I
Gdzieś na skraju świata wyrosło wielkie drzewo. Nikt nie pamięta, kto, kiedy i dlaczego przyniósł w te strony jego sadzonkę. Niektórzy wspominają jedynie, że z początku, kiedy jeszcze było małe, przypominało zwykły platan.
Drzewo szybko urosło do ogromnych rozmiarów. Po roku było już niczym stare i stuletnie. Wszyscy patrzyli na nie ze zdziwieniem. Jego majestat stał się powodem do dumy.
Po kilku latach, pień drzewa miał średnicę blisko stu metrów, a konary rozrosły się w obie strony aż po horyzont. Podziw znikł mieszkańcom z serc. Teraz każdy szedł wzdłuż drewnianego kolosa pełen strachu. Coś było w nim dziwnego i, może to tylko zbieg okoliczności, ale odkąd drzewo pojawiło się w tych okolicach wszyscy stali się o wiele bardziej ponurzy, egoistyczni, a światło coraz rzadziej docierało do wszelkich wiosek znajdujących się w obrębie jego cienia.
Przez kolejne lata drzewo rosło w górę. Końcówki konarów zaczęły zataczać krąg tworząc po obu stronach drewniane półkola. Tym samym przerażający kolos zamknął jakiś zaklęty pierścień.
Ludzie z tamtych okolic już od dawna zamierzali opuścić ten mroczny padół, ale trudne do wytłumaczenia podświadome podszepty nie chciały im na to pozwolić. Może przyczyniły się do tego kłótnie pomiędzy wioskami, a może dziwnie paraliżujący niepokój, który zagościł w sercu ich mieszkańców. Niezależnie od tego, prawda była taka, że przez długie lata, w czasie, których wzrastało tajemnicze drzewo, nikt nie opuścił terenu zaklętego pierścienia. W jego cieniu żyło blisko tysiąc osób. Połowa po jego jednej stronie, a połowa po drugiej.
***
W nocy każdemu śnił się ten sam sen. Tak realny i tak przerażający, że po przebudzeniu nikt już nie mógł zasnąć i w napięciu oczekiwał pierwszego koguciego piania. Podświadomość przemycała, pod powiekami, obraz tajemniczego drzewa, a obok jego pnia niczym żywy płot piętrzyły się podobne do kolumn białe postacie o marmurowych twarzach i cienkich nóżkach. Mordowały każdego, kto stanął zbyt blisko zbudowanego z nich muru. Sen kończył się śmiercią, którą powodowało mordercze zimno ciał owych istot.
Twardo i mocno w cieniu tajemniczego drzewa, spały tylko dwie osoby. Owymi odmieńcami byli kobieta i mężczyzna. Mieszkali w osobnych wioskach: kobieta po zachodniej stronie drzewa, mężczyzna we wschodniej. Codziennie spotykali się w cieniu ogromnego pnia i tam wyznawali sobie miłość. W tym miejscu odnajdywali także ciepło swoich rąk i dawali sobie żar, którego nie potrafiło dać słońce, niepotrafiące przebić się przez gęstniejące nad drzewem chmury.
Byli odmieńcami. Kiedy ludzie w wioskach drżeli z nieuzasadnionego strachu, oni trwali przy sobie. On lubił bawić się jej długimi włosami, ona zaś często wodziła palcem po zakamarkach jego twarzy. Ich uczucie było zbyt silne, by do ich serc przeniknął panujący dookoła niepokój. Tylko oni potrafili zbudzić się długo po pierwszym pianiu koguta, a zamiast śnić o przerażającym chłodzie marmurowej kolumnady, śnili o sobie.
II
Jednej z wielu posępnych nocy przejmujący sen nawiedził mieszkańców silniej niż zwykle. Ludzie budzili się z krzykiem na ustach. Wszyscy zrozumieli, że dość czekania, że w tym miejscu od dawna mieszka zło. Ludzie z wiosek zebrali się na dziedzińcach i postanowili wspólnie wyemigrować na tyle daleko stąd, by widok drzewa mógł pozostać tylko nieprzyjemnym wspomnieniem.
Kiedy już zebrali się wraz ze swoim dobytkiem i wyruszyli w drogę ujrzeli coś, co w pierwszym momencie wydało się im niemożliwe. Ich oczom ukazała się ta sama przerażająca kolumnada. Ogromne białe istoty o setkach kamiennych twarzy kołysały się niepokojąco, a setki marmurowych ust cicho melorecytowały jakiś poemat w znanym tylko przez nie języku.
-To był tylko sen, zróbmy pomiędzy nimi wyrwę!- krzyknął jakiś odważny głos. Zaskakująca charyzma tego człowieka obudziła w ludzkich sercach nadzieję i potrzebę walki. Dlatego też ile sił wszyscy zaczęli walczyć z żywą przeszkodą. W tym czasie niebo pierwszy raz od dawna rozbłysnęło niewyobrażalnym światłem. Chwilę po tym okolicę wypełnił najpotężniejszy grzmot, jaki można sobie wyobrazić. Wszystko zadrżało, cała ziemia, rośliny i zwierzęta. Każda cząstka żyjącej materii przelękła się w najgłębszym środku swojego jestestwa. Grzmot zagłuszał śmierć, która runęła biegiem blisko tysiąca ludzkich stóp.
Marmurowe istoty otworzyły usta pełne czarnych zębów. Dotąd niewidoczne ręce wyrosły z ich, nieodróżnialnego od nóg i szyi, tułowia. Kamienne potwory zaczęły łapać rozbijających się o ich lodowate ciała ludzi. Wkładały każdego z osobna do buzi, by móc go przeżuć.
Gdy ucichły echa grzmotu, jedynymi dźwiękami wypełniającym równinę, były odgłosy niecodziennej uczty. Marmurowe istoty wypluwały jedynie gałki oczne, paznokcie, zęby i żyły. Za to zajadały się przewodami nerwowymi i pałaszowały mózgi ofiar niczym najlepszy pudding waniliowy.
Po zdających się nie kończyć minutach rzezi, wszystko dookoła ucichło. Marmurowi strażnicy znów znieruchomieli.
III
W tym czasie, w opustoszałych wioskach sen nie opuścił jeszcze dwóch osób. Obudził je dopiero przerażający grzmot. Oboje szybko porzucili swoje posłania i pobiegli wprost do pnia drzewa, gdzie zawsze się spotykali.
Ona i on z przerażeniem ujrzeli marmurową, żywą kolumnadę ciągnącą się wzdłuż konarów drzewa. Oboje próbowali znaleźć koniec tego dziwacznego muru. Jednak okrutni strażnicy okalali i odgradzali oba półkola wyznaczone przez gałęzie.
Ona spojrzała w górę, jakby myśląc o przejściu na drugą stronę.
-Leman!- dziewczyna krzyknęła z całych sił imię ukochanego. Mężczyzna usłyszał ją, a na jego twarzy pojawił się uśmiech, jaki zawsze towarzyszył mu słuchając jej głosu.
-Anamala!- odkrzyknął- Jesteś cała?!- spytał.
-Jestem! Ale...co się stało?! Stąd nie ma wyjścia!
-Wiem.
-Obudził mnie ten straszliwy grzmot! Gdzie są wszyscy?!- Anamala wymawiała kolejne słowa ze strachem.
-Zginęli! Wszyscy! To ten mur!- mężczyzna wykrzyczał swoje przerażenie.
-Nie zbliżaj się do nich!- z troską powiedziała Anamala.
-To się skończy, prawda? Zło nie może trwać wiecznie.
-Nie może- odrzekała Anamala niczym echo.
-Położysz się blisko mur? Na tyle daleko żeby nic nie mogło ci się stać, a na tyle blisko żebym czuł, że jesteś obok?- zaproponował Leman.
-Położę- znów jego słowa odbiły się w jej ustach niczym twarz w tafli jeziora.
Gdy nadeszła noc oboje leżeli tuż przy murze. Wszechobecnej ciemności nie mąciło żadne, nawet najwątlejsze światło gwiazd czy księżyca, ale ich jasnością była bliskość wyrażona poprzez rozmowę.
-A jutro znów usłyszę twój słodki głos, choć tyle i aż tyle- wymamrotał Leman pomiędzy jawą, a snem.
IV
Ranek nie wiele różnił się od nocy, szarość dnia tylko potęgowała przygnębiający krajobraz. Anamala obudziła się z dziwnym niepokojem w sercu.
-Leman!- wymówiła imię ukochanego, ale odpowiedziała jej tylko cisza.- Pewnie jeszcze śpi- uspokoiła się.
Gdy nastało, jak sądziła, południe, przywołała Lemana po raz drugi. Także i tym razem nie było żadnego odzewu. Jej ciałem zaczęły targać emocje, chciała rzucić się na marmurowych strażników, zaczęła krzyczeć z całych sił, tak, że nawet na kamiennych twarzach białych istot odbił się grymas. Anamala czuła, że Lemanowi coś musiało się stać.
***
Leman krzyczał tak głośno jak tylko jego silny głos mu na to pozwalał, ale nie usłyszał nawet szeptu pięknej zielonookiej Anamali. Leman czuł, że ukochanej musiało się coś stać.
V
Minął pierwszy dzień. Anamala usychała z tęsknoty.
***
Minął pierwszy dzień. Leman miał brudne od czarnej ziemi ręce, w której rył palcami, by stłumić tęsknotę rozdzierającą jego serce na drobne kawałki.
VI
Minął miesiąc. Anamala nic nie jadła, a jednak nie umierała. Wciąż rwała z głowy swoje pszeniczne włosy.
***
Minął miesiąc. Leman żywił się kamieniami, ale mimo tego nie umierał. Codziennie używał noża, który zawsze nosił w kieszeni, do wycinania na skórze rysów twarzy Anamali.
VII
Minął rok. Anamala była łysa. Pod tracącymi blask oczami, pojawiły się cienie. Od dawna nic nie jadła, jej sczerniała skóra wisiała na chudych kościach.
***
Minął rok. Leman miał całe ciało pokryte wizerunkami Anamali. Wyglądał jak żywa faktura usiana bliznami. Kamienie spoczywające na dnie żołądka rozciągnęły jego skórę do niewyobrażalnych rozmiarów, tak, że wydawać by się mogło, że ciało Lemana pęknie lada moment.
VIII
Minęły dwa lata. Anamala nadal była łysa, jej organizm już się nie regenerował. Skóra dziewczyny zmarszczyła się i skurczyła przylegając do kości. Anamala żyła patrząc się tępo na mur i na drobny wyłom, który w nim dostrzegła. Powoli zaczęła się czołgać.
***
Leman nie ruszał się od ponad roku, nie pozwalało mu na to ciało wypełnione kamieniami. Jedyne, co robił to patrzył się tępo na mur i na drobny wyłom, który w nim dostrzegł.
***
Po wielu dniach, w ciągu, których Leman miał wiecznie utkwiony wzrok w drobnej przerwie między marmurowymi strażnikami, zobaczył w tym miejscu jakiś ruch. Przyjrzał się dokładniej. Była to drobna kość i kawałek sczerniałej skóry. Poznał, choć nikt by nie poznał.
-Anamala- powiedział ledwo otwierając usta.
Anamala przeczołgała się niezauważona przez wyłom. Była tak chuda, że nawet marmurowi strażnicy nie zauważyli jej ruchu. Ostatkiem sił dostała się do Lemana i złapała go za dłoń.
-Kocham...-powiedziała słabo.
-Ja ciebie też- odparł Leman.
Anamala skonała, a ciało Lemana jakby pod naporem słów rozprysło się na tysiące drobnych kawałeczków pozostawiając po sobie tylko górę kamieni.
IX
Marmurowi strażnicy rozpadli się w pył. Ogromne drzewo bez liści, upiór i widmo tych okolic, uschło, a suche gałęzie odłamały się od pnia. Ciemne chmury rozgonił silny wschodni wiatr, a nad krainą na końcu świata znów zaświeciło słońce.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
MatthewRib · dnia 17.03.2008 19:30 · Czytań: 1053 · Średnia ocena: 2,5 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: