nigdy ma księga ukończona nie będzie, zaś ja jej nigdy pisać nie przestaną. Czas dał mi wieczność i władzę nad słowem, ja mu życie i duszę i śmierć ofiarować musiałem.
- Więc wieki już piszesz, w tym zamku samotny? - Dama raz jeszcze po rzędach ksiąg grzbietów wzrokiem przemknęła. Pojęła, że wszystkie one, przez mężczyznę tego spisane zostały.
- Wieki. Zaprawdę wieki minęły i wieki czekają mnie nadal.
- A kimże ja jestem? Skąd jest ci znajome moje imię?
- Tyś jest mym gościem, tyś jest mą muzą. Imię zaś sny twoje mi szeptem przyniosły, gdy na sowich skrzydłach w iluzję płynęły.
- Jam jest więc Anna, lecz muzą twą chyba być nie mogę. Czas mój jest krótki, wieków mi nie dano. Nie mam też mocy, by natchnienie dźwigać, by magią być i nocą. Rzeknij mi jednak, o czym ta księga, co czeka na atramentu nowe znaki, niczym zgłodniały lew świeżej strawy?
- O duchu przeklętym opowieść ta się snuje, co wiecznie piękna i doskonałości chciwy, szuka ich w zapomnieniu, w zatraceniu, w niebycie będąc. Wersy kolejne, stronnice, choć ręką moją, jednak same się piszą, same treści o sobie tworzą. Jam jest narzędziem jeno, co pióro trzyma.
- Wierzyć nie mogę, żeś panie, woli tak wyzbyty. Wszak magia w tym miejscu ogromna i w tobie czar i urok mieszkają. Narzędzie żadne, tajemnicy takiej kryć w sobie nie może.
- Anno przepiękna, cóż zamek w mroku nocy ukryty, cóż mgła, co go otula, cóż pustelnik, co jego gospodarzem uczyniony został? Świat cały jest magią. Ty zaś, ma Anno, ty jedynie okiełznać tę moc potrafisz. Tyś jest boginką, nimfą, co tańczy wśród pereł rosy porannej. Tyś jest czarodziejką, co gestem cuda tworzyć może. Nie wierzysz w me słowa? - Mężczyzna uśmiechnął się tylko, oczy jego tajemnicze diamentem błysnęły. - Wyczaruj coś zatem.
Dama z niedowierzaniem na ręce swoje spojrzała, lecz myśl swą w czar obróciła. Gdy piąstkę drobną rozwarła, ćmy wielkie z niej wzleciały, ku świecy pomknęły, cienie strachliwe z niebytu wzywając. Zdziwiła się Anna, lecz rychło, miast zdziwienia, radość ją przepełniła i zaraz kruk czarnoskrzydły na ramieniu jej usiadł. Rozkochała się w sztuce nowej i wnet róża pąsowa w pamięć jej wróciła. Róża, co zwykłą wszak była, paznokciem rubinowo malowanym delikatnie muśnięta w czarną orchideę się przemieniła, o płatkach subtelnych jak jedwab najdoskonalszy, pachnącą słodko, do omdlenia niemalże.
- Anno przepiękna, dokąd twe myśli pędzą, czemu dziwy nieznane na świat przywołujesz miast klejnotów i złota, jak większość ludzi uczynić by chciała? - Mężczyzna pytał, a oczy jego, coraz zachłanniej w piękność wpatrzone były, w ust jej szkarłat, w szmaragdów spojrzenie.
- Panie mój zobacz, jak doskonałość się tworzy, jak mądrość rozkwita, jak moc wybucha. Czymże złoto? To tajemnica piękna i magii i siły i życia. Jam jest czarodziejką, wszak sam to rzekłeś. Czuję tę rozkosz, tę radość, tę czułość. Świat w dłoni zmieścić mogę, otoczyć go pięścią, tańcem i gwiazd firmamentem. Niech będzie błogosławiona ta noc, niech będzie błogosławiony ten czas i ten zamek. A ty, mój piękny, mój pisarzu, bądź mi sługą, przyjacielem, księciem i kochankiem. Niech przepełni cię mój czar!
- Anno moja, rozkoszą jest dla mnie twój uśmiech, lecz mój los jest inny, co inne mi przewidziane. Ja w murach tych mrocznych pozostanę i księgę mą pisać będę. Nade mną czary mocy nie mają, dla mnie lustra nie mają odbicia. We mnie tajemnica skryta, która dla ciebie, jeno niebezpieczeństwem być może.
- Mylisz się mój miły. Ma moc nieograniczona i ciebie posiąść zdoła. Zbliż się ku mnie, w wirze tańca się zapamiętajmy, w wietrze, w bliskości, w nocy!
Wstał od biurka swego mężczyzna, frak czarny poprawił, krok ku damie zrobił, lecz znów się wstrzymał, w łagodnym uśmiechu kły długie, białe zalśniły.
- Pani cudowna, co pełnią kobiecości i piękna uwodzisz, co i bez mocy magicznej czaru masz w sobie morze. Bacz, że natura moja krwawa, nakarmić się chce tobą, chce gładzić pierś gołębią i z szyi łabędziej życie twe i miłość spijać, aż do kropli ostatniej, królestwem śmierci uświęconej. Pragnę twej magii i tańca, lecz strach mi, cud największy w nicość i zapomnienie przemienić.
- Nie obawiaj się panie. Tańczmy, a ja mocą moją i słońca, co ze świtem blask przez witraży szkła rozleje, przekleństwo twe zdejmę. Podejdź, więc bliżej, bliżej, bliżej...
Muzyka głośniej zagrała, komnata wraz z parą tańczącą wirować zaczęła. On zew krwi czuł, lecz powstrzymać się zdołał, ona całkiem magii się oddała. Orchidea czarna wonią swą słodką, w krainę senną oboje zabrała. Pamięci nie było, ni strachu, ni myśli...
Słońca promienie pierwsze przez mgłę mleczną się rozlały. Jutrzenka sen piękny przerwała i taniec, co zdawał się końca nie mieć. Odstąpiła Anna o kroków kilka od pisarza i rozkosz na ustach płonącą w uśmiech przemieniła.
- Dzień już mój miły. Wolnyś już.
Mężczyzna jednak, choć oczy płonęły mu ciągle uczuciem wezbranym, gestem głowy smutnym zaprzeczył.
- Nie, Anno. Przekleństwo me wieczne i z jutrznią nie mija. Do księgi mojej wrócić muszę, brama zamkowa się zamknie i we mgle rozpłynie. A tobie wrócić już czas najwyższy, nim i ciebie krwi klątwa dosięgnie, nim pożre twą magię i ciała ciepłą ambrozję. Nie dla mnie jest ten poranek, czarodziejko o oczach szmaragdowych.
Jaśniejąc dnia świętością, promień słoneczny na twarz damy wprost upadł i snu pięknego resztki odgonił. Cofnęła się jeszcze, po komnacie zdziwiona rozejrzała, jakby dopiero teraz w niej się pojawiła. Na mężczyznę patrząc powiekami mrugnęła, nie wiedząc, czy jawa to, czy może mara jakaś zły los jej szykuje. Czarną orchideę niebacznie z rąk wypuściła i słowa nie mówiąc, obcasami głośno o posadzki piękne stukając, z komnaty wybiegła.
Mężczyzna ze zrozumieniem milcząc, do księgi swej wrócił i pióro gęsie w dłoń ujął. Znów, w oka mgnieniu, starcem się stał, a na czole jego bladym zdawać się mogło, iż zmarszczka nowa przybyła.
Stronnicę nową los przeklęty kaligrafować kazał, przeto dłoń, pióro i atrament tak pisać zaczęły:
"Panna, co lica jej jasne, a oczęta zielone, przez duchy złe z zamczyska mrocznego wypłoszona, drogą leśną ku domowi pobiegła. Nieszczęsna, wiedzieć nie mogła, że wilk straszliwy, o ślepiach, co błyszczą diamentami złowrogo, już był się na nią zaczaił..."
LCF
12.2006
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
bury_wilk · dnia 03.01.2008 20:49 · Czytań: 1496 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 58
Inne artykuły tego autora: