Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
Chcęęęęęęęęębyyyyyyyyyyyyćssssssaaaaaaaaaaaaaaaaaammmmmm!!!!!!!!!!!!
Marek zamknął za sobą drzwi, opuścił spodnie i usiadł na toalecie. Mijała właśnie jedenasta godzina od jego przyjścia do pracy. Pracy wymarzonej jak kobieta, jak mistrzostwo świata, okraszonej wysiłkiem jak przewrót w tył wykonany na zaliczenie czwartej klasy, z uśmiechem. Tyle że: kobiety się starzeją, mistrzowie odchodzą, Krzyś z IVa i tak wraca do swojej tuszy i braku sprawności; Marek nie lubił swojej pracy. Wymyślanie haseł dla nowej maseczki kosmetycznej oznaczało jedenaście godzin bycia twórczym, odkrywczym i umiejętnym. Jedenaście godzin bycia cennym pracownikiem w zespole, który słucha i wspiera, z pokorą przyjmuje uwagi. Bo przecież dba o rozwój i wie że to wszystko dla dobra kampanii.
Marek zamknął oczy. Trwaj chwilo, trwaj luksusowy sedesie naszego biurowca, nie wychodź ze mnie ekskremencie com cię z kiełek i kuskusu skonstruował. Ale niestety - idzie. Już się Markowi coś przesuwa w środku, już zaczyna wypadać, już już Marek lżejszy, ale nagle plusk jakiś mu dziwny do ucha wpada, plusk niezwyczajny, nieekskremencki, nie to żeby Marek audiofilem był dzikim, co kiszoną kapustę wtranżala dla poprawy słuchu, ale jednak...
Marek podniósł się i z opuszczonymi gaciami zajrzał niepewnie do kibla. O raju. O moje ciało. O moje body.
Cudneś.
Na białej glazurze, obmywane nieco zniebieściałą wodą leżało nowe Hasło. Hasło do maseczki. Kurwa, co za Hasło. Bez obrzydzenia sięgnął Marek do muszli, schował Hasło pod marynarkę i ruszył na naradę.
Na naradzie ogólny rzyg. Jedenaście godzin pomnożone przez sześć osób dawało dwie trzecie szatańskiej liczby: sześćdziesiąt sześć. Sześćdziesiąt sześć godzin poupychane gdzieś po kątach, zerkające przez okno na miasto, wiszące z sufitu i stukające w stół.
- Mam! - wrzasnął Marek i rzucił im Hasło z dupy. Oniemieli. Zapisali. Przybili piątkę i zgodnym hurmem ruszyli do windy. Tylko Maria została żeby zapisać. A jak Maria to Marek. Taki zwyczaj integracyjny: kto wymyślił dobre hasło, mógł przelecieć, albo samemu być przelecianym. Albo i to, i to, ale to w wypadku prawdziwych hitów.
- To naprawdę genialne Hasło Marku - rzuciła Maria zapinając garsonkę. - Tego regulamin nie przewiduje, ale jeśli chcesz mogę być twoją dziewczyną.
Czyli, jak się wszyscy domyślają: to było MegaHasło.
Dzień później nowa promocja i nowa narada. Wszyscy oczadziali tamtym Hasłem, liczą na Marka:
- Dawaj, Maras!
- Dawaj Mareczku mjut mjut! (To rzecz jasna Maria).
- Ty, Haślarz!
- Guślarz!
I wszyscy:
- Mareeeeeeek!!!
A tu w głowie pustka i tundra. Ale w żołądku jakby poruszenie.
- Czekajcie, muszę do toalety.
Wychodzi Marek, wchodzi do tej samej kabiny, zerka na nieco zniebieściałą wodę, w wodzie twarz Markowa - nieogolona, ale tak sexy a nie niesexy. Siada. Czeka. Idzie. Zbliża się. Plusk.
Zrywa się Marek z muszli i zerka z biciem serca, blady pośladek też jakby poddenerwowany czy spełnił pokładane w nim oczekiwania. I co? Spełnił! Spełnił! Już się Markowa buzia śmieje, już mu udane dymanie przed oczami staje, już go Maria wynagrodzi takimi apanażami, że sułtan Brunei musi dla uspokojenia zabić dwie pokojówki, bo nic tak sułtana nie wyprowadza z równowagi sułtańskiej jak zazdrość, że ktoś od sułtana ma lepiej.
A ma!
Wychodzi spokojnie Marek, rzuca Hasło, zapada cisza, oddechy wstrzymane i nagle wybuch, jebnięcie pochwał i ochów. Wybiegają do windy, Maria zostaje, zapisuje, obciąga, idą na obiad. Bo dzisiaj szybko poszło.
Nastąpiło kilka tygodni szczęścia. Cała Markowa agencja reklamowa kochała go, już wszyscy mu obciągali, tarzali się w jego włosach łonowych, nosili je sobie w medalionikach na piersi. Nie wiedzieli dlaczego to akurat w toalecie wymyśla, ale niech tam, ważne że Takie Hasła im z nieba spadają. Nie wiedzieli też, że to nie do końca z nieba. Ale i tak je mogli całować, tarmosić, ściskać i hołubić, cel uświęca odbyt.
Lecz przychodzi raz Marek do agencji, usta otwiera w triumfalnym powitaniu, a tu nagle kupa brązowa śmierdząca, ekskrement podłużny z buzi wylatuje. Odsuwają się współpracownicy obrzydzeni, pada na kolana Marek i własną marynarą gówno ściera, żeby szybciej, żeby nikt nie widział, nie wdepnął, nie rozmazał na przestrzenie oboczne. Chowa się z marynarą w kiblu, rwie ją na kawałki, spuszcza. Dla próby mówi pod nosem: "raz dwa trzy", ale zamiast słów wdzięcznych prostych bobki okrągłe mu do muszli spadają. Siada, wymyśla nowe Hasło, przepisuje je na kartkę, zanosi do pokoju. Klaszczą, ale z niepokojem. Odsuwają się. Maria nie rzuca się z gorącym pocałunkiem.
Wychodzi Marek z biurowca. Wyć mu się chce, krzyknąć głośno. Ale co, jeśli krzyknie, a zamiast krzyku potężnego obdaruje przechodnia batonem-wcale-nie-marsem? Macha na taksówkę. Nie ma jak powiedzieć dokąd. Pokazuje. Prosto. Prosto. W prawo. Prosto. Prosto. Już. Płaci. Wysiada. Staje pod mostem. Nabiera powietrza. Krzyczy...? Wielka rozwolniona kupa spada na piasek.
Koniec Marku bycia atrakcyjnym mężczyzną. Może cię teraz pani Drzyzga zaprosi, może będą z tobą filmiki po internecie popularność zdobywały, ale już nie wygłosisz mowy dziękczynnej za nagrodę za Hasła. Już się nie popiszesz swoim włoskim akcentem przy zamawianiu tortellini. A jakbyś chciał zaśpiewać, to świat nie usłyszy twego barytonu, tylko kupę jedną wielką zobaczy, jakbyś nie utalentowanym Markiem, a młodą cycatą wokalistką był. Chujnia, Marku.
Tyle że jak ci będzie smutno, to sobie zawsze jakieś Hasło wysrasz. Idź, na internecie sobie sprawdzisz alfabet migowy. M-A-R-E-K. H-A-S-Ł-O. A może będziesz intrygującym przystojnym cichym Markiem i dymać będziesz jak Rocco Silfredi. Tylko nie jęcz, ani komplementów nie praw, bo jeśli ci się żaden freak nie trafi, to skończy ci się interkurs w sekundę.
I pomyśl że jesteś pierwszym człowiekiem, u którego się bieguny przestawiły. Olej Kamińskiego i Jasia Melę. To ty jesteś polarnikiem. I chuj.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
szymonjot · dnia 30.03.2008 22:12 · Czytań: 779 · Średnia ocena: 3,75 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: