JACK
02.37. Dwudziesty trzeci kwietnia.
-Jeśli wierzycie w Boga, zmówcie modlitwę – męski głos odbił się echem od ścian. Przymknąłem na moment oczy. Modliłem się nieprzerwanie od kilku godzin. Nawet niekoniecznie o cud. Ale nagle zamarzyłem o tym, żeby przeżyć – dla niej. Żeby zaprosić ją na kolację, na wino, na lody, na cokolwiek – żeby żyć. Sama myśl, że wkrótce te jej wielkie, piękne oczy przestaną widzieć, sprawiała mi ból. Pomyślałem nawet, że – gdyby tylko ona mogła przeżyć – mnie mogliby rozstrzelać. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że byłem gotów się dla niej poświęcić.
Aż takim altruistą nie jestem. Nigdy nie będę. I wtedy też nie byłem.
Ale do rzeczy.
-Pieprzyć – usłyszałem ciche, zjadliwe przekleństwo. Końcówka utonęła w gwarze spanikowanych głosów.
Popatrzyłem na Julię. Była blada, miała spocone czoło i drżące wargi, ale oczy były dość spokojne, by przekonać mnie, że wiedziała, co robi.
-To twoja modlitwa? – spytałem cicho.
-To będzie ich modlitwa – warknęła, wyciągając spod nogawki nóż, który ściągnęła wcześniej od stewardessy.
Poczułem, że blednę. Wiedzieliśmy już od dłuższego czasu, być może nawet od samego początku, że nasze szanse przedstawiają się w granicach zera, ale nawet ja nie pomyślałem o oporze. Było ich siedmiu, uzbrojonych po zęby.
A ja – aż wstyd się przyznać – ale nawet wtedy wątpiłem, czy byłbym w stanie zabić. Nawet takich sukinsynów. Nawet – nawet dla niej.
-Wiesz, gdzie oni są? – rzuciła półgłosem. Wiedziała i bez mojej odpowiedzi, ale musiała się upewnić. Westchnąłem, po czym sięgnąłem do swojej torby i odpiąłem pasek. Kiepska to broń, ale zawsze coś. Ostatecznie miałem do wyboru kawałek materiału albo książkę. Powieść wprawdzie była cięższa, ale, do cholery, przecież nie będę tłukł terrorystów po łbie literaturą.
-Trzech w kokpicie. Dwóch na tyłach i dwóch przy toaletach na skrzydłach.
Przekrzywiła głowę, jakby nad czymś rozmyślała. Wiedziałem, że zastanawia się, w jaki sposób do nich podejść: od kiedy Mahmoodi zabronił strzelać, każdy głośniejszy odgłos z pewnością by go zaalarmował. Musieliśmy więc rozprawić się z nimi po cichu, w miarę szybko.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że chciałem tego. Nawet zdając sobie sprawę, że chodzi o moje życie w równym stopniu, jak o życia stu osiemdziesięciu osób, które leciały tym pechowym lotem, nie zdobyłbym się na walkę – gdyby nie Julia.
Wiedziałem, że ma rację – skoro mieliśmy zginąć, równie dobrze mogliśmy zginąć w walce – ale jednak siedzenie i czekanie było łatwiejsze. Wszyscy mieliśmy nadzieję – głupią, fakt – na cud. Idąc walczyć, zmniejszaliśmy nasze i tak zerowe szanse.
Bo faktem jest jedno – nieważne, jaki jesteś dobry, jakie sztuki walki trenowałeś. Jeśli twój przeciwnik jest uzbrojony, w dziewięćdziesięciu pięciu procentach i tak oberwiesz. A to się tyczy zwykłych uliczników, z nożami czy ewentualnie pukawkami małego kalibru. My mieliśmy walczyć z kałachami i maszynowymi – podczas gdy nasze uzbrojenie obejmowało mały nóż i skórzany pasek.
-Wiesz, że to szaleństwo? – upewniłem się cicho. Wzruszyła ramionami.
-A co masz do stracenia?
Nie odpowiedziałem. Otarłem pot z czoła, starannie owinąłem pasek wokół prawej dłoni i uniosłem się z fotela.
-Chcesz nóż?
Nie chciałem, bo i tak wiedziałem, że nie będę w stanie go użyć – a przynajmniej tak wtedy myślałem. Na szczęście przyszła mi do głowy lepsza wymówka.
-To twoja broń, poza tym przyda ci się bardziej. Pójdę pierwszy. Spróbuję przedostać się na tyły. Jak mi się uda, odczekaj ze dwie minuty i idź na skrzydła. Może któryś z pasażerów ci pomoże. Powodzenia.
Nie dodałem, co ma zrobić, jeśli mi się nie uda, a ona nie spytała. Pokiwała tylko posłusznie głową i przysiadła na brzegu fotela. Jej twarz była totalnie wyprana z emocji, ale nie wyglądała na niewzruszoną. Raczej jakby odpłynęła tak daleko, że ta cała gówniana sytuacja nie do końca do niej docierała. Zawahałem się, ale ostatecznie to był jej pomysł.
Nie zatrzymywali mnie. Spokojnie doszedłem do ogona. Julia miała rację – nic nie traciłem. A jednak, im bardziej zbliżałem się do dwójki uzbrojonych facetów, tym bardziej zwalniałem. Dopiero gdy stanąłem tuż przed nimi, jeden uniósł broń. Ten Murzyn.
-A ty dokąd?
Przez ułamek sekundy spojrzałem mu w oczy. Następnie – tak szybko, że nie zdążył się zasłonić – wpakowałem mu pięść w usta, drugą ręką wytrącając kałacha z rąk tego Pakistańczyka. To było proste, zbyt proste. Powinienem o tym wiedzieć. Jeden z pasażerów nawet się podniósł, chyba chcąc mi pomóc, ale w ciągu minuty było po wszystkim. Nie, nie zabiłem ich. Znokautowałem.
Podniosłem oczy na młodego osiłka. Zaciskał pięści. Wyglądał tak, jakby miał szczerą ochotę poskręcać im karki. Nic mnie to nie obchodziło. Życzyłem im śmierci – tylko sam nie chciałem jej zadać.
-Mógłbyś ich czymś związać? – w momencie, gdy zobaczyłem, że kiwnął głową, już biegłem z powrotem w stronę Julii. Z daleka ją zobaczyłem.
Poruszała się lekko, zwinnie, otoczona przez dwóch terrorystów. Obaj nie mieli broni – wytrącone automaty leżały parę metrów dalej. Ale nikt z pasażerów się nie ruszał. Gdy tak biegłem w jej stronę, Julia wpakowała łokieć w żołądek Blizny, poprawiła sierpowym w twarz, po czym z czoła w nos. Zakończyła obunożnym kopniakiem w pierś. Facet runął ciężko na podłogę. Julia zawirowała, odwracając się w kierunku drugiego sukinkota – kiedy syknął strzał.
Drań użył broni krótkiej z tłumikiem, więc hałas nie miał szans dotrzeć do kokpitu. Julia drgnęła, cofnęła się o pół kroku i runęła na podłogę. Chyba krzyknąłem, wpadając z całym impetem na skurwysyna, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Cios, który mu zadałem – knykciami w grdykę – w założeniu mógł być śmiertelny, ale kiedy osunął się na puste siedzenie, nie zawracałem sobie głowy sprawdzaniem funkcji życiowych.
Pochyliłem się nad Julią. Leżała sztywna jak deska. Na jej bluzce wykwitła czerwona plama. Oczy miała tak szkliste i nieruchome, że w pierwszej strasznej chwili pomyślałem: nie żyje.
JULIA
Uderzenie kuli posłało mnie do tyłu. Grzmotnęłam plecami o podłogę z taką siłą, że zabrakłoby mi tchu. Gdybym w ogóle jeszcze oddychała.
Przez moment byłam absolutnie przekonana, że to koniec, że umieram i ten pierwotny, ludzki strach zwyczajnie mnie sparaliżował. Nie ruszałam się, nawet nie czułam bólu.
Kątem oka zobaczyłam, że Jack rozprawia się z ostatnim terrorystą, po czym przypada do mnie na kolanach, z obłędem w oczach. Pochylił się nade mną i dopiero wtedy zobaczył, że jeszcze żyję. Że to nie rany mnie unieruchomiły, a panika.
-Julia... - coś zaczął mówić, ale dalej nie słuchałam. Odgłos naszej walki musiał dotrzeć do kokpitu, bo od strony kabiny ktoś biegł. Jack był chyba w większym szoku niż ja - klęczał przy mnie, ale patrzył na trupa tego, który mnie postrzelił. Tak, trupa - cios w gardło sprawił, że z jego ust trysnęło parę kropel krwi. I to był ostatni ślad życia.
Na jakieś mglistej płaszczyźnie świadomości dotarło do mnie, że Jack się nie ruszy, że zwyczajnie go zamurowało - i wtedy poczułam pod palcami prawej dłoni chłodną stal lufy uzi.
Kiedy miałam osiemnaście lat, przeszłam okres fascynacji wojskiem. Mundury zawsze mi imponowały, a wtedy postanowiłam, że sama taki założę. Przeszłam egzaminy i trafiłam na obóz treningowy. Zrezygnowałam tuż przed przysięgą - byłam niezależna, wolna duchem. Nie podobał mi się pomysł podpisywania kontraktu na kilka lat, zobowiązywania się do służby.
Ale szkolenie z bronią przeszłam.
Poderwałam broń na wysokość kilku centymetrów - nie byłam w stanie wycelować wyżej. Nie chciałam zabić, nie wtedy. No i po części - kiedy próbowałam napiąć mięśnie lewej ręki, po raz pierwszy poczułam przeszywający ból.
To był moment, ułamek sekundy. Oparłam lufę o bark, wciąż nie podnosząc się z podłogi - i szarpnęłam za spust. Przed oczami migotały mi czarne plamy, zrobiło mi się zimno - przypuszczałam, że z upływu krwi - i to pewnie dlatego seria, którą posłałam w kierunku kolan biegnącego Leo była zbyt długa.
Przeraźliwy ryk bólu, uderzenie ciała o podłogę, krew na oparciu - to wszystko zlało się w jedno. Jack, już przytomny - a przynajmniej w miarę spokojniejszy - wyrwał z moich rąk automat, a drugą ręką pomógł mi wstać. Z przeciwnej strony nadbiegł Amar. Uniósł swój karabinek, Jack - prawie na zasadzie lustrzanego odbicia - zrobił to samo. I wtedy w przejściu między siedzeniami pojawiła się, dosłownie znikąd, mała dziewczynka.
-Nie!
-Maja! - ktoś rzucił się na małą i zepchnął ją z linii strzału. Dwie krótkie serie zaterkotały prawie jednocześnie. Amar grzmotnął plecami o drzwi do toalety, starszy mężczyzna, który uratował małą, osunął się na podłogę.
Przez kilka sekund, może minut, panowała przeraźliwa cisza. Patrzyłam na zakrwawione ciała, próbując zrozumieć, co właśnie zrobiliśmy. Leo jęczał rozdzierająco, wijąc się po linoleum.
Wiedziałam, że to nie koniec, że coś przegapiliśmy, ale byłam tak zdezorientowana, że nie potrafiłam dojść, co to takiego.
-Jeszcze jeden - wymamrotał ktoś z boku. Zawirowałam wokół własnej osi.
Młody osiłek mówił coś, ale widziałam tylko jego poruszające się usta. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie oczywiste: został jeszcze Mahmoodi. Jack popatrzył na mnie - krótkie, pełne napięcia spojrzenie - i popędził w stronę kokpitu.
Wlokłam się za nim, bo cała lewa połowa mojego ciała była odrętwiała, jakbym moczyła ją w płynnym azocie. Za zasłoną, przed wejściem do kokpitu, siedział związany pilot. Drugi - nieprzytomny, z rozbitą głową - leżał pod ścianą.
Nigdy się nie dowiedzieliśmy, czemu oszczędzili pilota, skoro wszystkich innych zabijali dla zabawy. Może miał być ich ubezpieczeniem, na wypadek gdyby nie mogli sobie poradzić z pilotowaniem samolotu.
Żeby nie rozbić się wcześniej niż to było w ich planie.
Jack próbował dobijać się do kabiny, ale Mahmoodi musiał zablokować czymś drzwi. Popatrzeliśmy po sobie z bladym strachem - byliśmy tak blisko. Czyż mielibyśmy przegrać właśnie teraz - o krok od życia?
Nadal nie wiedzieliśmy, jak mają zamiar się nas pozbyć, ale jeśli w samolocie znajdował się ładunek wybuchowy, jeśli Mahmoodi miał przy sobie zapalnik...
-Boże, proszę, nie - nie wiedziałam, czy te słowa wyrwały się z moich ust, czy też wypowiedział je Jack. Zaczął rytmicznie walić kolbą w drzwi, więc pospiesznie rozwiązałam pilota. Nie chciałam myśleć, że to może koniec.
Skupiłam się na naszych szansach. Na tych, które nam jeszcze pozostały.
-Błagam, powiedz, że potrafisz posadzić tą maszynę na ziemi, nie zabijając nas wszystkich - wyszeptałam do pilota.
Popatrzył mi w oczy - tylko przez ułamek sekundy. Błyskawicznie przycisnął usta do mojego czoła i kiwnął głową.
-Jeśli wejdę do kokpitu, posadzę maszynę.
Jack cofnął się o krok i uniósł maszynowy. Zrozumiałam, co chce zrobić na ułamek sekundy przed pociągnięciem za spust.
-Nie! - nie wiem, dlaczego krzyknęłam.
Może bałam się, że jeśli Mahmoodi prowadził samolot, rozbijemy się nim pilot wejdzie do kokpitu. Może przestraszyłam się, że rozpruje maszynę i ciśnienie gwałtownie spadnie. A my nadal byliśmy jeszcze nad oceanem.