Pip, pipipipip, pipipipipipip. Pip, pipipipip. Na oślep, na wpół, a może i na ćwierć przytomny, macham ręką w poszukiwaniu telefonu. Jest. Wciskam pierwszy lepszy trzeszczący klawisz i uciszam budzik. Niechętnie otwieram oczy. Słońce jak zwykle nieśmiało zagląda do pokoju przez zasłonięte rolety, nachalnie przypominając, że wstał nowy dzień. Niby nowy, ale tak naprawdę to ja go już dobrze znam, no bo co z tego, że jest środa, a nie wtorek albo czwartek, a nie poniedziałek, skoro i tak wszystko będzie tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, i nie inaczej niż jutro czy za dwa dni. Cały kalendarz, który wisi za mną na ścianie zieleniąc się sielankowym landszaftem, zlewa się w jeden długi dzień i jedną długą noc, przeplatające się co prawda, ale poza tym, że raz jest widno, a raz ciemno, że raz śpię, a raz nie śpię i gdzieś idę, nic się nie zmienia, wszystko jest identycznie. Z tej tortury jednakowych dni, tej męczarni wolno przemijających minut i godzin, które chciałoby się przyspieszyć jakoś, przewinąć fast forwardem, przerzucić na następną scenę, jak w DVD, ale nie można, bo one maja autonomię i rządzą się swoimi prawami, i czasami, kiedy akurat jest przyjemnie, to przyspieszają i nikną gdzieś niepostrzeżenie, a jak się nudzi i jest smutno, to na złość wciskają hamulce i wolnym spacerowym krokiem, jak w majowy dzień w parku, idą przez tarczę zegarka ignorując nasze zdesperowane spojrzenia i stukanie palcem w cyferblat albo nerwowe potrząsanie nadgarstkiem, które mają wprawić je w ruch, no więc z tego uwięzienia w monotonii można się wyrwać dopiero w piątek wieczorem.
Ale cóż to za efektowna ucieczka! Że nawet Bruce Willis z razem z Melem Gibsonem się nie umywają, nawet skazani na Shawshank i uciekający z Alcatraz razem wzięci wymiękają. Ten piątkowy wieczór i następująca po nim, a może wynikająca z niego, piątkowa noc to nasze lekarstwo na codzienność, odtrutka od rzeczywistości, antidotum przeciwko obowiązkom i nudzie całego tygodnia. Jak już wyrwiemy się ze swoich klatek, wymyślimy coś, co zadowoli opiekunów, wciśniemy im jakąś efektowną bajeczkę, że do kolegi idę, film obejrzę i spać pójdę przed północą, jakbym jakimś cholernym Kopciuszkiem był, jak dotrzemy na miejsce przeznaczenia, nieważne czy to czyjś dom, czy klub, czy park jakiś albo polana z ogniskiem, bo to też fajnie, w harcerskim stylu się zabawić, tylko że z empetrójkami zamiast gitar i wódką zamiast herbaty z termosu, i jak już jesteśmy na miejscu, to zaczyna się zabawa, kultywowanie sarmackich tradycji, podtrzymywanie polskości w naszych żyłach. Zaczyna się złożony, zrytualizowany jak jakiś obrządek proces odreagowywania, zapominania, umilania sobie szarej codzienności kolorowymi płynami o odpowiedniej zawartości procentowej etanolu. Czasami też sięgniemy po jakieś narkotyki, ale tylko miękkie, więc wolno, w końcu całe pokolenie naszych rodziców jarało w dzwonach, koszulach w kwiaty i długich włosach, więc i my możemy. Chociaż oficjalnie jest to zakazane i karane, i chyba właśnie to nas najbardziej pociąga, bo wiadomo, że zakazany owoc zawsze smakuje najlepiej. Już Ewa o tym widziała i to przez nią mamy teraz tak przejebane i gnijemy tutaj, zamiast siedzieć u Pana Boga za piecem, w rajskich ogrodach Edenu, ale nie tej gównianej wody, co to w biurach i poczekalniach u dentysty zawsze stoi w wielkich baniakach, tylko tego prawdziwego Edenu, tam na górze, gdzie trafimy po śmierci, jeżeli będziemy grzeczni i wyspowiadani, i wymodleni rano i wieczorem w domu plus jeszcze raz na mszy. Bo samemu to się liczy za połowę, a pełna modlitwa to tylko w kościele, jak się na tacę da i uklęknie między tymi niewygodnymi ławkami, gdzie zawsze jest mało miejsca i brudzą się spodnie na kolanach, wśród innych wiernych i wspólnie na wizycie w domu bożym będzie się śpiewało i odpowiadało księdzu zgodnie ze zwyczajem, że jak rw górę sercar1;, to rwznosimy je do Panar1;, a jak rPan z wamir1;, to ri z duchem twoimr1; też. I tylko czasami ktoś po coś mocniejszego sięgnie, tak z ciekawości, poeksperymentować, zobaczyć jak ta osławiona kokaina działa albo czy pigułki pomagają w zabawie, ale to rzadko i zwykle jednorazowo, bo jednak lepiej flaszkę z kolegami wypić niż ćpać samemu z brudnego stołu w ciemnej kuchni, bo inni to koksu nie ruszają, przecież nie są pojebani, nie chcą się w to pakować i w ogóle umywają rączki i odwracają wzrok, kierując go na wódkę albo trawę.
I tak tydzień po tygodniu, co piątek, czasami jeszcze w sobotę, jak się poszczęści i będzie gdzie, i z kim, i za co, ale to się rzadko udaje. Więc żyjemy tak od piątku do piątku, od butelki do butelki, od kaca do kaca, cały tydzień męczymy się, ledwo dzień za dniem przeżywamy, jakby ktoś włączył slow mode, jak muchy w bursztynie uwięzione po wsze czasy, tak my między piciem a piciem, w bólach, narzekając ciągle i zerkając na zegarek z nadzieją, że może nagle wszystkie prawa naturalne uległy zmianie, że ktoś popchnął kulę ziemską, a wraz z nią przyspieszyły też wskazówki zegarka i zamiast godziny cały dzień minął i nie jest wcale siedemnasta w środę, tylko piątek już przyszedł, wcześniej, żebyśmy mogli złagodzić, zagłuszyć ten nasz weltschmerz alkoholem i wyrwać chociaż kawałek czasu dla siebie, sprawić sobie trochę przyjemności, zrelaksować się, w końcu my też chcemy mieć coś z życia!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
taki_jeden · dnia 21.01.2008 20:12 · Czytań: 462 · Średnia ocena: 2 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora: