„Człowiek nigdy nie zatraca się w teraźniejszości całym sobą, zawsze za czymś tęskni i zawsze do czegoś wzdycha”. Pierwszy raz usłyszałem te słowa mając 17 lat i, niech mnie licho, nie miałem pojęcia o co chodziło mojemu przyjacielowi kiedy je wypowiadał. Co się dziwić, moja młodość nie wznosiła ołtarzy dla wielkich i światłych idei, a co dopiero dla domorosłych, niewyżytych emocjonalnie filozofów. A jednak bolesne znaczenie tych słów, odbiło się krwawą pieczęcią na całym moim życiu i gdy 2 lata później na pogrążonej w mgle nekropoli mój przyjaciel powiedział do mnie „ Tomek.... nie wierzę w jej odejście” już doskonale wiedziałem co chciał mi powiedzieć. Tak się składa, że w owej chwili niewiele mnie to obchodziło, o wiele bardziej godziła we mnie podła świadomość, że jestem dziewiętnastoletnim wdowcem. Zapewne chcielibyście wiedzieć, jak do tego doszło? O słodka ironio, ja również.
Zima 1996 roku była wyjątkowo drapieżna i nieustępliwa. Śnieg pokrywał gęsto nawet często używane drogi, a radia przestrzegały przed wychodzeniem z „ciepłych” domów. A że ja nie miałem ani ciepłego domu, ani życia na którym by mi zależało wyszedłem, jak każdego wieczoru od dwóch cholernych miesięcy. Drobinki śniegu wciskały mi się pod ubranie wirując w dzikim tańcu a i mróz nie był dla mnie bardziej wyrozumiały. Wkładając dłonie do rękawów skórzanej kurtki i ubolewając nad brakiem kaptura, nawoływałem ją. Moją Sylwię, moją... żonę. Nie wiem dlaczego to robiłem, wszyscy sąsiedzi już dawno uważali mnie za wariata i przyglądając mi się po kryjomu zalecali zorganizowanie pogrzebu bez ciała. Z kolei te młodsze sąsiadki opiekowały się mną, snując słodkie aluzje co do mojej, a w ich mniemaniu naszej, przyszłości. Może i rzeczywiście powinienem odpuścić i zorganizować sobie życie na nowo, ale we mnie powoli umierało wszystko prócz nadziei. Jak mawiał mój przyjaciel „Nadzieja jest jak przybłąkany pies, gdy raz ją nakarmisz już cię nie opuści”. Miałeś rację przyjacielu, pomyślałem i skręciłem w ścieżkę wiodącą na opustoszały plac zabaw. Moje kroki dudniły w absolutnej ciemności, która nie pozwalała narodzić się cieniowi a umysł zamglony przeszłością, zwracał coraz mniej uwagi na przeszywający chłód. I wtedy to usłyszałem.
Krzyk. Początkowo bardzo wyraźny, ale stopniowo coraz mniej słyszalny.Nie zastanawiając się wiele, błyskawicznie pobiegłem w kierunku głównej drogi skąd, jak mi się wydawało, pochodził ów dźwięk i natychmiast przypadłem do leżącego na poboczu, ciemnego kształtu. Wokoło unosił się zapach benzyny, wkrótce stwierdziłem, że nawet długie włosy ofiary są nią oblane. Rozejrzałem się śpiesznie po otoczeniu, oceniając bezpieczeństwo i wyrzuciłem z kieszeni potencjalnie niebezpieczną zapalniczkę. Położyłem ręce na boku rannego ciała i obróciłem je na plecy, wtedy też do moich nozdrzy doszedł jeszcze jeden zapach: drażniący, przenikliwy swąd nadpalonych włosów. Ująłem mocno rękę ofiary, zdając sobie sprawę, że coś skapuje przy tym na moje spodnie i ścisnąłem ją mocno w nadgarstku, mając nadzieję poczuć choćby najlżejsze pulsowanie. Nagle usłyszałem dźwięk nadjeżdżającego samochodu, więc natychmiast zerwałem się na równe nogi i stanąłem na środku jezdni, gotów zatrzymać pojazd gdy tylko się pojawi. Wokół wciąż szaleńczo wirował śnieg. Gdy światła reflektorów uderzyły we mnie z impetem, oślepiony machałem rękami jak szaleniec. Wkrótce usłyszałem samochód zjeżdżający na pobocze i trzask otwieranych drzwiczek. Kierowca zaczął krzyczeć coś niezrozumiałego, więc jak w transie podbiegłem do niego i usiłowałem wytłumaczyć co się właściwie stało. Zauważyłem, że ów kierowca był dość już podstarzały, ubrany w typowe ciuchy robotnika drogowego i niebywale cuchnęło od niego alkoholem. Mimo to wykazał się większym intelektem niż ja: zaproponował oświetlenie ofiary reflektorami swojego samochodu. Wsiadł do niego i instruowany przeze mnie dokonywał kolejnych manewrów. Po chwili światła reflektorów padły wprost na ofiarę, a ja natychmiast rzuciłem się w jej stronę, słysząc podążającego za mną kierowcę. Moim oczom ukazał się makabryczny widok.
Ofiarą była młoda kobieta, leżała teraz na śnieżnym puchu, który kontrastował z wszechobecną czerwienią jej krwi i idealnie komponował się z bladością jej twarzy. Włosów z prawej strony głowy nie miała w ogóle – część została przypalona a część brutalnie wyrwana. Jej oczy...nie, to już nie były oczy, raczej krwawe, puste oczodoły. Usta miała rozwarte, wystawał z nich rozcięty na dwoje język i mnóstwo białych obślizgłych robaków. Ktoś musiał je tam wrzucić, skurwiel, pomyślałem. Darowałem sobie oględziny reszty ciała i oblodzoną drogą wróciłem do auta kierowcy by wezwać policję. Kazali mi czekać, więc czekałem, choć kierowca kategorycznie odmówił zostania ze mną. Natychmiast domyśliłem się dlaczego. Zapalił silnik starego Volkswagena i odjechał, pozostawiając mnie z ciszą, śniegiem i martwą dziewczyną. Czułem się strasznie nieswojo, groza sytuacji coraz bardziej dawała mi się we znaki. Co jeśli ktoś wróci, żeby podpalić zwłoki? Chwile wlokły się niemiłosiernie, więc skracałem je sobie przywołując wspomnienia. Wracałem sercem do dnia mojego kontrowersyjnego ślubu z Sylwią, wspominałem oburzenie całego ogólniaka, do którego chodziliśmy. To były czasy, pomyślałem, jedyne momenty, w których byłem naprawdę żywy w całym moim pół-życiu. Dźwięk syren policyjnych wyrwał mnie z zamyślenia może nieco zbyt gwałtownie. Pamiętam doskonale młodą panią policjant, która zadawała mi pytania. Blond włosy, zielone oczy, nos zupełnie taki jak u Sylwii. Szkoda mi jej było, kiedy wymiotowała do przydrożnego kosza po obejrzeniu zwłok. Ponoć całe oblepione były mnóstwem robactwa, mimo, że młoda dziewczyna zginęła niedawno. Zaoferowano mi odwiezienie do domu, z czego chętnie skorzystałem. Wziąłem ciepłą kąpiel, zapaliłem rytualne świece przy zdjęciu Sylwii i nie bacząc na to, że nie powinienem zostawiać ich na noc poszedłem spać. Jak każdej nocy śniła mi się: Jej ciemne włosy falami opadały na opalone ramiona, a brązowe oczy sypały iskry. Widziałem w nich odbicie samego siebie: wysokiego blondyna o nieco zbyt ironicznie wydętych wargach.
Obudziło mnie pukanie, a raczej walenie w drzwi. Zaskoczony wstałem i udałem się je otworzyć, nie wkładając nawet szlafroka. Gdy moje oczy przywykły do oślepiającego blasku śniegu, w drzwiach zobaczyłem ową panią policjant, która tak źle się wczoraj czuła. Właśnie miałem zapytać ją o samopoczucie, ale przerwała mi gwałtownie mówiąc: „ Jest Pan aresztowany za zabójstwo żony”. Zdumiony, nie mogąc złapać tchu zapytałem tylko „Jak to?”. Towarzyszący jej funkcjonariusz huknął na mnie: „Skurwielu, nie mogłeś nam od razu powiedzieć, że ten trup to twoja żona?!”
Nie wiem co się stało później, z pogrzebu i pobytu na komisariacie niewiele pamiętam. Teraz, gdy to piszę w szpitalu psychiatrycznym każdy pacjent dostaje swoją dawkę specyfików by jeszcze bardziej oddalić się od realności. Ale mnie nie interesuje rzeczywistość, ja szukam prawdy, a tę odnaleźć mogę tylko w przeszłości. Bo jedno wiem na pewno : Kobieta, której ciało znalazłem tamtego dnia nie była moją Sylwią.
Moja kolej na leki, ktoś trącił moje ramię i wysypał mi na dłoń garść kolorowych tabletek. Ładne nogi, pomyślałem, unosząc wzrok ku twarzy nieznajomej.
- Sylwia...?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Gandzia · dnia 24.03.2010 09:29 · Czytań: 931 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: