Stojąc na dnie głębokiej studni, na dnie świata i dnie życia, myślałem, że jestem skazany na czekanie. Odkąd tłum uśmiechniętych, życzliwych ludzi ogromnym, płaskim głazem zakrył wlot do miejsca, w którym jestem, nie łudziłem się, że zdołam wyjść z tego ciemnego dołu. Siedziałem bezczynnie i byłem smutny. Od czasu do czasu w pamięci przebłyskiwały mi twarze dawnych przyjaciół, do których kiedyś potrafiłem się uśmiechać. Wspomnienia szczęścia pogłębiały depresję, jest to normalne, gdy myśli się o rzeczach utraconych. Przypomniałem sobie wspólne wieczory i noce, śmiech szczery aż do bólu, łzy płynące ze szczęścia. Łzy. Prawdziwy płacz pozbawiony kontroli, smutek dotkliwy, ale dający się wylać w ten prosty sposób. Przypomniałem sobie kogoś, kto przychodził, kiedy było źle, i wchłaniał moje problemy w swoją odzież. Później uczucie wolności, kiedy tuż po wschodzie słońca bloki rzucały dwustumetrowe cienie na pokrytą rosą trawę, a my dostawaliśmy gęsiej skórki, zanim przytuliły nas jasne promienie. Poczucie wspólnoty, kiedy po drugiej stronie domofonu dziesięciu kolegów pytało: „Wyjdziesz?”. Poczucie niezależności. Wiarę i nadzieję. Marzenia, cele. Miłość.
Wpadałem w coraz większą depresję.
Na dnie mojej studni było sporo miejsca. Usypałem sobie miękkie łóżko i znalazłem płaski kamień, który zastępował poduszkę. Całkowita ciemność i grobowa cisza dawały doskonałe warunki do snu, ale nie mogłem zmrużyć oka. Nie przez problemy czy zmartwienia. Przez chaos, jaki miałem w głowie. Miliardy myśli, drobnych jak mak czy ziarna piasku, wirowały gdzieś na skraju mojej podświadomości, regularnie łącząc się w grudy, z których bezwolnie odczytywałem informacje. Miałem w głowie burzę piaskową, tornado, szalony tajfun strzępków słów i skojarzeń.
Im dłużej jestem w studni, tym sprawniej wyłapuję odgłosy dochodzące z zewnątrz. Początkowo nie słyszałem niczego, ale kosztem pozostałych zmysłów moja zdolność rejestrowania dźwięków konsekwentnie się poprawiała. Już po kilku dniach usłyszałem kroki ludzi depczących skałę zasłaniającą mi niebo. Początkowo z całych sił wołałem o pomoc, ale nikt nie reagował. W końcu przestałem krzyczeć. Oni doskonale wiedzą, że tu jestem. Zwyczajnie się boją. Boją się głębokości, panującego tu chłodu i mroku, i boją się mnie.
Nie zawsze tak było. Kiedyś, zanim nauczyłem się doskonale kłamać i oszukiwać, ogradzać się murem, zanim poczucie bycia zaszczutym przerosło poczucie bycia wolnym, potrafiłem śmiać się bez skrępowania, być życzliwym, wzbudzać zaufanie. Emanowałem ciepłem. Dziś trudno mi w to uwierzyć. Często łapię się na tym, że o przeszłości rozmyślam jak o śnie, który, choć bardzo realistyczny, w rzeczywistości był tylko iluzją.
Niektórzy z tych depczących wieko mojego świata przystają, jakby poczuli mój zapach albo usłyszeli oddech. Ich też w końcu strach popycha do przodu. Boją się zejść, myślą, że nie mogliby się już wydostać. Nie wiedzą, że na ścianach są drabiny widzialne jedynie dla tych, którzy zeszli tam dobrowolnie. Jedna z tych dróg ucieczki przeznaczona jest dla mnie, ale ktoś musiałby mi ją wskazać. Dawno temu wierzyłem, że znajdzie się taka osoba.
Tak, bardzo dobrze znam zasady tej gry. Ale gram w nią sam.
Kiedy nadzieja na uwolnienie zgasła, zauważyłem mały otwór w jednej ze ścian. Ostrożnie podszedłem i włożyłem do środka rękę, żeby sprawdzić, czy można go powiększyć. Bez problemu wyrwałem grudy ziemi i dziura stała się na tyle duża, że mógłbym się w niej zmieścić. Ale bałem się. Po drugiej stronie panowała całkowita ciemność. Jeszcze głębsza niż w mojej studni. Więc czekałem dalej.
Bezczynność od tej pory stała się prawdziwą katorgą. Nigdy wcześniej czekanie nie było tak uciążliwe. Aż do czasu, kiedy dostrzegłem alternatywę.
Niecierpliwie dłubiąc w ziemi, co chwila zerkałem w stronę otworu. Po pewnym czasie zauważyłem, że z jego wnętrza wydobywa się światło. Strach nadal mnie powstrzymywał, ale ciekawość i fascynacja nie pozwalała na długo oderwać wzroku od tego magicznego miejsca. Strumień światła stawał się coraz jaśniejszy, stopniowo zamieniał się w szeroki, biały snop, miałem wrażenie, że mogę go złapać i wetrzeć w skórę.
Nie wytrzymałem.
Podszedłem do otworu, zajrzałem do środka. Oślepiony, długo mrużyłem oczy, czekając, aż przyzwyczają się do zapomnianej jasności. Bez skutku. Postanowiłem wejść do środka. Włożyłem obie ręce - poczułem płaską ścianę po drugiej stronie – następnie głowę, tułów, przeciągnąłem się i spadłem na twardą podłogę. Była wyłożona marmurem. Ten widok mocno mnie zdziwił. Wstałem, żeby rozejrzeć się dookoła.
Znajdowałem się w korytarzu, na samym jego początku. Kamienne ściany wyznaczały jedyny możliwy kierunek, przez okna znajdujące się wysoko ponad moją głową wpadały jasne promienie. Nie wyglądały jak światło słońca, były zbyt białe. Ale czułem bijące od nich przyjemne ciepło.
Mój strach całkowicie ustał, kiedy zrobiłem pierwszy krok. Szedłem niemal bezszelestnie, nie miałem butów. Mimo iż znajdowałem się w obcym, całkowicie nieznanym miejscu, wcale nie czułem się nieswojo. Wręcz przeciwnie. Chłodny marmur koił poranione stopy, rześkie powietrze czyniło oddech przyjemnym. Na ścianach widniały wyrzeźbione sceny z mojego życia. Szedłem przed siebie, oglądając własne dzieciństwo, pierwszy dzień w szkole, pierwsze wagary, pierwszą bójkę, pierwsze zauroczenie, pierwsze rozczarowanie. Widziałem, jak życie mnie kształtowało, jak opadałem w dół, coraz niżej, aż znalazłem się na dnie studni. A teraz idę jasnym korytarzem.
Rzeźby się skończyły. Oderwałem wzrok od ściany. Kilka metrów dalej stał stary człowiek w jasnych, sztruksowych spodniach i białej, eleganckiej koszuli. Bez ruchu patrzył na mur. Widziałem, że tam też znajduje się rzeźba, ale nie mogłem dostrzec, co przedstawia. Zaciekawiło mnie to. Ruszyłem w jej kierunku, a w tej samej chwili starzec zaczął iść do mnie. Spotkaliśmy się w połowie drogi. Stanął przede mną, nie pozwalając zrobić ani kroku więcej. Patrzył prosto w oczy, wydawało się, że czegoś ode mnie chce.
- Kim jesteś? – zapytałem.
- Jestem strażnikiem życia.
Głos wypłynął z jego krtani, niski i łagodny. Mężczyzna brzmiał co najmniej o czterdzieści lat młodziej, niż wyglądał.
- Co cię tu sprowadza? – dodał po kilku sekundach.
- Chciałem zobaczyć ostatnią rzeźbę.
- Kamień znajdujący się w tamtym miejscu przybierze kształt dopiero, gdy odpowiesz na moje pytania.
- Pytaj więc.
- Wiesz, gdzie jesteś?
- Tak – odparłem bez wahania. Wiedziałem to od samego początku.
- Rozmowa ze mną jest niejako zaszczytem. Niektórzy omijają ten etap drogi, inni nie mają odwagi nawet zbliżyć się do niego. Gratuluję, młodzieńcze.
- Nie jest to dla mnie chlubą, raczej smutną powinnością.
Wpatrywał się we mnie niemal białymi oczami, które były jedynym jego organem odpornym na upływ czasu. Poorana zmarszczkami twarz wydawała się groźna, jednak było w niej coś przyjaznego, czym człowiek ten zjednywał sobie zaufanie.
- Zawróć, synu. – Starzec przewiercał mnie wzrokiem, jego głos nie brzmiał jak groźba, przebijał przez niego żal połączony ze współczuciem.
- Odkąd zmarła moja nadzieja i wiara, dno studni jest o wiele czarniejsze od tego, co za twoimi plecami – mówiłem szczerze.
- Czyżbyś nie słyszał kroków nad głową?
- Odkąd zmarła moja nadzieja i wiara, czekanie na pomoc jest o wiele czarniejsze od tego, co za twoimi plecami.
- Widziałeś swoje życie. Czy warto to tracić?
- Jakże mógłbym żyć przeszłością?
- A uczucia?
- Zabijam je.
- Byli tu smutniejsi od ciebie, wielu z nich zawróciło.
- Smutek też jest uczuciem.
- Czyż nie lepiej być szczęśliwym?
- Szczęście jest darem dla wybrańców.
- Bardzo niedawno widziałem, jak się śmiałeś.
- To fizyczny odruch.
- Widziałem, jak na nią patrzyłeś.
- Już nie mam marzeń.
- Widziałem twoje zwycięstwa.
- Więc nie pozwól mi zniszczyć tych, które ocalały.
Starzec zadrżał. Był zaskoczony, patrzył na mnie z pewnym lękiem.
- To niezwykle rzadkie… Nie zawrócisz?
- Zawrócić? Do czego? Do ciemności? Do łóżka usypanego z piasku? Do walki z własnymi myślami? Do wsłuchiwania się w kroki ludzi oddzielonych ode mnie barierą, której żaden z nich nie chce albo nie potrafi przebić? Do strachu? Do lęków, do bólu? Nie, nie zawrócę. Kiedyś już widziałem dziurę w ziemi. Zakryłem ją, niemal zapomniałem, że istnieje, zachowywałem się, jakbym zapomniał. Wtedy może to była dobra decyzja. Wtedy byłem prawie na równi z innymi. Teraz musiałbym wrócić na dno mojej studni. Nie, starcze. Nie zawrócę.
Wyplułem te słowa z niebywałą pewnością. Dobrze wiedziałem, czego chcę. Już zbyt długo się wahałem. Niepewność mnie zmęczyła. Teraz byłem przekonany.
- Czyń więc, co czynić powinieneś.
Mężczyzna odszedł.
Przez chwilę stałem jakby odurzony. Poczucie euforii mieszało się ze strachem. Spojrzałem na rzeźbę – nadal nie mogłem rozpoznać, co przedstawiała. Podszedłem i stojąc na wprost niej, dostrzegłem wyraźnie to, co mógłbym nazwać ostatnim pragnieniem i celem mojej wędrówki. Wpatrywałem się długo, czując, że wreszcie się spełni. Wiedząc, że się spełni.
To prawdziwa ulga.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Speak2Me · dnia 24.04.2010 09:34 · Czytań: 828 · Średnia ocena: 4,25 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: