STOPNIOWANIE
Bobi leżał skulony na hamaku. Ślina wyciekała mu z ust i rozmazywała się na policzku. Obsychająca ciecz drażniła skórę, ale nie obcierał ust. Był bardzo rozżalony. Ten stary, pożyczony od sąsiada hamak zawiesił na przygórku, gdy Pipa - jego żona - po raz pierwszy bez zrozumiałej dla niego przyczyny odmówiła mu „figlów" - jak nazywali jeszcze niedawno uciechy seksualne.
- Bobi, jesteś niedorajda i leń. Nie potrafisz nic załat-wić. Nie chcę zbliżenia z takim fajtłapą. Wolę się onanizować.
Tak też zrobiła. Później też. Nie krępowała się jego obecnością. Bywało, gdy dzieci zasypiały, zaczynała swoje praktyki. Początkowo posapywała. Taak. Taaak. Taaaaak - te odgłosy następowały później, oznaczały stan narastającej rozkoszy.
- Nie skowycz tak - krzyczał w końcu Bobi, gdy przeżywała orgazm i przeraźliwy głos, jaki przy tym wydawała, budził córeczkę.
A więc wówczas wszedł po drabinie, odepchnął klapę przykrywającą wejście na stryszek, który nazywali przygórkiem i zainstalował się tam. Hamak zawiesił między słupkiem wiązania dachowego i ścianą w taki sposób, aby widzieć przez odchyloną klapę, co się dzieje w pokoju na dole.
Z czasem przygórek stał się azylem Bobiego, Chronił się tam, gdy niepowodzenia doprowadzały go do utra-ty wewnętrznej równowagi, gdy czuł się niepewny w każdej wyobrażainej sytuacji, gdy bał się wszystkiego co mogło go spotkać.
Był ten przygórek zawieszony, niejako ponad sceną,na której, niezbyt szczęśliwie, trwało jednak życie rodzin-ne Bobiego, co dawało, w końcu złudną, możliwość ingerencji z góry. Mawiał, że ma tam komfort akustycz-ny, co polegało na tym, że nie tyle nie słyszał, co - gdy nie chciał - nie odbierał odgłosów z dołu.
Owo przytulisko obudowane było starymi drewnianymi ścianami, zwieńczone wiązaniami wspartymi na sęka-tych, słupach. Połowę jedynego maleńkiego okienka zabito dyktą. Z tego powodu przygórek drzemał w pół-mroku nawet podczas słonecznego dnia.
A więc chował się tam, by okrzepnąć po doznanych przykrościach, a czasami uciekał przed brutalnością życia, aby różnych „nieprzyjemności* uniknąć. Tak na wszelki wypadek.
Ten komfort akustyczny z całą pewnością dotyczył jedynie jazgotu (tego określenia coraz częściej używał) rodziny. Przecież w dni parzyste po południu słychać tam było wyraźnie orkiestrę dętą, która odbywała próby w sąsiednim budynku. Zawsze, gdy dyrygent krzyknął: - stop panowie! -cały zespół karnie przerywał grę, jedynie parokrotnie odzywał się jeszcze głos talerzy. Bobi czekał na ten przejaw nie-subordynacji i dawał wyraz uznania dla niesfornego muzyka. Albo znacząco zginał rękę w łokciu, albo mówił dość głoś-no: - no proszę. Bywało, że gest łączył z tym powie-dzeniem, a nawet dodawał: - kurdefilans! - mrużąc znacząco oczy, ale były to szczególne przypadki.
Gdy tak leżał skulony, ośliniony, rozżalony uznał, że tak ułożone określenia stanowią stopniowanie upodle-nia. Przez niedomkniętą klapę widział stół w pokoju, nakryty barwnie haftowaną serwetą, na którym leżały w nieładzie kwity, formularze, zaświadczenia, wezwania, orzeczenia - smutna, a właściwie tragiczna dokumentacja sprawy, kolejnej sprawy, której nie potrafił, nie był w stanie załatwić.
Jednak nie te fatalne dokumenty przyciągały jego uwagę. Usiłował przypomnieć sobie dokładnie rysunek barwnych kwiatów zdobiących serwetę. W załamaniach światła, z pewnej odległości, był on zamazany, trudny do odczytania.
A przecież uczestniczył w dramatycznych okolicznoś-ciach, gdy Pipa owym haftem usiłowała stłumić rozpacz. Po latach takie określenie może wywołać uśmiech, ale wówczas, gdy ich dzieci zostały porażone przez jakąś niezwykłą infekcją i gdy lekarze wypowiadali często sprzeczne opinie oraz przepisywali lekarstwa, które wywoływały groźne skutki uboczne - wówczas pozostawało tylko trwanie, l trwali tak przez dwie doby między śmiercią i życiem. Wtedy powstały te kwiaty jako symbol podświadomej nadziei Pipy.
Pierd i Szcza, dwoje uroczych urwisów, wyzdrowiały i rosły jako oczywisty dowód wartości woli przetrwania. Dzieci, a właściwie stosunek do nich obojga rodziców był podstawowym spoiwem w tym stadle. Ich interes był zawsze racją nadrzędną, którą - o dziwo - jednakowo lub bardzo podobnie pojmowali. Prześcigali się w pomysłach mających na celu szczęście swych pociech, przy czym uzupełniały się one, a nie były skutkiem - zdarzającej się przecież w takich sytuacjach - rywalizacji.
Podobnie było z wyborem imion. Gdy ludzie dziwili się bądź, co bądź osobliwej decyzji, odpowiedzi udzielała z reguły Pipa, która spuszczała kokieteryjnie wzrok i sepleniła (ta wada wymowy była również powodem ucieczki Bobiego na przygórek, z czego początkowo nie zdawał sobie sprawy), iż wybór ma związek z wiarą w moc samooczyszczania, które wszak jest niemożliwe bez wydalania - odpowiednio skutecznego - dodawał Bobi mrużąc znacząco oczy.
Nie odtworzył sobie w pamięci kształtu barwnych kwiatów na serwecie, gdyż usłyszał na dole szmery, później kroki. Wstał z hamaka i podniósł wyżej klapę. Teraz przez otwór widział duży fragment pokoju. Przed lustrem stała Pipa. Podniosła do góry spódnicę. Była bez majtek. Wzięła drucianą szczotkę i próbowała jedną ręką rozczesać przedziałek w kępie bujnych, zmierzwionych włosów na podbrzuszu. Było jej chyba niewygodnie. Chwyciła spódnicę zębami i oburącz zacząła rozczesywać kępę, którą wraz z biodrami podała do przodu. Szczotka wypadła jej z rąk, ale jak by nie zwróciła na to uwagi, jej dłonie wykonywały szybkie ruchy.
- Przerwij tę masturbację! - krzyknął Bobi. - Zaczniesz zaraz skowyczeć i Szcza dostanie histerii.
Postać na dole znikła z pola widzenia. Znowu zrobiło się cicho.
- Cóż ja wyprawiam? - pomyślał Bobi z rozpaczą, ale też z nutą rezygnacji. Przecież dzieci nie ma w domu, a poza tym nie chodzi mi ani o żonę, ani o córkę. Nie jest to też sprawa onanizmu jako takiego, bo przecież lubię na to patrzeć - tylko te praktyki są demonstracją przeciwko mnie i nie mam na nie wpływu.
Bobi zdawał sobie sprawę z tego, że całe jego nieszczęście wynika z faktu, iż nie jest w stanie załatwić SPRAWY. Po prostu wzrastają obiektywne trudności, okoliczności zmieniają się perfidnie do tego stopnia, że coś, co wydawało się być w zasięgu ręki, uchwytne niczym puszysty ogon kota (cap, carap), stawało się ni stąd, ni zowąd świetlistym ogonem komety, który wszak z natury drwi z ludzi, mających nań zakusy.
Mimo to podejmie kolejną próbę. Jako głowa tego stadła musi stanąć i stanie wobec faktów, okoliczności, interpretacji, wniosków, postanowień, które w niepoliczalej mnogości konfiguracji mogą się również ułożyć pomyślnie dla jego rodziny i wówczas należy zmylić czujność przeciwników, czyli wszystkich i błyskawicznie przykryć taki układ czapką, krzycząc jednocześnie - moje!! Nikt tego już prawdopodobnie nie zakwestionuje i sprawa będzie załatwiona.
Wierzył, że w końcu osiągnie ten ogromny sukces, ale wiedział, że jego sytuacja nie ulegnie zasadniczej zmianie. Stanie przed kolejną sprawą. Słowo „kolejna" będzie raczej związane z następną utratą sił i animuszu, a nie z możliwością zwiększenia stanu posiadania, który jest przecież względny i przy depresji wynikającej z ubytku energii - może wydać się coraz mizerniejszy.
Takie natrętne myśli przywodziły zawsze Bobiego do rozpaczy, która rzecz jasna była tym większa i dotkliwsza, im słabszy był jako mąż i ojciec.
Tak się mówi: mąż i ojciec... - dalej medytował. - Ale przecież tu chodzi jedynie o funkcje w rodzinie i nie wiadomo dlaczego związane z nimi powinności. Nikt, a Pipa szczególnie, nie dostrzega osoby z krwi i kości, która ma określone możliwości i chęci, wreszcie przeżywa trudne do określenia cierpienia, o ile nie sprosta oczekiwaniom, wyobrażeniom.
Gdybyż Pipa przejęta była troską, czy on, Bobi, jest rzeczywiście w stanie załatwić SPRAWĘ, ewentualnie w jakich okolicznościach może dojść do tego, co będzie mu sprzyjało, a co może być przeszkodą, gdyby z przejąciem przeprowadziła taki rachunek, a później tak od serca, z zamkniętymi oczami uszczknęła w bilansie z rubryki „winien" i dorzuciła tam, gdzie niby „ma" - ot na szczęście...
Schodził powoli po drabinie, rozglądając się po pokoju. Było jak zawsze schludnie i swojsko. Zasuszone polne kwiaty, gałązki w prostych flakonikach lub jakoś tam przymocowane do sprzętów - pamiątki z wakacji czy podmiejskich spacerów. Tych udanych, mile wspominanych. W czasie kłótni i swarów nie zbiera się wszak kwiatów. Na ławie leżała sterta świeżo uprasowanej bielizny. Jakby jeszcze pachniała słodkawo. Pipa spała na tapczanie. Leżała na boku, odwrócona tyłem. Wsadził rękę pod kołdrę. Była nadal bez majtek. Przesunął dłoń wzdłuż brzucha, minął nierozczesaną kępę włosów. Uda były ściśnięte. Z pewnym wysiłkiem wpychał między nie dłoń. Zaczął przewracać Pipę na plecy. Słowa pomieszane ze śliną rozmazywały się na jej ustach. Zrzucił kołdrę na podłogę. Z wysiłkiem rozsuwał jej nogi. Nerwowym ruchem podciągnęła je do góry. Członek bez oporu zagłębił się w gorące, mokre już miejsce. Przebudziła się.
- Cso? - nawet takie proste słowo musiała wyseplenić.
- To! - powiedział niepotrzebnie głośno.
Potem leżeli już oboje odprężeni i Bobi był pewny, że Pipa patrzyła nań z oddaniem i czułością. Być może tylko wydawało mu się, gdyż nagle spojrzała przenikliwie, wysepleniła jakby „też, coś takiego", po czym oświadczyła, że wszystko to się nie liczy, że jest bezczelny.
- Widzicie go - zakończyła kwestię, usiadła przy stole i zaczęła niby układać w kupki leżące na barwnej serwecie kwity, wezwania, orzeczenia, mimo że Bobi przygotowując się do załatwiania SPRAWY posegregował je skrupulatnie.
- Teraz i diabeł się w tym nie połapie - mruknął pod nosem i wyszedł.
Stanął przed domem, aby się uspokoić i chociaż na moment oddalić od siebie to, co nieuniknione. Usiłował przestać myśleć, ale wiedział przecież, z rekonesansów i nie tylko, że stopień trudności załatwiania spraw, który kiedyś wzrastał umiarkowanie, ostatnio osiągnął Skalę poprzednio niewyobrażalną.
Przez chwilę udało mu się zapomnieć o tym, gdyż zobaczył dzikie gęsi, które w wielkiej ilości leciały gdzieś za ratusz i dalej hen na północ. Zaraz jednak wrócił niepokój. Pomyślał, że za parę miesięcy gęsi będą wracać na południe. To jest pewne, natomiast nie sposób przewidzieć, jaki on uzyska postęp w załatwianiu swojej sprawy do tego czasu. - Oby...
- urwał jednak ten apel do Opatrzności. Pomyślał, że lepiej te lecące na północ gęsi uznać za dobrą wróżbę.
Na moment wszedł do mieszkania. Jednym ruchem zwinął do kieszeni kwity, zaświadczenia, wezwania, stanął, spojrzał ze smutkiem na Pipę, która wyciskała sobie wągry z twarzy. Nic jednak nie powiedział. Wyszedł i dziarskim krokiem ruszył w kierunku Głównej Ulicy. Jak załatwiać, to w najważniejszym miejscu - dodawał sobie animuszu.
Sytuacja zmieniła się na gorsze w zaskakującym stopniu. Kiedyś przynajmniej udawano, że klient, petent, interesant mogą być życzliwie potraktowani. Na bocznej uliczce spotkał jeszcze na drzwiach nieistniejącej od dawna instytucji napis: KLIENT NASZ PAN. Otrząsnął się z niesmakiem. Natomiast na Głównej Ulicy neonowe napisy obiecywały coraz to bardziej niezwykły rodzaj aktywności.
Bobi z zainteresowaniem studiował różne oferty:
BEZPRZYKŁADNE OSZUSTWO,
ZŁODZIEJSTWO NIEWYOBRAŻALNE,
WIAROŁOMCA PRZYSIĘGŁY.
Na niektórych reklamach były obietnice ekstra, na przykład:
WYJDZIESZ OD NAS Z NIESMAKIEM, DODATKOWO UPODLAMY NASZYCH KLIENTÓW.
Bobi sądził, że mimo to owe oferty są nierzetelne i zapewne klient w każdym przypadku będzie potraktowany zupełnie inaczej, niżby przypuszczał.
- Ryzyk, fizyk - szepnął, żeby sobie dodać odwagi, i wszedł do instytucji, która reklamowała się jedynie napisem
ZDZIERSTWO.
Już nabrał powietrza, by z fasonem przedstawić swoją sprawę, gdy bubek (później nie pamiętał, dlaczego tamten osobnik pasował do tego określenia, ale był pewny, że miał on wygląd typowego bubka) przekreślił usta palcem wskazując milczenie. Bobi stanął i czekał bez słowa. Spodziewał się rutynowej rozmowy. Ostatnio obcesowo traktowano petentów, a więc: - O co chodzi?
- Przyszedłem załatwić sprawę.
- No, niech pan próbuje.
W takiej sytuacji wiedział, jak uczepić się tematu, aby go natychmiast nie zbyto. Natomiast bubek zaczął z innej beczki. Jak gangster:
- Ma pan świadectwo o odpowiednim stanie majątkowym?
- Nie, przecież chodzi o należne mi świadczenia - odpowiedział rezolutnie Bobi.
- Należność swoją drogą, ale dewiza instytucji przede wszystkim. Działamy otwarcie i w dużym formacie. Jak pan sobie wyobraża ździerstwo na odpowiednią skalę w stosunku do gołodupca?
Mówiąc to bubek wyraźnie usiłował obejrzeć Bobiego od tyłu. Ten jednak nie wytrzymał napięcia. Był przekonany, że gangster krzyknie zaraz: A, nie mówiłem! - Dotknął pospiesznie tyłka.
- Spodnie jeszcze są, ale nic tu po mnie. - Zatrzasnął drzwi za sobą i z rękę na siedzeniu przeszedł na drugą stronę ulicy.
Początkowo chciał się zastanowić, co dalej począć. Spojrzał do góry w poszukiwaniu znaku, czy może natchnienia i z przerażeniem zobaczył, że gęsi wracają.
- Tego jeszcze brakowało! - kwiknął histerycznie i opłotkami przemknął się do domu.
Jego rodzina krzepiła się posiłkiem przy stole, na którym zamiast serwety w kolorowe kwiaty leżał szarawy, lniany obrus z zaprasowanymi zgięciami. Bobi mruknął coś pod nosem, przemierzył szybko pokój, wszedł po drabinie na przygórek i dokładnie zamknął klapę. Pospiesznie zdjął buty i postawił je na niej. Położył się w hamaku i usiłował przestać myśleć. Udawało mu się to, ale na krótko. Trzymał z wysiłkiem unieruchomiony umysł, ale czasami pojedyncze pojęcia, symbole (niestety, zawsze miały związek ze sprawą) docierały do świadomości. Wystarczyło się trochę zagapić, a tu objawiały się całe obrazy i Bobi znajdował się jak na jawie w środku koszmarnych wydarzeń. Zmęczył się tą walką z własną świadomością i zasnął.
Przyśniło mu się, że wyszedł znowu z domu, aby załatwić SPRAWĘ. Tuż za progiem spojrzał jak zwykle w kierunku nieba. Minęło parę ładnych chwil, nim pojął niezwykłość oglądanego zjawiska. Od strony ratusza nadlatywały stada dzikich gęsi zmierzających znów na południe. Wracają, choć nie poleciały... - stwierdził bezradnie. W tym momencie obudził go skowyt Pipy dochodzący spod klapy. A może mu się zdawało. Szachrajstwo gęsi sprawiło, że czuł, choć nie zdawał sobie dokładnie z tego sprawy, iż nie sposób doświad-czyć większej udręki. Był tak dalece wyczerpany, że jego myśli jakby zamarły.
Leżał niczym w letargu. Nagle zauważył, że stopą porusza w rytm marsza. Chyba wcześniej zaczęła się próba orkiestry, ale nie zwrócił na to uwagi. Teraz maszerował z zapamiętaniem szarpiąc sznury hamaka. Pójdzie dalej wraz z niesfornym muzykiem specjalistą od talerzy. Wbrew komendzie. Co tak długo grają? - Stop! Stop panowie! - nareszcie... Ale... to niemożliwe... Orkiestra równo urwała, jakby toporem uciął. Bobi leżał z ręką zgiętą w łokciu. Usta mu zastygły w grymasie przekory. Bielały wyschnięte wargi. - Kurdefilans - wyszeptał jakby od niechcenia.
Tucza
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Tucza · dnia 25.06.2010 08:51 · Czytań: 1160 · Średnia ocena: 3,67 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: