Mój świat jest mały i banalny. Ma cztery zewnętrzne ściany, podłogę wyłożoną paskudnym linoleum, jakiś płaski dach.
Gęstość populacji zmienia się co chwilę. Najgorzej jest w godzinach odwiedzin. Wtedy pojawia się naraz kilkanaście lub więcej osób. Dużych, małych, chudych, grubych, ubranych starannie lub niechlujnie, o włosach ciemnych lub jasnych. Różni ich wszystko, łączy tylko jedno: troska w oczach i fakt, że w tym konkretnym momencie wszyscy stali się obywatelami tego świata, śmierdzącego lizolem.
Pojawiłam się tu pierwszy raz, gdy miałam sześć lat i natychmiast stałam się gwiazdą. Mam ostrą białaczkę promielocytową. To czyni ze mnie wyjątek, coś nadzwyczajnego, niczym przypadek różowego hipcia w zoo. Po dwóch latach wizyt w szpitalu poznałam wszystkich lekarzy i pielęgniarki, wolontariuszy i sprzątaczki. Pacjentów też, tylko... oni często się zmieniali. Znikali nagle, w środku nocy, po cichu, jakby uciekając.
Któregoś dnia, wcześnie rano, pobiegłam do sali Julki, mojej przyjaciółki, koniecznie chcąc dokończyć partię piotrusia, którą zaczęłyśmy poprzedniego wieczoru, a którą przerwały nam pielęgniarki gaszące światło. Wbiegłam do niej z szerokim uśmiechem, machając rękoma. Ale jej łóżko było puste. Najpierw pomyślałam, że może wzięli ją na badania albo radio-, ale potem dotarło do mnie, że nie miała przepisanych zabiegów naświetlań, a w niedziele brali na badania tylko pilne przypadki. Więc coś musiało się stać.
Odwróciłam się do drzwi, chcąc biec do dyżurki pielęgniarek, choć szanse, że odpowiedziałyby na moje pytania były raczej mizerne, kiedy weszła siostra Klara, prowadząc wózek z jakąś dziewczynką, może trochę starszą ode mnie.
Wiedziałam już, co się stało. I od tamtej pory gorzej niż ognia unikałam przyjaźni z pacjentami. Lekarze byli lepsi. Nie uciekali nigdy po kryjomu i choć zazwyczaj zimni, stali po mojej stronie.
Tak rodzice tłumaczyli mi, co się dzieje. Toczyliśmy wojnę z okropną odmianą białaczki. Po mojej, tej dobrej stronie, stali lekarze, pielęgniarki, a po drugiej - leukemia.
Banał, być może. Ale jak wytłumaczyć sześciolatce, że kłucie ją długimi igłami, wlewanie ognia do żył, zwane ładnie chemioterapią, że to wszystko dla jej dobra? Do dziś mam dreszcze na dźwięk słowa chemia. Niewielka strata - od miesiąca znowu nie chodzę do szkoły.
W ciągu kolejnych dziesięciu lat przeszłam każde możliwe leczenie. Była terapia kwasem witaminy A, retinoidem, trójtlenkiem arsenu, wlewy granulocytów, dwa lata temu przeszczep. Każdy nawrót choroby oznaczał coraz dłuższe wizyty w szpitalu. Białaczka progranulocytowa ma to do siebie, że natychmiast uodparnia się na każdy rodzaj leczenia, więc można go użyć tylko raz.
Czoło doktora Korfala zachmurzyło się, gdy prawie dwa miesiące temu odebrał moje wyniki. Czyli wyniki już spadły, czyli mogłam się szykować na kliniczny nawrót choroby, który mógł nastąpić dosłownie w każdej chwili. Nastąpił tydzień później.
Uparcie odmówiłam zostania w domu, w szkole doszło do katastrofy. Potknęłam się, uderzyłam w biurko, przewróciłam.
Podniosłam się zalana krwią.
Niekontrolowany krwotok - do tego przywykłam. Ale tyle się działo! Miałam egzaminy, Krzysiek zaprosił mnie do kina, Ania urządzała przyjęcie z okazji swoich urodzin... Nie mogłam teraz się rozchorować!
Pół godziny później znalazłam się na izbie przyjęć. Zanim jakiś sanitariusz zdążył się zakrzątnąć, chwyciłam za rękę siostrę Monikę.
-Potrzebne płytki krwi - wycharczałam.
I znowu wróciłam do swojej szpitalnej rzeczywistości, do badań krwi i mierzenia gorączki trzy razy dziennie, do kiepskich posiłków i "firmowych", flanelowych piżam. Tym razem prawdopodobnie po raz ostatni. Lekarze wyczerpali wszystkie możliwości, nie było innego leczenia.
-Witaj - doktor Korfal stanął w drzwiach mojej salki. Odmówiłam izolatki. Teraz oddzielanie mnie od zarazków było bez sensu. Jego ciepła, dobra twarz się zachmurzyła. Odłożyłam na bok książkę, którą czytałam, nie rozumiejąc ani słowa. -Wiem, że ty się już poddałaś, ale są inne możliwości, próbne terapie... Zawsze jest jakaś szansa. Nie spróbowaliśmy jeszcze arszeniku.
-Bo arszenik nie leczy, tylko spowalnia białaczkę - przypomniałam mu.
Pokiwał ze smutkiem głową i wyszedł. Tak po prostu. Osłupiałam. Ciągnąc za sobą kroplówkę z glukozą, wyszłam na korytarz. Daleko, w dali, ktoś otworzył drzwi i doleciał do mnie lekki, prawie niewyczuwalny zapach świeżego powietrza. Tam gdzieś był cały świat.
Nagle ogarnął mnie paniczny strach.
Zaczęłam prawie biec w kierunku drzwi. Nikt mnie nie zauważył, nie zwrócił uwagi, jakbym nie istniała. Dopadłam wyjścia i tuż przed progiem zatrzymałam się, jakby ktoś rzucił mi coś pod nogi.
Właśnie tu, w tym miejscu kończył się mój świat. Bo trzeba wam wiedzieć jedno: w momencie, gdy wasza karta trafi do onkologa, ten świat na zewnątrz, pełen kin, kawiarni, życia - dla was już nie istnieje. Waszym światem staje się szpital.
Stałam teraz na końcu dwóch światów - świata zdrowych i świata chorych, gdzieś pomiędzy, nigdzie u siebie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 19.08.2010 08:46 · Czytań: 3475 · Średnia ocena: 4,8 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: