Otwarte drzwi - Maxencius
A A A
Każda historia ma swój początek. To wręcz banalne stwierdzenie. Ale jak się człowiek zastanowi, to strasznie trudno jest powiedzieć, kiedy historia się naprawdę zaczęła. Tak samo jest w moim przypadku. Mogę podać kilka dat i wszystkie będą właściwe. Dlatego zrobię to, co zwykle wszyscy robią w takim przypadku – wybiorę datę najbardziej dla siebie odpowiednią.

A więc wszystko zaczęło się 2 stycznia 2008 roku. Nie wiem, czy pamiętacie, ale styczeń był wtedy zimny. Temperatura spadała nawet poniżej – 20 stopni. Na dodatek wszyscy się bali, że Rosjanie zakręcą gaz. To znaczy, gaz zakręcili, ale wszyscy robili w pory, że nie odkręca kurka.

Z drugiej strony myślę jednak, że nikt za bardzo się tym gazem nie przejmował. Początek roku zawsze wydaje się świeży i obiecujący. Ludzie liczą, że będzie im lepiej. Te nadzieje utrzymują się przez pierwsze tygodnie roku, a potem znikają, gdy okazuje się, że nowy rok w sumie niczym nie różni się od starego. Jednak w tym okresie, o którym mówię, to oczekiwanie na coś dobrego widać było jeszcze w ludzkich twarzach.

Sam miałem wtedy własne nadzieje. Liczyłem, że mój interes, który jako tako się kręcił, zacznie mi przynosić takie dochody, ze będę w stanie pojechać z moją ówczesną dziewczyną – Jolą - za parę tygodni do ciepłych krajów. Chciałem się jej tam oświadczyć. Nic z tego nie wyszło. Był kryzys, więc zarobki spadły. Miałem szczęście, że całkiem nie straciłem roboty. A co z Jolą? Pojechała z kimś innym na tę moją wymarzoną wycieczkę. Ale to było później.

Zajmowałem się sprzedażą i montażem różnego rodzaju wyposażenia do sklepów. Zakładałem alarmy, żaluzje antywłamaniowe, sprzedawałem kasy fiskalne i regały. Mogłem zaoferować manekiny i piece do podpiekania chleba. A także – co ważne dla tej historii – sprzedawałem i montowałem drzwi automatyczne.

Właśnie tuż po Sylwestrze zacząłem zakładać drzwi w Międzyrzecu, niewielkiej mieścinie na Lubelszczyźnie. Robota była dobrze płatna – Jurek, mój kumpel z Lublina właśnie podpisał umowę z niemiecką firma Kaiser i wprowadzał na rynek ich drzwi. To była nowa firma, nowy model, więc instalatorzy się nie kwapili do zakładania. Ja zakładałem, bo miałem spory procent od każdego sprzedanego automatu.

Umówiłem się z Sylwkiem, moim pomagierem, że pojedziemy do Międzyrzeca z rana, ale ten jak zwykle pochlał, więc wyjechaliśmy o 10-tej. Znaleźliśmy sklep – mieścił się w parterowym budynku przytulonym do starego dworca kolejowego.

Właściciel najpierw nas opieprzył, że jesteśmy spóźnieni. Przyznałem mu rację, próbowałem coś zagadywać o Sylwestrze i noworocznym kacu, ale ta gnida ewidentnie lubiła się od czasu do czasu na kimś wyżyć. Więc była krótka piłka – zapytałem go grzecznie, czy chce te drzwi, czy woli z nich zrezygnować. Uspokoił się, a myśmy zaczęli robotę.

Jak zwykle, okazało się, że właściciel nie zmierzył otworu na drzwi i te, które przywieźliśmy, okazały się za duże, co oznaczało dodatkową robotę. Mieliśmy tarcze, chcieliśmy zacząć ciąć, ale gnida zaprotestowała, bo się bała, że zakurzymy ubrania w sklepie. Właściciel zaczął je wynosić na zaplecze - najpierw sam, a potem przyjechała jego córka.
Fajną miał tę córkę, dziewczyna się do mnie uśmiechała tak promiennie, że Sylwek aż mnie w plecy walnął i zaczął robić świńskie miny. Ale ja wtedy myślałem tylko o Joli, więc nie próbowałem niczego z nią ugrać. Obraziła się w końcu i jak wychodziła, już na mnie nie spojrzała.

Zaczęliśmy docinać mur i rzeczywiście, syf się zrobił straszny. Ale syf to pół biedy, zimno było jak diabli. Uprosiliśmy właściciela żeby dał nam dwa koce, zrobiliśmy konstrukcję z kilku listewek i zasłoniliśmy się od zimna. Miałem jeszcze specjalną dmuchawę, więc było ciepło, ale te gnida zaczęła lamentować, ile to on zapłaci za prąd.

W końcu wycięliśmy i zaczęliśmy montować instalację. Tu też były problemy, bo okazało się, że jak szkopskie drzwi, to szkopska instrukcja montażu. I weź to czytaj. Wprawdzie co nieco dało się zrozumieć po rysunkach, ale co nieco to za mało. Zadzwoniłem do kolegi, co mi te drzwi wepchnął, a ten zaczął szukać kogoś, kto zna niemiecki.

Gnida znowu zaczęła się awanturować, że siedzimy na tyłkach, zamiast robić, ale wytłumaczyłem mu, że takie nowoczesne drzwi przy montażu wymagają udziału konsultanta. Co nieco o nich wiedziałem, to tłumaczyłem temu gościowi, że takie drzwi mają kilka czujek i to tak nastrojonych, żeby nie tylko wychwytywały ludzi, ale także ruch powietrza. Potem szło to do komputera, a ten sprawdzał, czy chodzi o poruszenie wywołane przez ludzi, czy to tylko wiatr i w zależności od wyniku otwierał albo zamykał.

Powiedziałem mu, że to, co wychwytują czujki, zapisywane jest na specjalnych kartach pamięci. Jak się nic nie dzieje, to system co jakiś czas czyści karty. Ale gdyby coś się zdarzyło – np. napad albo coś takiego – można wyciągnąć te dane i zobaczyć twarze napastników. Trzeba to tylko przepuścić przez komputer.

Facet się uspokoił i zaczął opowiadać, że jest głodny. Też byliśmy głodni, ale nie zaproponował nam żarcia. W rezultacie najpierw Sylwek, a potem ja poszliśmy na dworzec po bułę z kotletem, czyli hamburgera. Właściciel się zmył, a jego miejsce zajęła córka. Nadal była obrażona, więc oddałem pole Sylwkowi. Po chwili słyszałem już chichot dziewczyny i rechot mojego kompana.

W końcu zadzwoniła komórka – zapisałem, co mi podyktował Jurek, i znowu wróciliśmy do roboty. To była wyjątkowo upierdliwa robota. Wszystko musiało być zrobione na picuś-glancuś, więc lataliśmy ciągle z poziomicą, dwa razy wydłubywaliśmy piankę. Jak ja wtedy kląłem Jurka, że wcisnął mi tę robotę. Dostało się też Sylwkowi, który za dużo czasu poświęcał dziewczynie. Po tym, jak go ochrzaniłem, dziewczyna patrzyła na mnie z obrzydzeniem.

W końcu się udało wszystko poustawiać. Pianka musiała nieco przeschnąć. Znowu poszedłem na bułę z kotletem. Po drodze kupiłem colę, bułki i kiełbasę. Zapowiadało się, że posiedzimy przy tej robocie jeszcze parę godzin, a do zamknięcia sklepów niewiele zostało.

Jak wróciłem, Sylwek prawie leżał na dziewczynie. Poderwali się, jakby ich ktoś prądem potraktował. Powiedziałem Sylwkowi, żeby też sobie coś kupił, więc poszli na spacer z dziewczyną. Jadłem bułę i popijałem colą i myślałem, co też teraz robi Jola.

Po jakiejś godzinie sprawdziłem piankę – już zaschła. Spróbowałem uruchomić drzwi – i kupa. Nawet nie drgnęły. Zacząłem sprawdzać, czy w przewodzie płynął prąd. Okazało się, że ktoś coś źle podłączył.

Znowu musiałem pogłówkować. Powinienem zadzwonić do właściciela i on by mi pewnie pokazał, jak biegną przewody i gdzie są podłączenia, ale wolałem tego nie robić, dopóki córeczka nie wróci. Mógłby być zły, że jeden z monterów, zamiast zająć się drzwiami, obmacuje mu córkę.

W końcu znalazłem wszystko. Okazało się, że jakiś spec od siedmiu boleści tak podłączał przewody w puszcze, że zostawił jeden luzem. Miałem zagwozdkę, bo wychodziło na to, że jeden przewód jest niepodłączony, ale wszystkie wyjścia są zajęte. No, ale nie takie rzeczy się robiło, więc dałem sobie radę. Gdy już wszystko zrobiłem, znowu uruchomiłem całą automatykę – i machnąłem ręką. Drzwi otworzyły się bez problemu, a gdy się cofnąłem – zamknęły.

Jeśli mnie pytacie, po cholerę facetowi w takiej pipidówce automatyczne drzwi za kilkanaście tysięcy, to powiem, że dla szpanu. Widać sklep dobrze mu szedł i uznał, że zakasuje innych kupców tymi drzwiami. Było to dziecinne i głupie, ale dzięki takim cechom zarabiałem pieniądze.

Potem było z górki. Wrócił też Sylwek z dziewczyną, już uwieszoną na jego ramieniu. Szybko rozmieszaliśmy gips i zaczęliśmy oblepiać nim cegły, które odsłoniliśmy rano przy powiększaniu otworu. Zastanawiałem się, czy skoro na dworze jest minus 8 stopni, gips zaschnie, ale ponieważ zaczęliśmy od zewnętrznej strony i nadal działała dmuchawa, była szansa, że się nie rozsypie od razu. Zrobiliśmy to szybko – i tak równo, jak się dało, choć jasne było, że ten gips po zaschnięciu trzeba będzie ze dwa razy przetrzeć. Potem wymyliśmy z grubsza sklep i zadzwoniliśmy do właściciela.

Trochę się rzucał na konieczność znalezienia kogoś, kto mu ten gips dotrze, ale powiedziałem, że gdyby dokładnie wymierzył otwór, nie byłoby problemu. Kazałem mu też postawić farelkę czy coś takiego miedzy kocem a drzwiami, żeby gips mu wysechł.

Obejrzał jeszcze drzwi i to, jak chodzą, podpisał kwity – i o 23 ruszyliśmy z powrotem do Lublina. Byłem zmęczony i zły – umówiłem się z Jolą na wieczór i przez tę cholerną robotę zapomniałem do niej zadzwonić i powiedzieć, że się nie wyrobię. A teraz nie odbierała telefonów. Co za pech.

Za to Sylwkowi japa się nie zamykała. Okazało się, że poszli do knajpki z tą panienką. Zjadł schabowego, jej kupił drinka – a potem dokładnie ją przemacał w ciemnym kącie knajpy, między magazynkiem i toaletą. Sama go tam zaciągnęła, widać już wcześniej korzystała z tego przybytku. Sylwek umówił się z nią na jutro – miała przyjechać do Lublina. Sylwek mówił, że ma taki plan, że najpierw weźmie ją do kina, potem na dyskotekę, a potem na prześcieradło u siebie, bo jego starzy pojechali do rodziny i mieli wrócić za parę dni. Pierdolony farciarz.

Było grubo po pierwszej w nocy, gdy dojechałem do domu. Miałem dwupokojowe mieszkanie w nowych blokach na Czubach przy jednej z tych ulic, które nazywały się od klejnotów. Było puste i ciche. Jola nadal nie odbierała telefonu.

Zjadłem resztę kiełbasy i ostatnią bułkę, a potem wykąpałem się. Zastanawiałem się, czy zadzwonić jeszcze raz do Joli, ale było bardzo późno. Wszedłem już do łóżka, gdy rozległ się dzwonek przy drzwiach. Przyszła do mnie. Zalatywało od niej alkoholem, ale nie zwróciłem na to uwagi. Jak dla mnie, pachniała najpiękniej na świecie. Położyliśmy się razem i poszliśmy spać.

Następnego dnia była niewyraźna, skarżyła się na ból głowy. Zaczynałem coś podejrzewać, ale jeszcze nie chciałem się nad tym zastanawiać. Wyszła rano i nie widzieliśmy się przez kilka dni. Potem odezwała się koło 16-tej i umówiliśmy się na następny dzień. Pamiętam, był 8 stycznia.

Zaraz po tym, jak się rozłączyła, zadzwonił Jurek. Okazało się, że jest problem z tymi cholernymi drzwiami. Właściciel sklepu, nie pamiętam już jego nazwiska, może być Piprztycki, zadzwonił do niego z mordą, że drzwi się zepsuły. Nie zamykają się. Facet mógł być wkurzony, bo na zewnątrz było z 15 stopni mrozu, a na dodatek w nocy miało być ponad 20 stopni. Jurek chciał wiedzieć, czy czegoś nie spieprzyłem. Powiedziałem, że nie, choć może w tej szkopskiej instrukcji było coś jeszcze, czego mi nie przetłumaczył. Stwierdził, że bierze kwity, zajeżdża po mnie i walimy do Międzyrzeca, bo klient zagroził, że nie zapłaci.

Już nie pamiętam, jak to się stało, że Sylwek się załapał. Widać, liczył, że spotka laskę i jeszcze raz się z nią umówi. Opowiadał, że była chętna jak żadna i robiła różne ciekawe numery. Ale kazaliśmy się mu zamknąć, bo nas wkurzał. Ja miałem problem z Jolą, z Jurek miał żonę, która po urodzeniu dwójki dzieci zasugerowała mu zakup dmuchanej lalki, bo ona ma dość.

Jak przyjechaliśmy, było zimno jak diabli, a drzwi – rzeczywiście – stały otworem. Ze środka wyleciał odziany w kożuch właściciel. Jak on się darł! Wrzeszczał, że drzwi są do dupy, że monterzy – czyli ja i Sylwek – byli do dupy, że jak złapie zapalenie płuc, to nas udupi. I tak gadał o tej dupie, aż w końcu powiedziałem, żeby był cicho. Bo go zostawimy z tymi otwartymi drzwiami i będzie się mógł w dupę pocałować.

I poszliśmy obejrzeć. Na pierwszy rzut oka wszystko było ok. – te diody, które się powinny palić, paliły się, a te, które sygnalizowały uszkodzenie, były ciemne. Jurek wyciągnął z torby przetłumaczoną instrukcję i dał mi ją. Kazałem jemu i Sylwkowi przynieść z auta listewki i zbić taką samą konstrukcję, jak poprzednio. Piprztycki miał przynieść koce. Sam zacząłem czytać instrukcję. Sprawdziłem, czy wszystko trzyma poziom – było w porządku. Sprawdziłem napięcie – też ok. Zacząłem oglądać drzwi, ale dałem sobie spokój, dopóki nie zasłonią mnie przed mrozem tymi kocami.
W sklepie siedziała córka właściciela, która znowu zaczęła się do mnie szczerzyć. Albo głupia, albo napalona – pomyślałem.

Chłopaki przynieśli w końcu listwy i zbili rusztowanie, na których zawiesili koce. Kazałem im jeszcze przytargać dmuchawę. Wreszcie mogłem zająć się drzwiami.

Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Jednak zwróciłem uwagę, że pali się pomarańczowa dioda. Musiałem trochę pogłówkować nad instrukcją po polsku i po niemiecku, żeby zorientować się, że sygnalizuje ona wejście lub wyjście. Kazałem wszystkim się odsunąć daleko, a dioda i tak się paliła. Nic dziwnego, że nawet wyłączenie całej instalacji niewiele dało – drzwi były tak zaprojektowane, że gdy się wyłączało, pozostawały otwarte.

Wyglądało to, jakby schrzanił się któryś z czujników albo co gorsze, poszła elektronika. Na szczęście, Jurek miał części zamienne. Zaczęliśmy wymieniać – jeden czujnik, drugi. Wymieniliśmy wszystkie cztery i nic – dalej paliło się pomarańczowe światełko. Skoro nie czujniki były zepsute, to musiał być kłopot z elektroniką. Ją też wymieniliśmy – i nadal nic.

Zimno było takie, że ręce mi zgrabiały przy tej robocie, a w całym sklepie było jak w psiarni. Zapytałem, czy mogę dostać herbaty. Piprztycki coś tam kwęknął, ale jego córka powiedziała, że mi zrobi. Piłem tę herbatę, patrzyłem na te przeklęte drzwi i nie wiedziałem, co dalej. Sylwek nie przejmował się sytuacją, tylko próbował robić oczy do panienki i szczerzył się.

Już chciałem się poddać. Drzwi były spieprzone i to fabrycznie. Nie szło praktycznie zorientować się, co się dzieje. Ale wtedy dioda parę razy zamigotała. Jeśli przyjąć, że dioda się świeci, gdy ktoś wchodzi czy wychodzi, to jej miganie oznacza mniej więcej, że czujnik zarejestrował wejście kilku osób po kolei w niewielkim odstępie.
Zacząłem się przyglądać diodzie i po jakimś czasie miałem pewność – nie świeciła się w sposób ciągły, jak zielona dioda sygnalizująca sprawność urządzenia – tylko migotała. Niełatwo było to dostrzec, bo zmiana natężenia światła była niewielka.

Przypomniałem sobie o tym, że – zgodnie z instrukcją – drzwi wychwytują nie tylko poruszenie człowieka, ale nawet powietrza, wywołanego przez czyjeś nadejście. Może tu była przyczyna – w sklepie było ciepło, więc siłą rzeczy część powietrza wydobywała się przez otwory wentylacyjne. Powstawało podciśnienie, które zasysało powietrze z zewnątrz, a czujniki głupiały i brały to za sygnał nadejścia ludzi. Wprawdzie program komputerowy miał to uniemożliwiać, ale mógł zawierać błąd.
Problem w tym, że nie za bardzo wiedziałem jak to sprawdzić. Popatrzyłem jeszcze przez moment na pomarańczowe oczko diody, które znowu kilka razy mrugnęło wyraźnie. A później przypomniałem sobie o obrazie z czujników, które jednocześnie pełnią rolę kamer.

Przejrzałem instrukcję i wyjąłem jedną z kart pamięci. To okazało się łatwe – o wiele trudniejsze było znalezienie odpowiedniego czytnika, do którego karta by pasowała. Córka właściciela przywiozła swój laptop, w czym mocno jej pomagał Sylwek. Pan Piptrzycki miał dziwną minę, gdy córka zgodziła się na tę pomoc. Ale Sylwek niewiele skorzystał, bo nie było ich może z 10 minut. Jak uruchomiliśmy laptopa, okazało się, że karta nie pasuje do żadnego gniazda. I dopiero po przeczytaniu instrukcji zorientowaliśmy się, że konieczny jest specjalny czytnik, podobny do tego, jakich używa się przy niektórych aparatach Olympusa. Na szczęście Piprztycki znał sprzedawcę sprzętu elektronicznego, który miał sklep parę ulic dalej, i udało mu się pożyczyć odpowiedni czytnik. A wtedy okazało się, że nie mamy oprogramowania. To znaczy – nie ma go Piprztycki.

Gdy kończyłem montaż kilka dni wcześniej, dałem mu zarówno instrukcję montażu i obsługi – w wersji niemieckiej oczywiście – jak i płytę z oprogramowaniem. Specjalnie na obu egzemplarzach umowy dopisałem, że przekazuje to wszystko, a zamawiający potwierdza, i Piprztycki potwierdził. I dobrze zrobiłem – bo gdy zapytałem go o płytę, naskoczył na mnie z mordą, że niczego takiego nie dostał. I naprawdę bezcenna – jak w tej reklamie kart kredytowych – była jego mina, gdy pokazałem mu swoją kopię umowy. Od razu poleciał do domu szukać płyty.

Nie było go długo. Chłopaki – Sylwek i Jurek – w tym czasie na zmianę podrywali córkę. Nie wiem, co jej mówili, bo zastanawiałem się, co trzeba zrobić z oprogramowaniem, żeby wszystko działało. Jak się mocno skupię, nic do mnie nie dociera. W każdym razie gdy mi te skupienie doszło, zobaczyłem Jurka i dziewczynę uchachanych i wesołych. Sylwek nie wyglądał na równie rozradowanego. Był mocno czerwony, co oznaczało, że trochę się z niego ponabijali. Widać, Jurek opowiedział parę ciekawych historii z życia kolegi, żeby zyskać więcej punktów u panienki.

Wyszedłem na dwór – było mroźno, ciemno i pięknie. Wszędzie leżał śnieg, który lśnił w świetle latarni. Przeszedłem się tylko po to, aby posłuchać skrzypienia pod moimi butami. Zajrzałem przez okno do dworcowej poczekalni – widziałem kilku lumpów z sinymi nosami, którzy spali na ławkach. Nawet mała mieścina ma swoich bezdomnych – pomyślałem.

Gdy wracałem, zobaczyłem Sylwka, który palił papierosa na tym mrozie. Było widać, że jest mocno wkurzony i rozczarowany. Nie dotrzymał pola Jurkowi, który zawsze był bardziej wygadany, a poza tym przystojniejszy i miał więcej kasy.

Wkrótce pojawił się właściciel sklepu. Znalazł płytę z programem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy firma Kaiser przypadkiem także programu nie opisała po niemiecku, ale na szczęście wszystko było po angielsku.

Przyznam się, że gdy zobaczyłem pierwsze zdjęcia, byłem pod wrażeniem. Ich jakość była naprawdę dobra. Lepsza niż tych, które robi się komórkami – twarze były wyraźne, łatwe do rozpoznania. Przeglądaliśmy te fotki po kolei. Mnie twarze tych ludzi nic nie mówiły, ale właścicielowi i jego córce, pannie Piprztyckiej, najwyraźniej tak.

Zrobiła się chryja. Najpierw okazało się, że – o czym świadczyła godzina zrobienia fotki – kilka dni temu przed samym zamknięciem sklepu dziewczyna wpuściła do środka takiego fajansiarza z wąsem i grzywką opadającą na oczy. I ten facet musiał tutaj zostać na dłużej, bo kolejna fotka miała już inną datę. Taka sytuacja jeszcze raz się powtórzyła.

Uszy cierpły, jak słuchałem, jak Piprztycki wrzeszczał pod adresem dziewczyny. Że się puszcza, że złodzieja do sklepu wpuszcza i że jest gówno warta. I pewnie darłby ryja dłużej, gdyby nie kobieta, która pojawiła się na monitorze. Na kolejnym zdjęciu było widać ją wychodzącą. W sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że miedzy jej wejściem a wyjściem minęła więcej niż godzina, a w tym czasie nikt inny do sklepu nie wszedł. Wtedy córka zaczęła wrzeszczeć, że jej tato to kurwiarz i że miał się nie widywać z ta kobietą i że prawdziwe są opowieści, że ją nadal pieprzy na zapleczu sklepu, gdy jego żona chora leży w domu. Córka nie była specjalnie podobna do właściciela sklepu, ale charaktery mieli takie same. Widać oboje lubili seks jak ta posłanka od Leppera owies.

Mieliśmy z nich wielki ubaw, choć staraliśmy się nie śmiać na głos, bo sytuacja głupia i na dodatek byliśmy u płatnika. Ale pamiętam, że się dusiłem ze śmiechu, Jurek ocierał łzy z oczu, a Sylwek był siny od tłumionego chichotu. Skupiliśmy się więc zdjęciach, choć prawie zapomnieliśmy, czego tam szukamy, bo latały teksty o myśleniu rozporkiem i zabawach w kolejarkę. I nagle na monitorze pojawiło się coś, co odebrało nam ochotę do śmiechu.

Trudno o tym mówić. To, co zobaczyliśmy, wyglądało prawie jak zwykłe fotografie. Jednak słowo prawie robi w tym wypadku kolosalną różnice.

Wszyscy ludzie na zdjęciach wyglądali na wyblakłych – jakby ich sfotografowano nie dzisiaj, ale wiele lat temu i papier zdążył wypłowieć. Czasem przez ich twarze prześwitywała framuga drzwi – jakby byli częściowo przejrzyści. I to było straszne. Pamiętam ciche przekleństwo z ust Jurka. Ja się przeżegnałem.

Starałem się przewijać te zdjęcia jak najszybciej – ale trwało to długo, strasznie długo. Tych twarzy było setki. Pojawiały się dzieci, większe i całkiem malutkie, wnoszone na ramionach przez dorosłych. Przewijały się twarze starców. Wszyscy byli wychudzeni i przerażeni.

Nie wiem, kiedy właściciel i córka przestali się kłócić. W pewnej chwili słyszałem płacz dziewczyny, a właściciel zaczął się modlić. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje się to zabawne – że ten skąpidupa i dziwkarz zaczął się modlić. Wtedy mnie to nie dziwiło.

Zdjęcia były robione w niewielkim, kilkusekundowym odstępie. Ci ludzie, czy cokolwiek to było, przesuwali się przed kamerą praktycznie bez przerwy, jeden za drugim w jakiejś niesamowitej procesji.
Czasami między tymi chudymi, przejrzystymi twarzami pojawiały się inne, pełne. Pod koniec często widać było w tym tłumie moją twarz. To było straszne – często wyglądało to tak, jakby tamte oblicza wyłaniały się ze mnie albo znikały w moim środku. Przypomniały mi się poranne dreszcze. Wtedy sądziłem, że to z zimna, ale gdy widziałem tych ludzi przechodzących przeze mnie na fotografiach, zacząłem się zastanawiać, czy nie czułem wtedy czegoś innego niż chłód.

Na zdjęciach pojawiały się coraz to nowe twarze i znikały. Nie zmieniło się nic po wymianie czujek i elektroniki. Automat z niemiecką precyzją nadal robił zdjęcia wchodzących, których nikt poza nim nie widział.

Skończyliśmy przeglądać zdjęcia – ale cisza trwała. Obudził nas mróz, który się wzmógł. Już nie pamiętam kto zapytał, co robimy. Wtedy kazałem Jurkowi zadzwonić do przedstawiciela Niemców na Polskę. Niech nam powie, co możemy zrobić. Pomarańczowa dioda migała nadal, tak jak przez cały dzień. A to oznaczało, że wyłączenie drzwi nic nam nie da.
Jurek w trakcie rozmowy nie powiedział właściwie, jaki mamy problem. Wspomniał, że sygnalizacja, że ktoś wchodzi, jest cały czas włączona i to uniemożliwia zamknięcie drzwi. Nie słyszałem, co mówił przedstawiciel, ale najwyraźniej nie był zaskoczony. Jurek zapisał adres www, zapowiedział, że jeśli to nie pomoże, zadzwoni i rozłączył się. A później stwierdził, że firma już wcześniej miała problemy z przesadną dokładnością programu komputerowego i zamieściła w Internecie nowe oprogramowanie. Wystarczyło je zgrać na kartę identyczną jak ta, na której gromadzone były zdjęcia, włożyć do jednego z czytników i sprawa zostanie załatwiona. Powiedział też, że według człowieka, z którym rozmawiał, materiał fotograficzny zgromadzony na kartach pamięci najlepiej jest skasować, bo jest on bezwartościowym skutkiem błędu programu.

Reszta była dziecinna. Skopiowałem program z Internetu na zapasową kartę, którą miał Jurek, i włożyłem do czytnika. Czerwona dioda, która sygnalizowała uszkodzenie, zaczęła migać – podobnie jak zielona, pokazująca sprawne działanie. Trwało to chwilkę, a potem wszystko zgasło – łącznie z pomarańczowym światełkiem. Wreszcie zapaliła się zielona lampka – i drzwi się zamknęły.

Pamiętam, że mieliśmy problem z samochodem. Było za zimno i siadł nam akumulator. Posadziliśmy córkę właściciela za kółkiem, a reszta – nas trzech i pan Piprztycki – zaczęliśmy pchać. Auto odpaliło i pojechaliśmy w czarną noc. Nic nie mówiliśmy w trakcie jazdy. Pożegnaliśmy się też szybko, bo każdy chciał uciec do domu.

Co mogę jeszcze dodać? Nadal pracujemy z Jurkiem i Sylwkiem, ale rzadziej widujemy się poza pracą. Jak powiedziałem już wcześniej, nie wyszło mi z Jolą. Następnego dnia nie przyszła, ale jakoś nie byłem w staniej o niej myśleć. Pojawiła się kilka dni potem, stwierdziła, że kocha innego i że jest jej przykro. I zniknęła z mojego życia.

O córce właściciela nie miałem żadnej wieści. Za to Piptrzycki zasłynął potem jako miłośnik historii swojego miasta. Czytałem w Dzienniku Lubelskim wywiad z nim. Z rozmowy wynikało, że był on pomysłodawcą tablicy, która miała upamiętnić wywóz Żydów z Międzyrzeca i okolic do obozów koncentracyjnych. 8 stycznia 1943 roku zapędzono kilka tysięcy ludzi do wagonów bydlęcych. Żeby ich dodatkowo upodlić, kazano im wchodzić do pociągów rampą, której używano właśnie do wprowadzanie bydła do pociągów. Rampa stała tuż obok dworca, a teraz jest tam budynek, w którym mieści się sklep należący do Piprztyckiego. Jak powiedział, to właśnie w trakcie budowy sklepu Piprztycki zainteresował się historią swojego miasta.

Odłożyłem wtedy gazetę, podszedłem do biurka i wyjąłem kartę pamięci. Przedstawiciel firmy Kaiser radził nam skasować materiał zapisany na kartach, bo był on wynikiem błędu w programie. Ale nie zrobiłem tego – schowałem kość do kieszeni i ciągle mam ją w domu. Nie odważyłem się do tej pory przejrzeć ponownie zdjęć, zrobionych tamtego dnia przez automat, choć zdobyłem odpowiedni program oraz kupiłem czytnik kart. Nie wiem, czy kiedykolwiek się na to zdobędę. Ale wiem, że na pewno nie skasuję tych zdjęć. To byłoby tak, jakbym zabił tych ludzi po raz drugi.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Maxencius · dnia 05.06.2010 08:26 · Czytań: 748 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Komentarze
Wasinka dnia 05.06.2010 11:17
Hmm, pomysł mi się podoba, chciaż początek trochę mi się dłużył. Ale masz łatwość opowiadania, więc w zasadzie poszło gładko. Sprawa z drzwiami - działa. Ten wątek historii chyba zawsze będzie druzgotał. I ciekawy pomysł na jego przedstawienie.
Masz parę potknięć - przecinki, literówki, powtórzenia. Nie wypisuję, bo jak znów poprawić się nie będzie dało? ;) Zresztą przeczytaj, a na pewno wyłapiesz.
Tymczasem bez oceny, dopracuj :)
Pozdrawiam :)
Jeff_Moon dnia 07.06.2010 20:20
Ja tam mogę powiedzieć, że pomysła się spodobał.
Co do oprawy, nie wypowiadam się. Nie jstem jeszcze dość zaprwiony, a u siebie stawiam kulfony:lol:

Generalnie: "gooood" oraz "Alleluja i do przodu":smilewinkgrin:
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty