W ciągu kilkunastu minut, byli już w drodze w kierunku na Breslau. Steinberg chciał przed nadejściem dnia odjechać jak najdalej od tamtej wioski, gdyż spodziewał się, że kiedy tylko się rozwidni, dotrą tam większe siły rosyjskie, a wtedy ich los byłby przesądzony.
I aby nie natknąć się na nieprzyjaciela w dalszej drodze (w tamtym czasie Rosjanie podchodzili już pod dzisiejsze Żerniki i Brochów, a także szykowali się do natarcia na Psie Pole), wysłał dwóch doświadczonych żołnierzy jako zwiad. Ustaliwszy, że będą się poruszać w stronę Łagiewnik, Świdnicy i Strzegomia aby obejść – jeśli się uda – wrogie wojska i lasami przedostać się od zachodu do miasta zamienionego w twierdzę.
Przez kilka godzin, które zostały do poranka udało im się dotrzeć w miarę gęsto zalesione okolice Łagiewnik i tam zalec na cały dzień na odpoczynek.
Porucznik, wytyczywszy posterunki i wyznaczywszy kolejność wart, osobiście przypilnował rozlokowania obozu i zatarcia śladów, które mogłyby doprowadzić do nich nieproszonych gości.
Upewniwszy się, że są w miarę bezpieczni, przysiadł na pniu i zaczął wspominać drogę która przywiodła go aż tutaj, począwszy od dnia, kiedy dwukrotnie postrzelony gdzieś nad Wisłą, szykował się już na śmierć. Zamiast tego, nie tylko żyje, ale poznał dwóch wspaniałych ludzi, z których pierwszy, mimo iż sam ranny w nogę, niósł go na przemian i prowadził półżywego, opiekując się nim troskliwiej, niż niejedna pielęgniarka. Kiedy udało im się w końcu po kilku dniach, cudem niemalże dotrzeć do „swoich”, obaj zbadani i opatrzeni przez lekarzy, zostali odesłani do szpitala wojskowego w Katowicach gdzie pierwotnie stacjonowała ich jednostka. Tam, kiedy tylko trochę doszli do siebie, zostali poddani trwającym po kilkanaście godzin przesłuchaniom.
Jego towarzysz i wybawca zarazem – Józef Węglorz – jako lżej ranny, został po kilku dniach wypisany ze szpitala z rozkazem stawienia się w ciągu 48 godzin w swojej macierzystej jednostce.
Po trzech dniach, już w mundurze, przyszedł odwiedzić Johanna i pożegnać się zarazem – być może na zawsze. Będąc bowiem z pochodzenia Ślązakiem, siłą wcielonym do Wehrmachtu nie miał zamiaru dłużej służyć Niemcom i postanowił zdezerterować. Przyszło mu to tym łatwiej, że w Czerwonym Zagłębiu, w którym żył od urodzenia, mógł zniknąć bez śladu i przeczekać w ukryciu do nadejścia frontu.
Na odchodnym, przyrzekli sobie, że kiedy to rozpętane przez nazistów szaleństwo się skończy, będą starali się odnaleźć nawzajem, a gdyby któryś z nich, kiedykolwiek potrzebował pomocy – drugi zawsze i bez względu na okoliczności zrobi wszystko żeby mu tej pomocy udzielić.
Kiedy po miesięcznym pobycie w szpitalu i już prawie całkiem zdrowy, został Steinberg wypisany i z powrotem trafił do swojej jednostki, nie było w niej już Józefa Węglorza. Bowiem dwa tygodnie wcześniej uznano go oficjalnie za zabitego, wraz z czterema innymi żołnierzami w bandyckim zamachu bombowym. Gdy pewnego dnia nie wrócili o wyznaczonej godzinie z patrolu, wyruszono na ich poszukiwanie i na hałdach przykopalnianych znaleziono fragmenty pięciu ciał i mundurów rozerwanych potężną eksplozją. Z trudem zidentyfikowano ofiary po fragmentach uniformów i nieśmiertelnikach.
Śledztwo w tej sprawie przeprowadzono w pośpiechu i dosyć niechlujnie nie starając się nawet zbytnio nad wyjaśnieniem wszystkich okoliczności. No cóż, zabici byli rodowitymi Ślązakami a nie Reichsdeutschami, czy choćby tylko Volksdeutschami.
Po kilku dniach szczątki wydano rodzinom i zezwolono na pogrzeb ale bez wojskowych honorów.
W kilka dni po pogrzebie, zaczepił Johanna w drodze do kantyny, jakiś chłopiec – na oko pięcio-sześcioletni i podając mu ukradkiem małe zawiniątko, powiedział:
Panie Lojtnant, ujek kozoł, wom to doć i jeszcze pedzieć, co byście wincyj dawali pozor i nije tracili tokich fajnych fantów.
Po czym zawinął się na pięcie i już go nie było.
Zaskoczony i zaintrygowany zawrócił do swojej kwatery i dopiero tam, ostrożnie wziął się do rozpakowywania zawiniątka. Przez chwilę nawet przeleciało mu przez głowę, że może to jakaś bomba, ale natychmiast się sam za to ofuknął, bo na bombę było to stanowczo za małe, a po za tym miał jakieś dziwne przeczucie, że to jest raczej coś dobrego. Zastanowiło go też to, że malec odezwał się do niego nie po niemiecku, mimo że był w mundurze, tylko po Śląsku.
Gdy już uporał się z opakowaniem, wytrzeszczył ze zdziwienia oczy, a następnej chwili uderzył z radości dłonią w udo, odchylił do tyłu i wybuchnął śmiechem.
Kiedy już się uspokoił, wziął do ręki, to co było w zawiniątku, obejrzał dokładnie ze wszystkich stron, przytknął do ucha i natychmiast założył na nadgarstek zapinając dokładnie pasek. Był to bowiem, jego własny zegarek z kompasem, który w lipcu gdzieś nad Wisłą dał Józefowi Węglorzowi, aby mógł mu wskazywać prawidłowy kierunek.
Teraz już był pewien, że Józef żyje, a ten cały zamach na jego patrol to była tylko zasłona dymna mająca mu pomóc w zniknięciu, nie narażając przy tym bliskich na reperkusje za jego dezercję.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
gresud · dnia 22.03.2010 08:48 · Czytań: 837 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: