Była pełnia. Pomimo zachmurzonego nieba wszystko wokół zalegało w żółtej poświacie. Od kremowego śniegu wyraźnie odcinały się czarne kontury drzew i krzewów. Wzgórze, na którym zmęczony Wędrowiec postanowił spędzić noc, otoczone było zewsząd gęstym borem. Łysawy szczyt porastały smukłe i wysokie jałowce, skarłowaciałe od słońca i wiatru młode sosny oraz rozłożyste krzewy dzikiej róży. Na wschodzie majaczyły ciemne wierzchołki wzgórz ku którym zmierzał. Od południa ciągnęły się bagna przetkane płytkimi, mulistymi bajorami. Północ ginęła w bezkresnym lesie. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było widać blasku ognia, a w mroźnym i surowym powietrzu nie dało się wyczuć choćby śladu dymu. Pustkowie.
Gdyby nie to wzgórze, przyszłoby nocować w lesie, gdzie z pewnością byłoby cieplej, za to mniej bezpiecznie. Podczas całodziennej wędrówki, gęstwina ograniczała do minimum pole widzenia, a samotność wpływała na to, że coraz częściej niepokoił się rzeczami wyimaginowanymi. Mimowolnie co jakiś czas sprawdzał obecność miecza u boku, a jego dotyk choć na chwilę dodawał mu otuchy.
Na szczycie wzgórza, w niewielkim zagłębieniu, nad którym rosła niewysoka, ale gęsta i rozłożysta sosna, postanowił urządzić sobie nocleg. Zdjął jednopalczaste rękawice oraz futrzaną czapę. Z ulgą zrzucił na ziemię cały bagaż jaki posiadał. Na śniegu spoczęły wyprawione i zwinięte w rulon dwie skóry baranie, pęczek skór kunich, wiewiórczych i gronostajowych, sakwa, łuk i strzały. Najcięższy jednak był pakunek z mięsem sarny, którą udało mu się ustrzelić w południe. Dużo lżejszy, wziął kilka głębokich wdechów i zabrał się do roboty. Szybko nazbierał suchych gałęzi sosen oraz uschniętych jałowców. Na uprzątniętej ze śniegu ziemi ułożył stosik i skrzesał ogień. Płomień zrazu nieśmiało, już chwilę później ochoczo trawił susz, strzelając i rozpryskując iskry wokół. Miła woń żywicy podrażniła zmysły, więc w pośpiechu zawiesił sarninę nad ogniskiem, na prymitywnym ruszcie. Teraz należało pomyśleć o wypoczynku. Z najbliższego otoczenia naciął jałowców, z których zrobił wygodne i miękkie posłanie. Rzucił na to baranicę, druga skóra miała posłużyć jako nakrycie. Pozostało nazbierać chrustu tyle, by ogień mógł palić się całą noc. Ogień odstraszał dzikiego zwierza - bały się go wilki i rysie, których, sądząc po śladach i odgłosach, musiało tu być bez liku. Pozwalał także trzymać na dystans wszystko to, co budziło się w nocy, lub to, co obserwując wędrowca w dzień - czekało zmierzchu…
Przy ognisku zebrała się już pokaźnych rozmiarów sterta chrustu, więc zmęczony podróżnik przysiadł na barłogu, by odsapnąć. Taszczenie opału pod górkę okrutnie męczyło i nasilało pragnienie. Pić, strasznie chciało się pić. Gliniany dzbanek, w którym zazwyczaj nosił wodę, musiał poprzedniego dnia opróżnić, by zamarzający płyn nie rozsadził go. Po krótkim namyśle, wyciągnął z sakwy głęboką misę. Zgarnął do niej kilka garści śniegu i ostrożnie postawił przy ognisku. Obróciwszy pieczone mięso surową stroną ku dołowi, legł na wznak na posłaniu. Ciepło płomieni topiło śnieg wokół ogniska, odkrywając omszałe podłoże. W końcu, także na dnie naczynia zebrała się odrobina wody. Te kilka kropel wzmogło tylko pragnienie. Zrezygnowany i zirytowany, stanął na równe nogi. Patrząc ze wzgórza na okoliczny las, trudno było orzec, gdzie może znajdować się najbliższy strumyk. W chłodzie wieczoru złość powoli mijała. Nawet gdyby takowy był gdzieś niedaleko, to błądzenie w lesie o tej porze, nie było zbyt pociągającą wizją. Rad nie rad, po wypiciu kolejnych kilku kropel i w oczekiwaniu na dopieczenie się mięsa, ruszył po opał. Zmęczenie wzięło górę nad ostrożnością. Ciężki miecz i gruba opończa nie były zbyt pomocne przy znoszeniu drew, więc po krótkim namyśle zostawił je na barłogu. Znacznie lżejszy i z myślą o zbliżającym się posiłku, trzymając w ręku niewielki toporek krzemienny, szybko ruszył w dół zbocza. Skierował się ku trzem sosnom, rosnącym mniej więcej w połowie drogi, między biwakiem a ciemną ścianą lasu. Był prawie na miejscu, gdy jakiś niepozorny ruch, zwrócił jego uwagę. W gęstym borze rosnącym poniżej, coś oderwało się od jednego pnia, by zniknąć za drugim. Czyżby złudzenie wywołane zmęczeniem i porą dnia? Jakiż zwierz chowa się za drzewami? Rozsądek podpowiadał, że to niemożliwe... A może to nie zwierzę, może to człowiek?
Było już za późno, by wracać po broń. Jeśli to ryś bądź gorzej - wilkołak, nie miał szans, by przebiec połowę dystansu do ogniska. Jeżeli jakiś zbój, to łucznik przy takiej widoczności mógł wybierać, w jaką część ciała zechce trafić. Starając się opanować emocje, obcinał gałęzie, kątem oka obserwując podejrzany pień i pobliski las.
A może jednak złudzenie... Nagle zza pnia wysunęła się postać i już bez szukania kryjówek poczęła zmierzać w jego kierunku. Z początku, jakby na czterech nogach niczym pies, potem jak przygarbiony starzec, by ostatecznie kroczyć dumnie, jak wojownik po zwycięskiej bitwie. W końcu dało się słyszeć zgrzytanie zmarzniętego śniegu pod stopami nadchodzącego, niespodziewanego gościa. Prysły pozory. Palce Wędrowca mocniej ścisnęły trzonek toporka. Odrzucając gałęzie na bok, stanął na szeroko rozstawionych nogach i siląc się na butę, warknął:
- Kim jesteś i czego chcesz, skradając się jak lis? - „Gdyby chciał mnie ubić dla rabunku zrobiłby to w czasie mojego snu” - szybka myśl przewinęła mu się po głowie.
- Kim jestem? Jak lis? - odezwał się sarkastycznie nieznajomy, cedząc słowa przez zęby. - Kim ty jesteś, że śmiesz zabijać zwierzęta z mojego stada?! - Głos przybysza tężał z każdym słowem.
- Nigdy nie skradłem nikomu żadnego zwierzęcia - padła sucha odpowiedź. - Zresztą, na swej drodze nie spotkałem zamieszkałej siedziby ludzkiej od długiego już czasu, więc odejdź, bo mylisz mnie z kimś innym…
Jednak, gdy kończył zdanie, doznał olśnienia niczym smagnięcia biczem. Strzępy zdarzeń i słów złożyły się same na odpowiedź, kim jest przybysz.
- Borowy…- szepnął do siebie, czując jak ciarki przebiegają mu po grzbiecie.
Podczas krótkiej pauzy, w której docierało do niego rozwiązanie zagadki, podświadomie sprawdził, prawie niezauważalnym ruchem, obecność rogowego noża za pasem.
- W istocie, masz rację - dumnie rzekł gość. - Ta sarna, którą upolowałeś, należała do mnie. Wymigiwałeś mi się, lecz teraz nie unikniesz mego gniewu i kary! - wykrzykując ostatnie słowa, Borowy począł zmieniać swą postać, kurcząc się najpierw do postaci staruszka, by w końcu jako wilk, opaść na cztery łapy.
Nie czekając na końcowy efekt przeobrażenia, ba, z chwilą gdy Leśny Demon kończył swą groźbę, Wędrowiec gnał już pod górę niczym rączy jeleń. Odległość do ogniska nie była duża, ale pochyłość terenu i sypki, przemarznięty śnieg utrudniały wspinaczkę. Już widział miecz leżący na baraniej skórze, już czuł napływ sił i roztliła się w nim nadzieja na przynajmniej wyrównaną walkę, gdy chrzęst śniegu i przeraźliwy warkot tuż za plecami oznajmiły mu, że jednak nie dobiegnie. Gwałtownie obrócił się, wykorzystując cały skręt ciała do nadania impetu toporkowi, który cały czas ściskał w dłoni. O ułamek sekundy za późno. Cios miast trafić wilka w łeb, z głuchym echem uderzył go w żebra. Zwierzę zaskomliło. Jednak nie było to zwyczajne stworzenie, toteż następne uderzenie toporka napotkało już tylko próżnię. Wilk sprytnie uskoczył, po czym z rykiem wgryzł się w rękę, którą człowiek w ostatniej chwili osłonił gardło. Gwałtowny atak wytrącił obu z równowagi, powalając na ziemię. Bestia szarpała wściekle ramię mężczyzny, podczas gdy ten, leżąc na plecach rozpaczliwie bronił się, zadając ciosy toporkiem. Przy jakimś kolejnym uderzeniu broń wyśliznęła się z ręki, więc Wędrowiec natychmiast sięgnął po nóż.
Tymczasem pomiędzy drzewami pojawiło się całe stado wilków, biegnąc na pomoc swemu panu. W ferworze walki człowiek tylko cudem je spostrzegł. Musiał coś zrobić, jeśli nie chciał, by za moment zostały z niego krwawe strzępki. Z całej siły dźgnął napastnika dwa razy w podbrzusze. Wilk znowu zaskomlił, zwalniając nieco ścisk szczęk. Wędrowiec tylko na to czekał, wyszarpnął rękę i nim stwór zdążył go znów zaatakować, z całych sił dwoma nogami kopnął go w pierś. Zwierzę potoczyło się w dół i ześliznęło z niewysokiej skarpy. Nie czekając, aż miejsce jednego wilka zajmie nadbiegająca wataha, człowiek z wysiłkiem ruszył pod górę. Wilki były tuż, tuż. Na szczęście ognisko także i na jego widok zwierzęta zwolniły. Człowiek dopadł miecza. Nim dobył go z pochwy, nogą zgarnął do ogniska naręcze suchych jałowców, przewracając na bok ruszt z mięsem. Momentalnie buchnął płomień, wysoki na parę stóp, rozświetlając dookoła całą okolicę. Wtedy zgrzytnęła stal i błysnęło ostrze. Polerowane przy każdej nadarzającej się okazji, rzucało teraz jasne refleksy, odbijając blask ognia. Klinga pokryta srebrnymi ornamentami w kształcie splątanych pnączy, lśniła przy każdym ruchu. Zdezorientowane wilki cofnęły się kilka kroków, oglądając na swego rannego towarzysza, który mozolnie piął się pod górę, zostawiając za sobą krwawy ślad. Ognisko przygasło, więc człowiek szybko wolną ręką zaczął wrzucać do niego suche gałęzie, zagryzając z bólu wargi. Rany po kłach na ręce obficie krwawiły. A krew wraz z każdym, dokładanym patykiem kapała do ogniska, sycząc w płomieniach. Na koniec wyrwał najgrubsze płonące polano i uniósł przed siebie. Trzymając w jednej ręce płonącą żagiew, a w drugiej lśniący miecz, stanął przygarbiony na szeroko rozstawionych nogach, czekając na to, co się wydarzy.
Borowy, gdy dotarł na skraj oświetlonej polanki przystanął i na powrót przybrał postać ludzką. Krew spływała po jego ciele, zostawiając czarne plamy na białym kobiercu ubitego śniegu. Sycząc z bólu, z wyrazem zaskoczenia na twarzy spoglądał to na miecz, to na ciężko oddychającego człowieka.
- Udało ci się mnie pokonać - w głosie stwora zabrzmiała nutka pochwały - i to bez użycia magii. - Tu znów zerknął na ostrze. - Gdybym wcześniej wiedział, co tam taszczysz poowijane w skóry, pewnie darowałbym ci zwierzyny tyle, ile tylko zdołałbyś unieść. Bez próśb. Dawno to było, gdy ostatni raz widziałem ten miecz. - Tu zrobił przerwę, pochylając się by obejrzeć swe rany z których chlustała krew. - Niewiele czasu mi zostało...
W zwycięzcy te słowa jednak nie wywoływały jakiegoś entuzjazmu, a wręcz przeciwnie. Pomimo, że to nie on był stroną atakującą, to jednak czuł w sobie żal z powodu całej awantury, która kończyła się tak tragicznie.
- Czy możesz mi powiedzieć, w jaki sposób stałeś się właścicielem tego miecza? - spytał Borowy podnosząc wzrok. - To dla mnie ważne, a sądzę, że i dla ciebie również mogłoby takie być - dodał już jakby ciszej. Ręką starał się uciskać rany na brzuchu, a przez palce przeciekała krew.
Dla Wędrowca cała sytuacja stała się groteskowo skomplikowana. Najpierw walka z magicznym stworem, przy czym włos dzielił go od własnej śmierci. Teraz ma odpowiadać na jego pytania. A wszystkiemu przygląda się sfora wilków, jakby coś rozumiała.
- Mów - ponaglił go Borowy, osuwając się na kolana.
Wędrowiec machinalnie ruszył krok do przodu, chcąc go ratować, lecz na dźwięk ochrypłego warkotu zgromadzonych zwierząt, jak i na widok wyciągniętej dłoni Borowego w niemym geście powstrzymania, stanął.
- To broń mojego ojca - rzekł cicho i zaraz się poprawił - to była broń mojego ojca… - Na moment przerwał, gdy przez głowę przewinął mu się zlepek wspomnień. - Gdy ciało mego ojca leżało na stosie przygotowanym do spalenia, chciałem złamać miecz, ale byłoby to wbrew jego woli. - Inna rzecz, że mimo poświęconego trudu, czasu i mnóstwa skaleczeń nie udało się. Uznał jednak, że tego nie musi dopowiadać. - Tuż przed śmiercią powiedział mi, bym zawsze nosił go przy sobie, bo świat się zmienia, a śmierć czai się na nieuważnych. W mojej wiosce, tylko ojciec miał taką broń. Opowiadał mi, że miecz przekazał kiedyś naszym przodkom kapłan, będący ostatnim z ludu, który mieszkał tu przed nami. Dlaczego akurat mojej rodzinie? Najprawdopodobniej dlatego, że w moich żyłach płynie również odrobina tamtej krwi.
Gdy skończył, Leśny Demon przez moment patrzył na refleksy miecza, po czym utkwił wzrok w twarzy człowieka i rzekł:
- Wiele się zmieniło, gdy Celtowie po raz pierwszy zjawili się u stóp tych Gór. Tak nazywał się ten lud, którego krew, jak twierdzisz, płynie również w tobie. Palili lasy, rozkopywali ziemię, dym z ich pieców do wytopu żelaza snuł się po całej puszczy. Gniewało mnie to z początku strasznie, gdyż zniszczyli uświęcony wiekami ład i porządek. Z czasem jednak przyzwyczaiłem się do ich obecności a niektórzy z nich - Druidzi, stawali się mymi przyjaciółmi. Druidzi mieszkali wśród otaczającej ich przyrody. Za nic mieli życie wśród hałaśliwego tłumu, ale zawsze służyli ludziom radą i pomocą lekarską.
Demon przerwał, zamyślając się. Z troską popatrzył na krew, która coraz wolniej zalewała mu brzuch, wsiąkając w śnieg. Rozejrzał się wokół. Ze stada wilków zgromadzonych za jego plecami, dobiegł cichy skowyt.
- Dobrze - Borowy wyrwał się z zadumy. - Ten miecz, jeśli nie dostał się w twe ręce przypadkiem, i należy od pokoleń do twojej rodziny, to powinieneś znać jego imię. Czy znasz? - Demon badawczo wpatrywał się w twarz zaskoczonego Wędrowca, oddychając ciężko.
Człowiek wahał się przez moment. Dlaczego ma się tłumaczyć przed kimś, kto za chwilę i tak skona. W końcu broń ta należała do jego ojca. Ojciec kazał mu ją zachować i strzec. Widział, jakim szacunkiem jego dziad, a potem ojciec, darzą ten miecz. Jednak, biorąc pod uwagę fakt, że rozmowę prowadził nie z pierwszym lepszym napotkanym przechodniem, a Demonem Lasu, którego koniec życia wyglądał na bliski, odpowiedział:
- Jego imię - tu popatrzył z czułością na ostrze - jego imię to Rodan.
Borowy nabrał śniegu w garście i wyczyścił sobie dłonie z krwi. Napięcie opadło.
- Rodan. Zniekształcasz trochę wymowę, ale w istocie to jego imię. - Demon uśmiechnął się, ukazując błyszczące bielą zęby. - A jak ciebie nazywają? - i od razu żartobliwie, a może trochę szyderczo dodał - A zaraz, zaraz, teraz w modzie są wszelkiego rodzaju sławy - Wojsław, Gromosław, Mirosław… więc jak? - Pomimo luźnego tonu, jego głos wyraźnie słabł.
- Wielu mężczyzn w mojej wiosce tak właśnie się nazywało i byli ludźmi, z których byłem dumny. Nie rozumiem z czego… - Wędrowiec nie zdążył dokończyć zdania, gdy wyraźnie znudzony Demon przerwał mu, ponawiając pytanie o jego imię.
- Na imię mam Nadar - odpowiedział Wędrowiec, lekko poirytowany.
- Nadar i Rodan - zamyślił się Borowy. - No, ładnie się komponuje. Ale czas kończyć. Pogadamy później, a teraz słuchaj… - Życie upływało z niego szybciej niż krew i zaczynało powoli brakować mu oddechu. - W miejscu gdzie teraz jestem… znajdziesz rano martwego wilka… Ściągnij z niego skórę, a następnie idź po tych wzniesieniach, aż spotkasz… - Tu słowa przeszły w szept, Wędrowiec zbliżył się nieco, na tyle, na ile pozwolił mu wściekły warkot. - Tam wskażą ci drogę… - zdołał usłyszeć pośród zbierającego się w wilczych piersiach bolesnego wycia. Demon runął twarzą w śnieg. Wilcza wataha chórem poczęła wyć do księżyca. Wędrowcowi po plecach przebiegł dreszcz, cofnął się do ogniska i dorzucił drew. Wiedział, że Demonowi już nie pomoże. Śmierć w takich wypadkach następowała szybko. Nie raz widział już podobne rany i jedyne, co można było zrobić dla tak poszkodowanego, to podać coś na ból. Demonowi i to nie było już potrzebne. Nagle wilki przerwały swą żałobną pieśń i bezgłośnie ruszyły pędem w dół zbocza, znikając w lesie. Wokoło zapanowała śmiertelna cisza.
Wędrowiec pozostał sam. Sam wśród żywych… choć miał wrażenie, że obserwuje go każdy krzak. Schował miecz do pochwy. Ręce wytarł śniegiem. Wyczerpany fizycznie i przytłoczony nadmiarem wrażeń, przysiadł na posłaniu. Po chwili odezwało się w nim pragnienie, ale zmęczenie było silniejsze. Zdążył tylko dorzucić kilka grubszych polan do ogniska i wziąwszy do ust grudkę śniegu legł na posłaniu, by zaraz zasnąć snem sprawiedliwego.
Obudził się zmarznięty, w sam raz by podsycić wygasające ognisko. Musiała być gdzieś połowa nocy. Obok ogniska leżała pieczeń, ani nie była dopieczona, ani nawet ciepła, ale głód nie pozwolił na wybrzydzanie. Wędrowiec łakomie wziął się za jedzenie. Dokuczał mu brak wody, na to nie mógł jednak nic poradzić. Nastawił więc znów misę ze śniegiem, która podczas całego zamieszania wywróciła się. Kolejny raz, z grudką śniegu w ustach, ułożył się do snu, ale już w czapie, rękawicach oraz okryty futrami. Ognisko dobrze napalone grzało, łaskocząc twarz porośniętą rzadką brodą.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Lukas Wolf · dnia 25.04.2010 09:58 · Czytań: 917 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 21
Inne artykuły tego autora: