Przemykał się wąskimi uliczkami Podgrodzia, omijając leżące gdzieniegdzie sterty śmieci. Zza muru dobiegało, złowróżbne jak tykanie zegara śmierci, echo dzwonu z zamkowej kaplicy. W mieście panowała zaraza, a mieszkańcy ginęli dziesiątkami. Dzień w dzień. Od dwóch miesięcy powietrze przesycone było śmiercionośną wonią, a oczy ludzi wypełniał zabójczy jad strachu. Dzwony biły prawie bez przerwy, rzadziej z katedry, częściej z kościoła floriańskiego i kaplicy na zamku. Codzienne żałobne procesje zakapturzonych mnichów przemierzały ulice jak posępne, pustynne karawany, niosąc monotonną melodię modlitwy, która dawała coraz mniej nadziei. Ale nie tylko przez modły i pokutę szukano wybawienia. Zapłonęło już kilka stosów ze schwytanymi czcicielami szatana. Dwóch nawet, w trakcie próby ognia i żelaza, przyznało się do konszachtów z diabłem, ale ofiarny popiół ich szczątków nie zatrzymał zarazy. Otoczona murem najstarsza część miasta wraz z Podgrodziem została uznana za siedlisko epidemii i zamknięta. Nikt nie mógł się wydostać. Zmarłych chowała rodzina albo porzucone zwłoki zbierali grabarze na wóz, który codziennie przemierzał ten sam szlak. Ciała wrzucano do wspólnych grobów i zasypywano gaszonym wapnem. Zamek był kamienną fortecą chroniącą przebywających tam patrycjuszy przed obcymi. Nowsza część miasta była wolna od plagi, a jeżeli znaleziono kogokolwiek zdradzającego objawy zarażenia, przerzucano go tutaj. Z reguły na szybką śmierć, bo jeśli diagnoza była prawdziwa, zwykle umierał w ciągu kilku dni lub godzin.
Szedł teraz szybciej. Wznosząca się lekko kamienna droga pokryta była cieniutkim dywanem porannej mgły. Skręcił w wąski zaułek, po czym wyszedł na trakt prowadzący do zamku i zatrzymał się zdumiony. Przed sobą ujrzał procesję mnichów z niesioną na czele chorągwią. Ten widok wyrwał go z otępienia. Jak mógł nie słyszeć jednostajnej, gardłowej modlitwy, która zdawała się wypełniać przestrzeń groźnym pomrukiem przeznaczenia? Procesji towarzyszyły straże, które zajmowały się wyszukiwaniem heretyków. Pomyślał, że nie powinno go tu być. Cofnął się. To był błąd, bo i tak go zauważyli, a ten zwrot musiał wydać się podejrzany. Strażnicy wymienili między sobą jakieś gesty. Odwrócił się w kierunku zaułka i rzucił do ucieczki. Przebiegł krótką uliczkę, skręcił i pobiegł następną. Znowu skręcił. Nie widział by ktoś go ścigał. Przechodził tędy niejednokrotnie, ale teraz strach i zmęczenie sprawiły, że stracił orientację. Cała najstarsza część miasta była mozaiką wąskich uliczek, których układ został specjalnie tak zaprojektowany, aby obrona była łatwiejsza, a najeźdźcy czuli się zagubieni. Wybrał najsłuszniejszy, jak sądził, kierunek i minął następny rząd zastygłych w martwej ciszy domów. Za rogiem ujrzał... rozglądających się uważnie strażników z mieczami w dłoniach. Prawie wpadł im w ręce. Zawrócił i podążył kładką nad rynsztokiem w kierunku domostwa, za którym ujrzał plątaninę krzewów mogących posłużyć mu za chwilową kryjówkę. Z tyłu domu przeskoczył drewnianą balustradę. Wpadł po kolana w błoto, które mieszało się tu z nieczystościami wydobywającymi się z pobliskich budynków gospodarczych. Próbował się poruszyć, ale czarna maź wręcz przyssała go do podłoża. Ogromnym wysiłkiem podniósł stopę i zrobił krok w kierunku krzaków. Potem jeszcze jeden, ale tu było coraz głębiej. Musiał zawrócić. Wymagało to wysiłku i ostrożności, by nie stracić równowagi i nie runąć twarzą w cuchnącą breję. Z niedaleka dał się słyszeć pomruk zbliżającej się mniszej procesji. Owionął go lepki, zimny strach. Chwycił się drewnianej belki i wciągnął rozdygotane ciało na podest. Buty utkwiły w błocie. Biegł. Miał wrażenie, że słyszy za sobą stukot podkutych butów. Dotarł do bramy katedry. Zajrzał do środka, ale nie dostrzegł nikogo, oprócz dalekich dwóch postaci w pobliżu ołtarza. Skręcił w boczne drzwi, gdzie kręte schody prowadziły na wieżę. Jego bose stopy dudniły plackowatymi uderzeniami po starych deskach. Przerażenie wykrzywiało twarz. Podniósł ciężką, okutą klapę przedostając się na kolejny poziom i zatrzymał się, by złapać oddech. Uświadomił sobie, że jeśli znajdzie się na samej górze, będzie w pułapce. Gdyby udało mu się teraz przejść na dach i przeczekać w ukryciu za rzędem posągów, miałby jakąś szansę. Wydostał się przez okno i postawił kilka ostrożnych kroków po wilgotnym dachu. Kiedy przenosił ciężar ciała na drugą nogę, jedna z dachówek wypadła mu spod stopy. Zachwiał się, bezładnie chwytając rękoma powietrze i runął. Krzyk ugrzązł mu w gardle. Zobaczył tylko obracający się horyzont i ... obudził się.
Czoło miał mokre, a dłonie boleśnie zaciśnięte. Rozejrzał się wokół. Był w swoim łóżku. Odetchnął głęboko. To był tylko zły sen. Powoli dochodził do siebie, a napływająca krew przywracała mu czucie w dłoniach. Wszystko było takie samo, jak kilka godzin wcześniej - w mieście panowała zaraza, a ludzie ginęli każdego dnia. Był osłabiony i podniósł się z niemałym trudem. Musiał zdobyć jakieś pożywienie, a potem wyruszyć jeszcze raz po ukochaną kobietę. Tym razem nie we śnie, ale prawdziwie. Założył płaszcz i wyszedł. Ranek był mglisty. Na ulicy trudno było kogoś spotkać, a większość domów była zaryglowana. Zamknięte okiennice przypominały opuszczone, smutne powieki. Ludzie zamykali się w obawie przed rabunkami, chociaż nikt nie dziwił się wyłamywaniu drzwi w domach, gdzie wszyscy umarli. Pozostawiona żywność mogła pomóc innym przeżyć. Udał się do swoich znajomych. Lekki, chłodny wiatr zmywał z twarzy znużenie i rozwiewał nocne koszmary. Samotne kroki po kamiennym trakcie wydawały się nierealne, ze swoim rozklekotanym echem wśród murów. Drzwi do mieszkania były uchylone. Wyglądało na całkowicie splądrowane. Rozbite gliniane dzbanki i porcelanowe figurki zalegały podłogę. Rozprute ścierwo pierzyny leżało w kącie pokoju, jak porzucone ptasie gniazdo. Otwarte drzwiczki wszystkich mebli mówiły, że nie ma tu czego szukać. Wyszedł na korytarz i wstąpił schodami wyżej. Zastukał do drzwi.
- Jesteśmy - odezwał się stłumiony głos.
Nie „kto tam?” albo coś w tym rodzaju, tylko „jesteśmy”. To teraz znaczyło „jeszcze żyjemy, przyjdźcie później”. Wszedł wyżej i zastukał do rzeźbionych drzwi. Cisza. Zastukał jeszcze raz. Głuche uderzenia zdawały się ginąć we wnętrzu, ale nikt się nie odzywał. Drzrwi nie były zamknięte. Uchylił je całkowicie lustrując z zewnątrz korytarz. Było tu kilka izb, ale wydawały się opustoszałe. Zajrzał do pierwszej. Wszystkie sprzęty stały na swoim miejscu, nienaruszone. W kolejnej podobnie. W obszernej jadalni zaglądał do szaf i kufrów. Pełne były starannie poukładanych naczyń i tylko ślady rozsypanej na stole mąki i kaszy mówiły, że rodzina musiała opuścić ten dom w pośpiechu. W ostatniej szafce udało mu się w końcu znaleźć dwa okrągłe plastry chleba. Odłamał kawałek. Smakował jak nigdy przedtem. Na dole szafki znalazł jeszcze worek orzechów i dzban z winem. Wyjął korek, powąchał i upił trochę. To nie było wino lecz mocny alkohol, palony przez okolicznych chłopów z wina lub sfermentowanego soku owocowego. Zapakował do worka chleby i orzechy, a potem przelał trunek do bukłaka, który przypasał sobie u biodra. Wychodząc, mijał ostatnią izbę, do której nie zaglądał i zatrzymał się raptownie. Poczuł na sobie czyjś wzrok. Obrócił głowę i ujrzał chłopca siedzącego na łóżku. Miał około dziesięciu lat, jego zapewne błękitne niegdyś oczy teraz wyglądały bladoszaro. W tych oczach nie było strachu, może dlatego, że nadzieja także umarła. Patrzyli na siebie bez słowa. Poczuł się nagle jak złodziej, choć ten chłopiec mógł się tu zjawić w podobny sposób. Nie mógł wytrzymać tego beznamiętnego, zatraconego spojrzenia, które było jak wyrzut. Ruszył przed siebie i dopiero za drzwiami zauważył, że wrócił mu oddech. Oparł się o ścianę pozwalając płucom nabrać normalnego rytmu, po czym wrócił do mieszkania, położył jeden chleb na brzegu łóżka i wybiegł.
Teraz miał już tylko jeden cel. Na ulicach pojawiały się pojedyncze postacie. Pochylone i nieufne, przemykały chyłkiem jak zjawy. Szedł wypełniony nadzieją i obawą, kiedy drogę zagrodził mu widok, który zmroził jego duszę. Rząd kilkunastu biczowników kroczył powoli, jak przeciążona łódź z trzeszczącymi od naporu wody deskami, sunący chybotliwie wielki robak zatruwający się własnym, piekielnym oddechem. Głowy spuszczone, niektórzy w łachmanach, inni rozebrani do pasa, smagali swe plecy krwawym błaganiem o wybawienie świata. Nikt nie jęczał i nikt nie płakał. Jakby cicho pracujący warsztat, gdzie wytwarzany jest ból, którego ciągle brakuje. Patrząc na ten korowód rozdzieranych biczami karków, nieustannie malowany brunatną posoką cierpienia, znowu zrobiło mu się sucho w gardle. Przyśpieszył kroku. Kiedy ujrzał próg jej domu, opadły go wątpliwości czy nie przyszedł za późno. Nikt nie odpowiedział na pukanie. Nacisnął klamkę, drzwi nie były zamknięte na klucz, ale coś przytrzymywało je od wewnątrz. Naparł na nie mocno. Puszczały powoli. Kiedy otworzyły się wystarczająco, przecisnął się do środka. Drzwi były zastawione szafą, więc ktoś musiał być w domu. Znalazł ją na łóżku. Serce ścisnęło mu się boleśnie.
- Sara! – krzyknął.
Otworzyła oczy.
- To ty – powiedziała cicho.
- Sara – powtórzył.
- Nie mogłam jej pomóc – skierowała wzrok w drugi koniec pokoju.
Na posłaniu przy ścianie leżała jej matka.
- Umarła wczoraj wieczorem.
Pogładził ją po włosach.
- Dlaczego? – zapytała.
- Nie wiem.
Milczeli przez chwilę.
- Przyszedłem cię stąd zabrać.
- Dokąd?
- Do nowego miasta, albo do wsi. Gdziekolwiek. Musimy wydostać się z tego więzienia.
- Stąd nie ma wyjścia.
- Jest. Znalazłem.
- Jakie?
- Rzeka podtopiła miejsce przy południowym murze. Wody jest mało, ale straże nie podchodzą już tak blisko. Przy odrobinie szczęścia uda nam się tamtędy uciec.
- Dlaczego chcesz mnie zabrać ze sobą?
- Przecież wiesz... – zawiesił głos – kocham cię, Saro.
- Tak, wiem. Ale wiesz, że ja nie kocham ciebie?
- To nie ma teraz znaczenia.
- Czuję się słaba. Poza tym nie powinnam opuszczać...
- Przyniosłem coś do jedzenia.
Wyjął z torby kawałek chleba i rozłupał kilka orzechów. Wzięła i jadła powoli. Patrzył na jej długie, czarne włosy, bladą twarz i smutne brązowe oczy, za którymi tak tęsknił. Jej głowa znowu opadła głęboko na poduszkę.
- Zrobię napar z ziół. Wzmocni cię i pójdziemy.
Wszedł do kuchni i rozejrzał się. Na środku stał drewniany zydel. Z niemałym wysiłkiem połamał go i wrzucił do pieca. Dużo czasu zabrało mu rozniecenie ognia. Do zawieszonego nad paleniskiem garnka wlał wodę, którą znalazł w konewce i czekał. Ogarnęły go wątpliwości i strach. Musiał ją przekonać, żeby stąd uciec. Sięgnął do torby po zawiniątko, z którego wyjął szczyptę ziół i wrzucił do wrzącej już wody. Kiedy uznał, że wystarczająco długo się gotuje, zdjął garnek i przelał wywar do kubka. Wrócił do pokoju. Dreszcz przeszył jego ciało a z ust wyrwał mu się okrzyk, który nagle zdławiony, zabrzmiał jak syczący odgłos zanurzonej w wodzie pochodni.
- Sara!
Nie odpowiedziała. Miała sine usta, a jej nieruchome źrenice gasły powoli. Znał ten widok. W takim stanie ludzie odchodzili najwyżej w kilka godzin. Chwycił ją mocno za ramiona i potrząsnął.
- Sara, Sara!
Jej głowa opadła na piersi, a ciało bezwładnie zawisło w objęciu. ”Boże, nie. Proszę Cię”. Myślał gorączkowo. Rozpacz zatykała mu płuca. Rozerwał koszulę i wyzwolił jej ciało z resztek ubrania, które miała na sobie. Była tylko jedna szansa. Widział jak robił to medyk, spotkany kilka dni wcześniej. Wyszarpał bukłak, który miał przytroczony do pasa. Wylał trochę alkoholu na jej brzuch i nogi i zaczął wcierać go w skórę. Ponownie nalał w swoje dłonie i szybkimi ruchami starał się rozgrzać i pobudzić do życia jej ciało. Gwałtownie i rozpaczliwie nacierał nogi, brzuch, piersi i ramiona. „Nie możesz mi tego zrobić. Nie teraz. Boże miłosierny, zlituj się.” Nie wiedział, czy mówi to głośno, czy w myślach. Ręce mu omdlewały, ale nie przestawał nawet na chwilę. Chciał się modlić w duchu, ale mógł tylko powtarzać „Żyj, żyj, żyj”. Wreszcie przerwał. Dyszał ciężko, a krople potu ciekły mu po twarzy. Opadł na łóżko bezładnie. „Dlaczego?” Usłyszał nagle krótkie zachłyśnięcie. Spojrzał na Sarę. Poruszała ustami, jakby nie mogła złapać powietrza. Podniósł ją i przyciągnął do siebie. Sięgnął po kubek z ziołami i wlał odrobinę do ust. Jej wargi odzyskiwały naturalną barwę. Poczuł na szyi urywany oddech i pozwolił płynąć łzom, które padały na jej nagie ramiona. „Dziękuję Boże”. Nasunął mocniej pierzynę, aby nie traciła ciepła. Oddychała normalnie, ale oczy miała nadal zamknięte. Czuwał przy łóżku, bojąc się odejść nawet na chwilę. Powoli mijał strach, że stanie się coś złego. Zmierzch zapadł już jakiś czas temu. Nie można było dłużej czekać. Ubrał niezdarnie jej wiotkie ciało w to, co znalazł w kufrze, wziął na ręce i wyszedł. Potykał się czasami na nierównej drodze, ale chłód nocy trochę go orzeźwił. Nikogo nie było widać, ale nawet gdyby ktoś ich zauważył, nie wzbudziliby zdziwienia. Co jakiś czas odpoczywał siadając na kamieniu czy brzegu studni. Dotarł wreszcie do miejsca, które wcześniej sobie upatrzył. Rosło tu parę krzewów, za którymi mogli się ukryć. Ułożył Sarę wygodnie i usiadł obok. Sprawdził linę. Jak tylko trochę odpocznie, przedostaną się na zewnątrz. Będzie musiał przywiązać ją do siebie i miał nadzieję, że starczy mu sił, aby wspiąć się na wysoki mur. Zauważył, że poruszyła się lekko.
- Sara – wyszeptał.
- Gdzie jestem? – zapytała słabym głosem.
- Już niedługo będziemy wolni.
Podniosła się powoli.
- Gdzie jesteśmy?
- Przy południowym murze.
- Ja nie mogę.
- Co nie możesz?
- Muszę wrócić do domu. Nie mogę zostawić...
- Jej już nie pomożesz.
- Wiem. Ale tam został jeszcze ktoś, kogo kocham.
„Boże miłosierny”. Ta noc, czarna jak sadza, stała się dla niego jeszcze bardziej gęsta i czuł jak osiada na nim całym swoim bolesnym ciężarem.
- Saro...
- Nie mogę.
Oparł łokcie na kolanach i milczał.
- Kto to jest? – zapytał po dłuższej chwili. - Pójdę po niego.
Odnalazł go we wskazanym miejscu. Był szczupłym młodym mężczyzną o łagodnym i trochę wystraszonym spojrzeniu. Na szczęście szybko się ogarnął i wyszli. Sam już był straszliwie zmęczony, ale pokonując znowu sieć pustych ulic, nie czuł bólu nóg. Jakby oddzielił swego ducha od ciała, które obojętnie kroczyło obok. Ponownie stał się jednością, kiedy zbliżali się do celu i trzeba było zachować największą ostrożność.
- Jesteśmy – dotknął jej ramienia.
Nie odpowiedziała. Przytulił głowę do jej piersi. Podniósł się powoli, a mężczyzna którego przyprowadził, ukląkł przy niej. Słyszał jak wymawia jej imię. Oparł się o kamienną ścianę. Przestrzeń wirowała wokół niego. Oczy miał suche, jakby cały ból spłynął do wnętrza. Nie potrafił nawet nazwać tego uczucia.
- Zostało niewiele czasu. Trzeba iść – powiedział głosem, który wydał mu się tak obcy.
- Ale co z nią? - zapytał tamten mężczyzna.
- Nic nie możemy już zrobić.
Milczeli długą chwilę.
- Niedługo zacznie świtać – dodał niecierpliwie, widząc jego niezdecydowanie.
Przerzucił linę za mur. Za drugim razem hak znalazł odpowiednie miejsce.
- Trzymaj się mocno – powiedział. – Ja pójdę za tobą.
Podtrzymał go. Mężczyzna wspinał się trochę niezdarnie, ale dość szybko dotarł na górę i zniknął po drugiej stronie. Naprężył mięśnie i chwycił mocno linę, ale puścił po chwili, a ta zwiotczała, jak jego determinacja. Stał tak przez chwilę, po czym osunął się powoli na kolana i oparł skroń o zimny, kamienny mur. Poczuł się tak opuszczony, jak jeszcze nigdy w życiu.
Świt wstawał leniwie. Słońce skąpo okazywało swoje istnienie, wyprzedzając widok purpurowej tarczy, horyzontalną poświatą. Wyniósł Sarę z krzewów, usiadł opierając się o mur, a jej głowę położył na swych kolanach. Wziął bukłak i pociągnął łyk z reszty alkoholu, który mu pozostał. Był trochę zbyt ostry, ale poczuł przyjemne ciepło, które rozlało się po całym ciele. Niedługo przejdą tędy „zbieracze” z wozem, na którym codziennie układali stosy niespełnionych marzeń i utraconej nagle nadziei. Zdziwił się, że w tej chwili całkowitego odrętwienia ciała i umysłu, obraz który do niego docierał, głaskał jego oczy cichym zachwytem. Połyskujące czerwienią dachy domów, katedra z wieżami jak ręce wyciągnięte ku niebu, mgła rozrzucona niedbale, jak nie zamiecione kłęby puchu. Czarne belki spalonego młyna tworzące teraz dziwaczną konstrukcję, przypominającą rozerwaną pajęczą sieć. Rozpostarte, bezlistne konary drzewa, które chwytały w objęcia stado wron i góry, które zdawały się drapać wierzchołkami brzuchy ciężkich chmur. Ale w tym całym obrazie była jakaś ostateczność, jakby niezrozumiała przepowiednia lub opowieść, którego zakończenia nie mamy nadziei usłyszeć.
Z lewej strony zbliżała się jakaś postać. Wysoki mężczyzna w długiej prostej szacie zatrzymał się i rzekł:
- Witaj, cudzoziemcze.
- Nie jestem cudzoziemcem – odparł.
- A jednak jesteś tu obcy – powiedział i usiadł obok.
Spojrzał na niego. Miał łagodną, jasną twarz, z którą kontrastowało intensywnie zimne, przenikliwe spojrzenie czarnych oczu.
- Jesteś obcy, bo nie należysz do tych ludzi. Kto spośród nich, zajęty własną niedolą, ratowałby innych?
- Widziałem medyka, który uratował kilka osób, zanim sam umarł.
- Medyk? To tylko dziwaczne poczucie obowiązku. Co innego ty.
- Skąd wiesz o mnie?
Milczał chwilę.
- Wiem, bo szukałem kogoś takiego. Kogoś, kto jest zdolny służyć temu, w co wierzy. Widzisz tamten zamek na wzgórzu? Mógłbyś mieszkać w podobnym, mieć to, czego potrzebujesz. Wystarczy, że czasem mi pomożesz.
Czuł jakby zapadał się w grząskim bagnie.
- Dlaczego ja? – zdobył się na pytanie – przecież nie zrobiłem nic, co... nic dobrego.
Dotarła do niego smutna prawda, że przecież tak jest w istocie. Gdyby pomyślał inaczej, to nie tylko byłby grzech pychy, ale po prostu kłamstwo. Teraz widział to jasno. Ratował Sarę dlatego, że ją kochał, czyli robił to dla siebie. Ratował tamtego człowieka nie dla niego samego. Zrobił to dla niej, czyli tak naprawdę dla siebie. Nie miał nic na swoją obronę. Przypomniał sobie chłopca z którym podzielił się chlebem. Chwycił się tej myśli i nie bez strachu spojrzał tamtemu w oczy.
- Mam jeszcze kawałek chleba. Jesteś głodny? – zapytał, wyjmując go z sakwy.
- Ach, tak. Ten chleb.
Słychać było w tym wyczuwalną odrazę. Naciągnął kaptur na głowę, schował dłonie w szerokich rękawach i oparł się głębiej o mur. Spomiędzy jego szat wychyliła się nagle głowa węża. Gad spenetrował szybkim ruchem ostrego języka przestrzeń, po czym wysunął się cały i zygzakowatymi ruchami zniknął w trawie.
Patrzył na tą scenę oniemiały. Nie wiedział, ile już trwa to nieubłagane, ciężkie milczenie. Ręka prowadzona dziwną myślą ujęła leżący obok kij. Dotknął nim ramienia tego człowieka i pchnął lekko. Jego szata zapadła się jak przekłuty, rybi pęcherz i wyglądała teraz jak porzucony worek. Wzdrygnął się i to drżenie zawładnęło całym ciałem. Nie mógł nad tym zapanować. Z daleka dochodził głuchy turkot zbliżającego się wozu.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Marioosh · dnia 10.05.2010 09:25 · Czytań: 1560 · Średnia ocena: 3,67 · Komentarzy: 29
Inne artykuły tego autora: