Ogromna, złocista kula Słońca tuż na wyciągnięcie ręki…
Drżała w jego ramionach, powtarzając, jak bardzo go kocha. Odpowiedział krzykiem rozkoszy, a dziewczyna wczepiła się w jego szerokie plecy, starając się zatrzymać go przy sobie jak najdłużej. Noc zalała pokój. Zapalony koniec papierosa żarzył się w mroku niczym zbłąkany świetlik. Odtrącił spoconą dłoń i wyszedł, nie oglądając się na nią.
Tak blisko, tak bardzo blisko…
Z fascynacją patrzył, jak przeźroczysty płyn w strzykawce powoli znika. Roztarł palcem kroplę krwi, która wypłynęła spod igły. Zalała go fala wspaniałości, a szczęście zdawało się unosić ciało dwa cale nad ziemią. Leżał z rozciągniętymi ramionami, śmiejąc się do sufitu obskurnej kanciapy. Przed oczami miał świetliste przestworza Nieba.
Tak blisko…
Zakochał się. Była piękna i niewinna. Każdy jej uśmiech, każde spojrzenie, najdrobniejsze muśnięcie dłoni były więcej warte niż całe jego życie. Były pocałunki o zachodzie słońca, ćmy w splątanych włosach, dłonie splecione w marynarskie węzły.
Za blisko.
Odtrąciła chętne dłonie, uciekła od rozpalonych warg. Trzasnęły drzwi. Został sam z butelką ze szmaragdu, z której płynęło ukojenie. Znalazł inne, których ciała smakowały jak orientalne przyprawy. Kosztował Nieba przez wąską igłę, odpływał na pustynię białego piachu, lecz w każdej wizji była ona, zawsze uciekająca jego palcom.
Ojcze, ratuj!
Matka rozpłakała się na jego widok i uciekła do łazienki, pospiesznie zamykając drzwi. Ojciec nie patrząc mu w oczy, z zaciśniętymi wargami wskazał wyjście. Porwał zostawiony na blacie portfel i wybiegł, czując ni to złość, ni żal. Nikt go nie ścigał, nawet nie zawołał jego imienia…
Wosk się topi! Nie!
Nie uśmiechała się. Patrzyła ze smutkiem, jak zataczając się pada u jej stóp. Zaprowadziła go do kliniki, opłaciła leczenie. Zjawiła się tam raz, bardzo zakłopotana, z jeszcze mokrymi policzkami. Po miesiącu dał nogę.
Ratunku! Spadam!
Nie zobaczył już Nieba, tylko Otchłań. Ciemną, wijącą się, brudną. Rozwarła wielkie, ropiejące oko i odwzajemniła spojrzenie. Zachwiał się na krawędzi i zaczął spadać. W nocy było zimno, ciało porastał mech. Żywił się tym co złapał lub ukradł. Ludzie śmiali się z niego. Dzieci brały za trolla- przecież był zielony i mieszkał pod mostem…W snach nie widział już jej twarzy. W nocy prześladowały go cienie, upiorne i oślizgłe. Raz wziął chyba za dużo. Na chwile znów zobaczy Niebo i ją, śmiejącą się do niego spośród światła. Ruszył jej na spotkanie i już nigdy nie wrócił.
Pióra powoli opadały na wiecznie ruchliwą powierzchnie oceanu...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Dru · dnia 21.03.2010 09:40 · Czytań: 573 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: