Tego dnia Marian obudził się jakiś nieswój. Ciężko zwlókł się z łóżka, zanim jeszcze zaćwierkał poranny budzik. Wyłączył go ospałym ruchem ręki, wzuł kapcie i poczłapał do kuchni. Zmełł w ustach nocną flegmę, która osadziła mu się między zębami, a którą zwykł był zazwyczaj przepłukać wodą i pastą do zębów, splunął ją do zlewu, włączył czajnik z wczorajszą wodą i usiadł na zydlu. Wsparł brodę na dłoni ściśniętej w pięść i zasępił się. Długo siedział bez ruchu, zagłębiony we własnych myślach jak w czarnej toni, choć nadmiar myślenia dotąd mu nie doskwierał. Z roztargnienia nie zauważył, kiedy zagotowała się woda i nie zaparzył kawy, jak to miał pierwotnie w zamiarze. Trwał w zamyśleniu, nieruchomy niczym posąg. I z pewnością nie mógłby to być posąg wykuty ręką Michała Anioła, bo sylwetka Mariana bardziej przypominała marmurowy złom niźli dzieło sztuki.
Marian bowiem nie był już człowiekiem pierwszej młodości, nie wiadomo też czy drugiej, bo jasnych kryteriów nie stworzono. Jego fizjonomia zdradzała wyraźne ślady zużycia. Na głowie posiadał siwiznę przetykaną łysiną. Kurze łapki przy oczach powoli zamieniały się w orle szpony. Od jakiegoś czasu wyraźnie zaznaczył mu się biust i uwydatnił brzuch, co próbował bagatelizować i ukryć pod płaszczykiem nonszalanckiego, choć prymitywnego dowcipu, nazywając go (ach, jakże oryginalnie!) mięśniem piwnym. Wątłe nogi z coraz większym trudem wznosiły Mariana do jego norki na trzecim piętrze mrówkowca w sypialnianym osiedlu, kiedy psuły się obie windy.
W czasie największego marianowego zamyślenia do kuchni przyszurała jego żona, Maryla. Oparła się o ścianę, ziewnęła przeciągle, przetarła zaspane oczy, wydłubała z nich nocne śmietki i tak oczyszczonym wzrokiem przyjrzała się mężowi.
- A co ty taki jakiś, Marian? – zapytała troskliwie.
- Nic – odparł Marian, wciąż nieruchomy, ze spojrzeniem wbitym w ścianę jak ten niepotrzebny kołek, na którym kiedyś wisiał święty obrazek.
- Wstałeś tak wcześnie – nie dawała za wygraną żona. – Kawę zaparzę – dodała, włączając czajnik z tą samą już raz dziś przegotowaną wczorajszą wodą. Marian nic nie powiedział, co bardzo zaintrygowało Marylę. – Źle się czujesz?
- Nie – odezwał się wreszcie, wciąż świdrując oczami ścianę, a może już nawet penetrując pozaprzestrzeń.
- Ale widzę, że coś nie tak – wywaliła w końcu prosto z mostu Maryla.
- Nic mi nie jest. Coś mi się tylko śniło.
- No tak, to wszystko przez to, że żresz po nocy – domyśliła się natychmiast. – Myślisz, że nie słyszę, jak trzaskasz lodówką, kiedy już leżę w łóżku? Myślisz, że jestem głucha? Opychasz się na noc, to potem masz koszmary. Tłumaczę ci, żebyś tyle nie żarł po nocy, bo się utuczysz jak świnia, ale ty mnie nigdy nie słuchasz…
- Daj spokój, Marylka. Ten sen śni mi się od kilkunastu lat – powiedział Marian i zaraz pożałował, że się wygadał.
- Codziennie? – spytała zdumiona Maryla.
- No co ty, głupia. Kilka razy w życiu mi się śnił.
- Opowiedz!
Właśnie dlatego Marian żałował, że się wygadał. Nie miał w ogóle ochoty rozmawiać, a już tym bardziej opowiadać. W szczególności opowiadać sen, a tym bardziej taki, którego nie da się opowiedzieć. Sami wiecie, jak to jest ze snami i jak ciężko się o nich mówi. To jeden z tych snów, co prawie nie mają fabuły, obrazy są rozmyte i nie do zapamiętania, liczy się tylko klimat, który się czuje, ale nie ma słów w żadnym języku, żeby można to opisać. To taki sen, który niesie jakieś przesłanie, niezwykle ulotne, jednak rozwiewające się natychmiast po przebudzeniu. Jedynie wielokrotne powtarzanie może zostawić delikatny ślad, który odczuwa się tak, jak promile we krwi po małym kieliszku wódki. I właśnie tak to czuł Marian, ale musiałby być naprawdę wstawiony, żeby z chęcią o tym opowiadać. Zwłaszcza, że to nie było nic przyjemnego.
Spojrzał na Marylę i wiedział, że się nie wywinie.
- Właściwie to nie ma co opowiadać, bo nic nie pamiętam – zaczął ostrożnie.
- Coś musisz przecież pamiętać – Maryla była uparta. – O czym on jest?
- Nie wiem, to tylko coś w rodzaju przepowiedni… - zabrnął Marian. Maryla aż przełknęła ślinę. Zrobiła to tak głośno, że było słychać w całej kuchni. Uwielbiała tajemnicze historie. Oglądała horrory i im bardziej się bała, tym chętniej je oglądała. Czytała horoskopy i czasem (potajemnie) chodziła do wróżki. Wierzyła nawet w duchy. – To znaczy tak mi się wydaje, bo… - urwał.
- Co? – starała się go zachęcić Maryla. – Zobacz, jaki mamy dobry czajnik. Już się woda zagotowała – spostrzegła. – Zaparzę kawę, a ty mów. Czemu to niby miałaby być przepowiednia? Czy to będzie jakaś zagłada? Wojna? Ktoś umrze?
- Problem w tym, że nigdy nie zapamiętałem tego snu i zawsze się budziłem ze strachu. Myślę, że budziłem się za wcześnie. Wiem tylko, że to było o mnie. I to nie było nic dobrego.
Teraz Maryla naprawdę się zaniepokoiła. Starała się jednak tego nie okazywać, podając Marianowi drżącą ręką kubek z kawą. Bo kawę pijali zawsze z kubków.
- To na pewno tylko głupi sen – postanowiła pocieszyć męża, a w gruncie rzeczy siebie. – To przez to, że objadasz się na noc. Czemu wcześniej nic nie mówiłeś, skoro ten sen śni ci się prawie codziennie?
- Nie mówię przecież, że codziennie. Tylko kilka, no, może kilkanaście razy. Ale wcześniej to było co innego.
- Wiesz co, zacznij mówić jak człowiek, bo nie można ciebie zrozumieć. Raz mówisz, że to przepowiednia, potem, że nic ważnego. Najpierw twierdzisz, że ciągle ci się to śni, potem, że prawie w ogóle. Może ty masz jednak coś z głową nie tak? Weź sobie wolne, prześpij się i dowiedz wszystkiego o tym śnie we śnie.
- Marylka, próbuję ci wszystko wytłumaczyć, ale to nie takie proste. Gdy wcześniej mi się to śniło, ten sen nic nie znaczył. Był po prostu zwykłym koszmarem. Nie zwracałem na niego większej uwagi. Nawet mnie bawił w kilka godzin po przebudzeniu. Przedstawiał jakąś sytuację, w której się znalazłem. Pamiętam tylko, że sytuacja ta była z pozoru niegroźna, ale potem zaczynało dziać się coś mrocznego. Tylko nie wiem, co to było. Za to dziś…
- …stało się coś mrocznego! – dopowiedziała z przejęciem Maryla.
- Jeszcze nie. Ale wiem, że to właśnie teraz. Ta okoliczność właśnie się zdarza. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Próbuję sobie coś więcej przypomnieć. Każda rzecz, jaką wykonuję, została przewidziana w tym śnie. Przypominają mi się urywki, ale już po fakcie. Nawet ta kuchnia dzisiaj… tak samo oświetlona, te same odczucia, dokładnie ta sama obawa, nie wiadomo przed czym.
Maryla siorbnęła kawę i zamyśliła się, jak przedtem Marian.
- Trzeba się zbierać do roboty, pogadamy wieczorem – powiedziała po chwili, wstała i poszła do łazienki. Marian patrzył za nią i wiedział, że wszystko się zgadza.
Kiedy minęli bramę fabryki i znaleźli się na ulicy, Stefan zatrzymał się. Wyjął zza pazuchy paczkę papierosów i jednego wyciągnął zębami.
- Jara ktoś? – zapytał niewyraźnie, bo z papierosem w ustach, wyciągając paczkę w stronę kompanów. Jeden z papierosów zachęcająco wyglądał z paczki na zewnątrz. Koledzy zatrzymali się. Kręcąc przecząco głowami, zaczęli sięgać po własne.
- Ma który jakiś normalny ogień? – pytał dalej Stefan, walcząc bezskutecznie z zawilgoconymi zapałkami wyciąganymi z pogniecionego pudełka trzymanego w tylnej kieszeni spodni. Co próbował którąś skrzesać płomień, ta łamała się wpół. Natychmiast trzasnęły zapalniczki i po chwili Stefan mógł delektować się smakiem taniego tytoniu.
- Co wy, chłopaki, biwak teraz urządzacie, czy co? – jęknął Marian, który jako jedyny nie palił w tym towarzystwie. – Trzeba szybko na autobus, bo dzisiaj mecz przecież – dodał, odganiając dużą szarą chmurę dymu, która niosła ze sobą okropny zapach głęboko wnikający w ubranie. Maryla strasznie się zawsze na to złościła: „Podobno nie palisz, a cuchniesz jak stara popielniczka! Koledzy palą? To po co się zadajesz z takimi śmierdzielami?!”
Maryla bardzo nie lubiła kolegów Mariana z pracy. Za to, że cuchną fajkami, że wyciągają go na piwo i że tylko im świństwa we łbach. Co prawda nie mogła wniknąć w ich myśli, ale już ona dobrze wiedziała, co to za jedni. Jeszcze jej kiedyś Mariana zbałamucą i coś mu do głowy strzeli! Wszyscy robole z fabryki to jeden wielki prymityw. Marian jest inny i jedynie zrządzenie losu sprawiło, że znalazł się w takiej pracy. Gdyby tylko dano mu szansę, pokazałby, ile naprawdę jest wart. Ale do tego trzeba mieć plecy. I studia. Maryla długo słała Mariana na uczelnię, nim w końcu się poddała. Dzień, w którym pogodziła się, że nie będzie mieć wykształconego męża, Marian wspomina jako jeden ze szczęśliwszych w życiu.
Dbając o to, by małżonek miał styczność z kulturalnymi ludźmi, Maryla ciągała go po swoich znajomych, których Marian nie cierpiał. Ani to z takimi pogadać o życiu (takim prawdziwym życiu robotnika, soli tej ziemi), ani napić się czegoś normalnego, czyli innego niż cienkie wino o smaku mydła. Czas spędzony w ich towarzystwie był dla Mariana czasem zmarnowanym, wraz ze straconymi meczami, czy skokami Małysza. A po spotkaniach dochodziły jeszcze awantury z Marylą. „Ty mi tylko wstyd przynosisz! Gębę to byś jedynie do piwska otwierał. Co sobie ludzie pomyślą, że kogo ja za męża mam? Buraka jakiegoś! Ja cię bronię, staram się im pokazać, że jesteś inteligentnym, kulturalnym człowiekiem na poziomie, a ty co? Jak cię następnym razem spytają, co czytasz, to nie mów że „Przegląd sportowy”. A w ogóle to mógłbyś faktycznie coś przeczytać.” Marian ściągał więc wtedy z półki jakąś książkę. Jeśli się udało, było to „Vademecum piwa”, a jeśli Maryla go kontrolowała, zabierał „Polskę Piastów” albo któreś z dzieł Forsytha.
- E tam, nasi i tak w dupę dostaną, szkoda oglądać – machnął ręką Wiechu. Wokół niego rozległ się potwierdzający pomruk reszty towarzystwa.
- No, nie wiem. Z silnym przeciwnikiem potrafią się czasem zmobilizować – nie dawał za wygraną Marian.
- Z silnym przeciwnikiem to zesrać się najwyżej potrafią – skwitował Wiechu w akompaniamencie rechotu pozostałych. Marian nie potrafił na to odpowiedzieć, za to Stefan postanowił podzielić się własnym spostrzeżeniem:
- Ty, Marian, ty się lepiej przyznaj, co cię tak do chałupy ciągnie. Stara cię pilnuje, co?
- Albo on pilnuje starą, żeby sąsiad za często nie przyłaził – wtrącił Witek, co wywołało kolejny powszechny aplauz, a w niektórych przypadkach gwałtowny kaszel z przepalonego gardła. Marian był inny, bo nie palił, więc zawsze stawał się obiektem docinków kumpli. Nic sobie jednak z tego nie robił, bo wiedział, że w gruncie rzeczy to swoje chłopy. Tak się tylko droczą dla zabawy, ale jak trzeba, to w ogień za nim skoczą. Jak za każdym z paczki.
- Chodź z nami na browara. W pubie też można mecz obejrzeć. Co, ze starą chcesz piłę oglądać?
- I przynajmniej nie będziesz musiał się przejmować, że autobus się spóźni jak wczoraj. Bo wtedy i tak nie zdążysz.
- A, wiecie chłopaki, ja wiem czemu on się wczoraj tyle spóźnił! – Stefan przypomniał sobie właśnie, że miał się pochwalić sensacyjną nowiną. – Jakaś furgornetka pierdolnęła w niego na skrzyżowaniu.
- Jaka furgornetka? Chyba furgonetka?
- No, mówię, bus taki.
- Bus w auto-bus bu-m! – podsumował Wiechu, rozkładając ręce, jakby recytował wiersz.
- Ty się, Wiechu, nie śmiej, bo tam trupy były – rzekł poważnie Stefan.
- A ty skąd niby wiesz?
- W lokalnej gadali.
- To ty lokalną oglądasz? Od kiedy to? – zapytał ktoś pogardliwie.
- Nie, nie oglądam. Tak tylko przypadkiem, jak kanały przełączałem. Akurat zobaczyłem blachy pogięte, to, myślę sobie, zobaczę, co się stało. Normalnie juchę było widać.
- Co ty, krew pokazali w publicznej? Flaki też?
- Wiesz co, trochę szacunku, jełopie. Tam ludzie zginęli!
- A ja publicznej nie oglądam. Abonamentu nie płacę, to nie oglądam, żeby uczciwie było.
Odgłosy rozmów kolegów powoli odpływały w nicość, zastępowane nieproszoną wizją wdzierającą się do świadomości Mariana. Czy to była scena ze snu? Czy właśnie zdarza się coś z przepowiedni, czy czegokolwiek innego, czym to było? Wzdrygnął się, ujrzawszy siebie siedzącego w autobusie. Wpatrywał się w ulicę i obserwował ludzi karnie stojących przed przejściem dla pieszych. W tle przez warkot autobusowego silnika przedzierało się wycie syreny. Sygnalizator zabłysnął zielonym światłem. Autobus zacharczał jak gruźlik, drgnął i ruszył naprzód. Tłumek przechodniów zafalował, ale został na miejscu. Dlaczego? Wycie syreny stawało się niezwykle donośne. Ludzie i samochody stały, tylko jego autobus przecinał skrzyżowanie. Marian ujrzał wielki czerwony wóz strażacki, który za chwilę jak góra lodowa uderzy z całym impetem w jego Titanica. Dokładnie na wysokości siedzenia, które zajmował. Pomyślał o krwi i wnętrznościach wylewających się z jego rozprutego brzucha.
- Dobra, chłopaki, idę z wami!
- No, i to rozumiem – odparł na to Wiechu z zadowoleniem, ale też z lekkim zdziwieniem.
- To może jeszcze szluga? – dodał Zenek, chcąc kuć żelazo, póki gorące (a nuż się kolegę da całkiem nawrócić).
- Nie… ale może jak kufelek wysączę – obiecał Marian, co zostało przyjęte z wielkim zadowoleniem, wyrażonym poklepywaniem po ramionach.
Doszli do końca fabrycznych murów i skręcili w aleję. Jak nie będą się guzdrać, za pół godziny powinni siedzieć już w cieplutkim, zadymionym pomieszczeniu. Marian wyobrażał je sobie przede wszystkim jako bezpieczną oazę, w przeciwieństwie do miejsca w autobusie, gdzie prawdopodobnie czyhał na niego potwór z sennych mar.
- Gdzie leziesz, ofiaro! – warknął Stefan, ciągnąc za kurtkę Wiecha, który chciał wejść na ulicę na czerwonym świetle.
- Co mnie, kurna, szarpiesz! Przecież zdążyłbym jeszcze.
- Tak, zdążyłbyś. Święty Piotr jeszcze o tej godzinie przyjmuje.
W tej chwili Marian uświadomił sobie, że ulica wcale nie jest bezpieczniejsza od wnętrza autobusu. Domyślił się, że wizja, która odstraszyła go od środka komunikacji miejskiej, była sprytnie zastawioną na niego pułapką. Miała zmusić go do wykonania rzeczy, która nie mieściła się w jego standardach postępowania i być może doprowadzić do zagłady! Kto wie, czy pub nie stanie się właśnie dziś celem terrorystycznego ataku?!
Marian obejrzał się przez ramię. Zobaczył przystanek i ludzi tłoczących się przy drzwiach autobusu linii numer sześćdziesiąt dziewięć. Jego autobusu.
- Chłopaki, zapomniałem coś! – krzyknął i, nie zwracając uwagi na protesty kumpli, popędził ile sił w nogach na przystanek. Jeśli zdąży, wszystko będzie jak zawsze i nic złego się nie stanie. Może ten sen to przestroga, by się w życiu nie wychylać, bo wtedy można stracić głowę. I właśnie dziś Marian o mały włos głowy nie stracił. Ale wystarczy złapać ten autobus i wszystko wróci na właściwe tory.
Drzwi zasyczały złowrogo jak potworne węże. Jedne, drugie… po kolei zamykały się. Kierowca musiał widzieć Mariana. Zaczeka czy tylko pozwoli mu dobiec i zamknie przed nosem ostatnie wrota bezpieczeństwa?
Marian przyśpieszył. Był ledwie kilka kroków od autobusu, gdy znów usłyszał syk. Wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał nimi zatrzymać skrzydła drzwi. Stracił równowagę, potykając się o nierówną płytkę chodnikową. Poleciał bezwładnie naprzód, uderzając całym impetem w zielony bok pojazdu, aż zaskrzypiała blacha i kości.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Inne artykuły tego autora: