Zawisłam nad czystą kartką. W zasadzie nie jest czysta, bo poprzecinana starannie wykreślonymi kratkami. Na okładce zeszytu napis „handmade”, a w środku automatycznie drukowane wzorki. Tego się chyba właśnie boję, że mój pierwszy opublikowany tekst literacki niczym innym nie będzie, jak tylko ślepo powielaną formułą.
Mimo to siedzę nad kraciastą kartką i zamiast z nudów zliczać idealnie równe okienka gapię się tępo. Bo w zasadzie, o czym tu pisać?
Puk, puk.
Dzięki Bogu za intruzów w środku nocy! Zrywam się i bynajmniej bez szalonego entuzjazmu człapię do drzwi. W progu Dorota już ściąga z głowy wełnianą czapę.
– Nienawidzę świata, ludzie to świnie a mężczyzn należałoby wypierdolić w kosmos i zapomnieć – orzekła stanowczo, acz bez zbytnich emocji.
– Po randce? – spytałam kierując się wprost do kuchni
– Weź nic mi nie mów. Jakiś ostatni kretyn w koszuli włożonej w dżinsy, z przerośniętym ego i w dodatku śmierdział sosem sojowym – usadowiła się na kanapie i włączyła telewizor absolutnie ignorując stan spoczynku moich sprzętów RTV.
– Nie ten to inny, sama wiesz, że chłopów jak psów – usiłowałam szybko postawić ją na nogi i wyprawić w daleki świat. Chociaż z drugiej strony im dłużej zostanie, tym mniej czasu będę miała na pisanie i siłą rozsądku utulę się do snu.
– Napij się ze mną – przeciągle załkała.
– Co chcesz? Wódka, wino, piwo?
– Kawusia, taka nasza ulubiona – zaszczebiotała jak dziecko wtulając się w poduchę i trzepocząc rzęsami w kierunku kuchni.
Dorota była jedynym znanym mi przypadkiem człowieka, który żeby móc zasnąć wypijał ćwierć litra czarnej, smolistej kawy. Całe jej życie kręciło się wokół używek – kawa, papierosy, alkohol, seks. Brzmi jak wycinek z kiepskiego artykułu w „Cosmo”, ale Dorota nie była cosmo-dziewczyną. Myszowate włosy zaczesywała za uszy. Wielkie, ciemne oczy chowała za okularami. Prawie nie można było dostrzec jej ust, bo wciąż spinała je wokół kolejnego papierosa, rozwierała w głosie sprzeciwu wobec kolejnej oczywistej niesprawiedliwości, albo zatapiała w ohydnej kanapce z pracowniczej stołówki. Nie pamiętam, kiedy Dorota ostatnio powiedziała coś miłego. Nie pamiętam jej uśmiechniętej bez sarkastycznego grymasu. Nie pamiętam rozmowy z nią na inny temat niż randki. Dorota to typ kontestujący i nieznoszący sprzeciwu. A jednak jest w niej coś, co sprawia, że za każdym razem, kiedy wpada w mój spokojny dzień, albo kolejną noc, parzę kawę i przyłączam się do dyskusji: „czemu mężczyźni to glisty”.
Z kawą w ręku wgramoliłam się na kanapę obok Doroty wpatrzonej w modelki Fashion TV.
– Wyłącz to – powiedziałam.
Spojrzała na mnie wymownie i nie musiała dodawać „nie”.
Upiłam łyk kleistej cieczy.
– Czemu właściwie siedzisz w domu? – spytała trochę zbyt nachalnie – Jak zwykle. - dodała.
– Żeby móc cię pocieszyć po kolejnej beznadziejnej randce, zrobić Ci kawę i przekonać, że jeszcze będzie okej – odparłam.
– Nie masz życia. Dlatego tu gnijesz.
– Za to Ty masz. Siódmy facet w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy. Zajebisty bilans!
– Znowu się za pisanie zabrałaś? Dziewczyno! Zrób coś ze sobą. Płacisz koszmarny czynsz za to mieszkanie, nie dosypiasz ślęcząc nad jakąś archaiczną kartką, bo cię na kompa nie stać i rozdrabniasz się dla jakiegoś wiecznego studenta. – wcale nie drwiła. Dorota mówiła prawdę. Nie umiała ubierać myśli w dyplomatyczne notki. Tak wyglądam z jej perspektywy.
– Tym razem mam zamówienie na krótki tekst do pisma literackiego. Mariusz mnie wkręcił, jego kumpel jest redaktorem.
– Czyli to studencka gazetka?
– Czepiasz się – kolejne łyki kawy spływały we mnie gładko pozostawiając tylko gorycz.
– Przyszłam tylko dlatego, że miałam po drodze i chciałam Ci zapowiedzieć, że rezygnuję z randek…
– na kolejne trzy tygodnie – wcięłam się bezczelnie. Z dość dużą regularnością Dorota rezygnowała z poszukiwań tego jedynego. Czasem wystarczyły trzy nieudane randki z trzema nieudanymi delikwentami. Czasem spotykała kogoś, kto bawił ją przez miesiąc może dwa, ale potem okazywało się, że „ich ścieżki wiodą w przeciwnych kierunkach”. Szybko podejmowała decyzje. Chętnie dzieliła się tą umiejętnością ze mną.
– Nie wiem… Dość mam trochę. To upokarzające tak się wystawiać na tej internetowej aukcji i sprzedawać poniżej ceny wywoławczej – cała zawartość kubka wylądowała w przełyku Doroty jakby chciała wypalić choćby ślad słów, które przed chwilą padły. – Ty przynajmniej masz tego swojego studenta…
Dorota nie przepadała za Mariuszem. Od początku nie podobał jej się pomysł naszego związku. Kiedy chciał ze mną zamieszkać – odradzała. Kiedy po trzech latach nadal mieszkaliśmy osobno spytała czy on, aby na pewno myśli o nas poważnie. Nie była troskliwa. Zwyczajnie nie lubiła być sama.
– Och, przestań jęczeć. Sama wiesz, ze znalezienie kogoś fajnego musi potrwać. Ale przyjdzie czas…
– bla, bla, bla. Dobra! Spadam, co tak będę siedzieć. Psy muszę wyprowadzić. – Zerwała się z kanapy i rzuciła poduchę w kąt.
– Widzimy się w poniedziałek w pracy? – nie wiem, czemu spytałam. W końcu to oczywiste, że się widzimy. Tylko mruknęła przytakując.
– Pozdrów tego swojego – wymruczała na odchodne wciągając czapę na uszy.
– Pozdrowię. Dzięki.
Gorzki smak kawy nie chciał zniknąć nawet po szorowaniu zębów. To rzeczywiście było żałosne. I rzeczywiście można by zająć się milionem ciekawszych rzeczy niż szukanie internetowego romansu. Miała rację, a ja milcząc wstrzymywałam się od głosu. Przytaknąć byłoby niegrzecznie. Dyskutując trzeba brać odpowiedzialność za swoje słowa.
Pusta kartka czeka nadal na biurku w miejscu gdzie kiedyś stał komputer sprzedany, żeby bratu opłacić obóz dla pierwszorocznych studentów zarządzania. Bardzo chciał jechać – ważne dla niego było jak się zaczyna.
Rozgrzeszona wybiciem z rutyny zgasiłam światło. Położyłam się spać. Kofeinowy kop trzymał mnie w przytomności kilka godzin. Kilka koszmarnych godzin przewracania się z boku na bok. Po co piłam tę kawę?
Nie ma chyba bardziej irytującej pobudki niż dzwonek telefonu wwiercający się natarczywie w mózg. Zanim jeszcze uświadomisz sobie, co się dzieje dźwięk wkrada się do twojego snu. Pływasz sobie z delfinami gdzieś w ciepłych morzach, a tu nagle podejrzany hałas rozprasza Twoją uwagę. Zaczynasz się obmacywać w poszukiwaniu telefonu ukrytego w bikini (notabene genialnie leżącym na twoim idealnym ciele). Bezskutecznie. Dźwięk staje się coraz bliższy, coraz głośniejszy. Otwierasz oczy jeszcze pół przytomnie. Po chwili konstatujesz – już nie śpię.
Na wyświetlaczu starej dobrej Nokii mruga „Mama”.
– Tak, słucham – dwa słowa rozklejają jeszcze niedobudzone usta.
– Śpisz? – to głupie pytanie zawsze pada.
– Nie, skąd? – odpowiadam, powoli wracając do świata żywych.
– Słuchaj, jestem w „kerfurze” i tu jest taka promocja niesamowita na pościel, ale ja Ci tej pościeli sama nie kupię, no, bo to musisz zobaczyć, co ci się będzie podobało. Wpadłabyś może, a ja poczekam? – to w zasadzie nie było pytanie. Wyrzuciła z siebie te słowa jednym ciągiem niesionym wyprzedażowym podnieceniem.
– Ale mamo… - przez chwilę miałam pomysł żeby spróbować odmówić – to potrwa z pół godziny zanim tam dotrę.
– To ja poczekam. Kawę nam zamówię i poczekam! – orzekła i się rozłączyła.
Ręka mi opadła bezwiednie. Podobnie bezwiednie podniósł się korpus, a nogi oparły na podłodze. Bezwiednie wzięłam prysznic, przemyłam twarz, nałożyłam na rzęsy tusz. Ubrałam się w ciuchy pozostawione wczoraj na oparciu fotela. Pełna automatyzacja procesu codziennej socjalizacji. Trochę jak z dorastaniem – bezwiednie przeżyłam przedszkole i podstawówkę, bezwiednie wybrałam liceum, bo każdy inny wybór był nie do przyjęcia. Bezwiednie skończyłam popularne studia by bezwiednie rozpocząć karierę zawodową. Może to moje pisanie tak samo bezwiedne? Może lepiej bym się sprawdziła, jako mechanik? Ale taki wybór byłby wyjściem poza program – nie do przyjęcia.
W Carrefour na moim osiedlu nigdy nie było tłumów.
Przeciętnej urody starsza pani wrosła w wygodny fotel sieciowej kawiarni tuż przed wejściem do supermarketu. Włosy z trwałą schowała pod koszmarny beret, oczywiście z przeceny. Nad górną wargą zebrała jej się pianka cappuccino ledwo odstawionego od ust.
– Cześć mamo – starałam się wykrzesać z siebie maksimum entuzjazmu.
– No jesteś! – nawet nie była zirytowana, po prostu w ten sposób zwyczajowo mnie witała – Cappuccino dla ciebie stygnie.
– Mówiłam, że będę za pół godziny. Dzięki za kawę – polizałam słodką, mleczną piankę.
– Chuda jesteś – nie wiem, na jakiej podstawie to stwierdziła skoro nadal stałam zawinięta w pikowana kurtkę – Jak już Ci tę pościel kupimy to zrobimy zakupy żywnościowe. Pewno nie masz co jeść. Mariusz Ci nie gotuje, co?
– Nie mieszkamy razem, więc czemu miałby mi gotować? Poza tym naprawdę zdrowo się odżywiam – odparłam najspokojniej jak potrafię.
Mama przechodzi właśnie etap fascynacji czasem wolnym. Od roku na emeryturze od pół roku rozwiedziona. Narodziła się na nowo i odżyła w niej dziecięca potrzeba posiadania wszystkiego, co kolorowe i błyszczące, ale przy okazji tanie.
Kubek kawy turla w dłoniach jakby chciała je ogrzać, chociaż w centrum handlowym panuje raczej duchota. Nie lubi gorących napojów, ale zawsze, gdy gdzieś idziemy zamawia kawę albo herbatę. Mówi, że sześć złotych za szklankę soku się nie opłaca. Nie dyskutuje z mamą o ekonomii. Moja zimna kawa jest trochę za słodka. Przełykam tylko po to żeby zabić głód.
Idziemy kolorowymi alejkami w stronę stoiska z pościelą. Na środku wielki metalowy kosz wypełniony kompletami z kory. Na spodzie poukładane równiutko paczuszki, im wyżej tym większy rozgardiasz. Część kompletów była dość intensywnie oglądana. Mama przewiesza się przez metalową barierkę kosza jakby chciała zanurkować po ukryty skarb. Spośród plastikowych torebek wyławia tę jedyną – żółto-niebieską w słoneczka i księżyce. Upijam kolejny łyk kawy. Kubek mamy dawno pusty poniewiera się w naszym koszyku. Cukier uderza mi do głowy. Tylko się uśmiecham.
– Ładna, prawda? – mama pyta, ale chyba nie mnie, nawet nie patrzy w moim kierunku tylko z zachwytem wbija wzrok w komplet z kory. – I patrz, masz poszwę na kołdrę i poszewki na dwie poduszki za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt pięć!
– Super, a nie ma prześcieradła? –nie wiem skąd mi to przyszło do głowy? Może się łudziłam, że zrozumie, niekompletność kompletu bez prześcieradła i zrezygnuje z tego zakupu?
– Oj nie wymyślaj! Bierzemy, nie? – kolejne pytanie retoryczne – A może jeszcze jeden dla Mariusza, co?
– To chyba nie jest najlepszy pomysł. – odważyłam się odmówić.
– A co? Już nie będzie potrzebował? Zmienia lokum? – subtelność to nie specjalność mojej mamy.
– O czym ty mówisz?
– No po trzech latach to chyba moglibyście się zdecydować na coś wreszcie! Nic nie macie uporządkowane, nic!
– Nie wiem mamo. Może na wiosnę. – odparłam dla świętego spokoju. A tak naprawdę, po co zmieniać coś, co jest całkiem wygodne. – To co? Idziemy dalej?
Nie mam ochoty wracać nad moją pustą kartkę. Poziom wypalenia literackiego przewyższa niechęć do promocji. To już zakrawa na schorzenie.
Do domu wracam z trzema wielkimi siatkami: pościelą z kory, soczewicą, której nigdy nie zjem i czterema paczkami makaronu. Pusta kartka leży nietknięta na biurku i drze się do mnie od wejścia. Boję się zgwałcić ją choćby jedną źle postawioną literą, więc może lepiej nic nie pisać?
Zagłuszam kartkę telewizją. Poradnik o kupowaniu apaszek, poradnik o zdrowym odżywianiu, poradnik o tym, co warto w tym tygodniu zobaczyć, przesłuchać, przeczytać. Mam wrażenie jakbym żyła w świecie dobrych rad, gdzie ciocie i przyjaciółki zadają troskliwe pytania, ale nie słuchają odpowiedzi, bo znają już najlepszą możliwą poradę. Nie ma sensu się sprzeczać. W końcu skoro trzy osoby mówią Ci, że kolor fuksji jest teraz modny to znaczy, że musisz mieć coś w kolorze fuksji choćbyś na samą myśl o tym miała torsje. A może jest Ci to obojętne?
Włączam czajnik, ale kiedy woda zaczyna wrzeć wyłączam i zostawiam. Z ciężkim sercem siadam przy biurku, gdy ciszę przerywa dźwięk otwieranych drzwi.
– Hej – Mariusz wita się zdyszany.
– Cześć kotku – uśmiecham się trochę zbyt entuzjastycznie. Cieszę się, że go widzę, ale nie wiem, czy nie bardziej cieszy mnie przerwana randka z kartką w kratkę.
– Jakaś masakra dziś w metrze. Nie wiem, czy ktoś się pod pociąg rzucił, czy co? – zrzuca z siebie kurtkę i biegnie do łazienki – Już od pół godziny lać mi się chce!
– Głodny jesteś? – pytam, chociaż doskonale wiem, że poza niezjadliwą, ekologiczną papką zakupioną przez troskliwą rodzicielkę w lodówce mam tylko marynowane grzybki i ketchup.
– Nie, ale kawy bym się napił! – krzyczy zagłuszając strumień moczu.
– Woda się właśnie zagotowała.
Mariusz od ośmiu lat studiuje etnologię. Mało dochodowy kierunek, dlatego po magisterce zdecydował się zostać na uczelni, bo zawsze to pewniejsze niż nasz rynek pracy. Wytarłszy ręce w spodnie biegnie do czajnika i dłonią sprawdza czy aby na pewno jeszcze gorący.
– Podgrzej jeszcze raz – nie prosi i nie rozkazuje, instruuje jak swoich studentów.
– Okej – posłusznie włączam.
Wprawnym ruchem wyciąga dwie szklanki z szafki, w której ledwo się mieści moja skromna zastawa. Trzy łyżeczki rozpuszczalnej neski zalewa sporą ilością tłustego mleka. Do mojego dosypuje łyżeczkę cukru. Zalewa wodą. Czekam na niego w pokoju i włączam TVN 24. Mariusz lubi być na bieżąco. Siorbię gorący płyn. Pod łóżkiem szukam papierosów.
– Nie chce mi się dziś palić – ubiega moje myśli – wczoraj się przepaliłem. Mieliśmy spotkanie w instytucie.
– A u mnie była Dorota – Mariusz nastawia głośniej telewizor.
– Znalazła wreszcie chłopa? – pyta z kpiną w głosie.
– Nie każdy ma tyle szczęścia – odpowiadam, ale moja kpina jest niedosłyszalna.
– Zakupy robiłaś? – rzuca okiem na siatki w kuchni.
– Mama mnie zabrała do marketu. Mamy kolejną śliczną pościel i zapas otrąb na miesiąc.
Połykam kawę powoli. Rozgrzewa mnie od środka. Nie myślę już o pustej kartce. Na ekranie telewizora Bogdan Rymanowski przepytuje Joannę Senyszyn z postanowień noworocznych.
– Cześć – blondynka w niebieskich dżinsach wita mnie w biurze wydawnictwa.
– Cześć. Byłam umówiona w sprawie tego tekstu o przemianach… - usiłuję jakoś zacząć.
– Tak. Rafał już czeka. – uśmiecha się i prowadzi mnie korytarzem do pokoju na końcu biura.
Powinnam była lepiej się ubrać. Co mnie z tą koszulą podkusiło? Jaki literat chodzi w koszuli? Kretynka! Bez sensu z tym wszystkim! Nawet nie studiowałam niczego związanego z literaturą. Mogłabym teraz spokojnie nudzić się w domu, ale nie! Wymyśliłam sobie łażenie po gazetach. Zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Boję się.
Rafał ma około trzydziestu lat. Nie jest podobny do mojego Mariusza, nie ma brody i nosi zegarek.
– Cześć. Jestem Rafał. – wita się bez uśmiechu i wskazuje mi krzesełko przed swoim biurkiem. – Jak się posuwają prace?
– Cześć. Świetnie. Robię teraz research do tematu. Mariusz mówił, że potrzebujesz tekst za dwa tygodnie. – usiłuję robić dobrą minę do złej gry. Gdybym wiedziała, co mam „riserczować” pewno już bym to znalazła. Gdybym cokolwiek wiedziała. Gdyby ktoś mi powiedział...
– Na kiedy możesz go dostarczyć? – co za głupie pytanie! To przecież on powinien wiedzieć, na kiedy potrzebuje.
– No, tak jak mówił Mariusz. Czy potrzebujesz inaczej? – ustosunkuj się jakoś, proszę.
– A o czym chcesz pisać? – nawet tego nie wie? Chyba ma pojęcie, o czym jest ta jego gazeta. Dwanaście złotych za egzemplarz, a on się wypytuje, o czym ja chcę pisać? Skąd mam wiedzieć? – Czytałem coś twojego. Mariusz mi przyniósł. Poprawne, nawet ładne.
– Dziękuję – to chyba był komplement. „Poprawne” to koszmarne słowo. „Poprawne” wwierca się w moją błonę bębenkową.
– To, co by cię interesowało?
Czuję jak krew uderza mi do głowy. Powietrze zrobiło się jakieś gorące. Powinnam była dolać więcej zmiękczacza do prania, koszula zaczyna kłóć. Co by mnie interesowało? Nie wiem. Nigdy nie wiedziałam. W głowie mam pustkę. Może zadzwonić do Mariusza? Na biurku w moim pokoju nadal leży czysta kartka.
– Ja... – dukam – w zasadzie zagadnienia literackie… duszno tu – próbuję zebrać myśli, ale nie wiem, co powiedzieć.
– Chcesz coś do picia? – chyba zauważył, że coś jest nie tak.
– Kawę! – odparowuję, chociaż nie wiem skąd ten pomysł. Nie mam ochoty na kawę.
– Jaką kawę pijasz?
Jaką kawę pijam?
Czarną, smolistą w środku nocy, dla przyjaciół. Łagodną, damską cappuccino, prostą białą z cukrem, elegancką espresso. W ustach przepływają smaki od lepkiej goryczy po gorącą słodycz. Przed oczami przesuwają się twarze, w uszach dzwonią pytania i odpowiedzi wypowiadane nie moim głosem. Nie wiem, jaką kawę pijam. Nie pijam kawy. Kawa jest zamawiana przez mamę i robiona przez Mariusza. Kawa jest siorbana przez Dorotę, a ja jestem tylko dodatkiem do kawy. Mam być i towarzyszyć. Nikt nie pyta kostki cukru, z jaką kawą chciałaby być podana. Rafał patrzy na mnie dziwnie. Ja patrzę przerażona. Słyszę pytania jak ścieżki dźwiękowe, które się na siebie nakładają. Słyszę jak mnie mijają. Nikt ich nie celuje we mnie. Padają ot tak, przez grzeczność. A odpowiedź? Czy gdy ktoś pyta „jak się masz?” zastanawiasz się nad odpowiedzią? Nie! Więc, po co zastanawiać się, jaką kawę pijasz? Jak idą prace? O czym chcesz pisać? Po co o tym myśleć, skoro ktoś już zna odpowiedź? Kartka w kratkę zaprogramowana na poprawny efekt czeka w moim mieszkaniu. W godzinę może wypełnić ją „nawet ładna”, nic nieznacząca treść. Może być nawet o kawie. Ale ja nie chcę jej zapisać. Już nie.
– Nie lubię kawy – mówię nagle w pełni świadomie. Nie lubię jej i nie chcę. Wypuszczam powietrze i czuję lekkość. Gorycz w ustach. Szum w uszach. Jasność, z jaką odkrywam przyjemność decydowania na chwilę mnie oszałamia.
Rafał nie przestaje przeszywać mnie wzrokiem. Uśmiecha się niepewnie.
– Przestraszyłaś mnie. Taki trochę „frik” z ciebie, co? - pyta badając grunt
– Nie – odpowiadam. Wychodzę i zaczynam się zastanawiać, co wypiję jutro rano.
Trzeci rząd kratek od góry strony wypełnia drukowane pismo: NIE LUBIĘ KAWY I POŚCIELI Z KORY...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
eLKa · dnia 22.04.2010 09:25 · Czytań: 836 · Średnia ocena: 2 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: