Bezsenność letniej nocy - magnat
Proza » Długie Opowiadania » Bezsenność letniej nocy
A A A
Noc była duszna i gorąca. Pomimo otwartych okien, gęsta lepka wilgoć wypełniała pokój. Żadnego, najmniejszego ruchu powietrza. Wskazówki zegarka wskazywały na dwadzieścia minut po północy. Spałem zaledwie półtorej godziny. Musiał śnić mi się jakiś koszmar. W głowie czułem pulsujący potworny łomot, wyschnięte gardło rozrywał kaszel, a ciało miałem tak obolałe, jakbym przez całą noc uprawiał boks tajski. - Próbowałem przywrócić pamięć wczorajszego wieczoru, lecz była ona czysta jak tablica wytarta mokrą gąbką. Cokolwiek robiłem wtedy, wspomnienie zagubiło się w zakamarkach umysłu. Możliwość, ze nachlałem się jak ostatnia świnia, była wielce prawdopodobna. Mokry od potu, tkwiłem jeszcze przez chwilę w wilgotnej pościeli, wiedząc, że tej nocy już nie zasnę. Wstając z łóżka, zachwiałem się. Mało brakowało, bym upadł na podłogę. Niespodziewany zawrót głowy był zapewne wynikiem osłabienia organizmu spowodowanego zbyt wysoką temperaturą. Usiadłem na brzegu posłania, a wirujący pokój powracał powoli do normalnego położenia. Powlokłem się do łazienki z nadzieją, że zimny natrysk ochłodzi przegrzany organizm, lecz było to tylko pobożne życzenie. Po odkręceniu kurka z zimną wodą, z prysznica popłynął gorący strumień. Musiałem czekać dobrą minutę, by ukrop obniżył się do ciepłoty równej temperaturze otoczenia. Namydliłem porządnie ciało, spłukując letnią strugą nagromadzony na skórze pot. Na mokre ciało wciągnąłem podkoszulkę i spodenki, bose stopy wsunąłem w klapki. Bez większej nadziei zajrzałem do lodówki. Kawałek żółtego sera, konserwa z tuńczykiem, zwiędłe jarzyny… Nie tego w tej chwili potrzebowałem. Marzyło mi się parę puszek schłodzonego piwa, lecz ich niestety nie znalazłem. Pragnienie stało się dużo silniejsze, niż niechęć do opuszczenia mieszkania.

Wyszedłem na ulicę. Ciemność nie była tak głęboka jak myślałem. Dodatkowo zapalone uliczne latarnie rozpraszały mrok nocy. Upał był jednak większy od tego w mieszkaniu. Musiałem koniecznie znaleźć coś do picia. Zastanowiłem się chwilę, gdzie w najbliższej okolicy znajdę otwarty jeszcze lokal. Myślenie w takiej gorączce nie należy do rzeczy łatwych. Wytężałem maksymalnie umysł, ale najbliższy bar odnaleziony w pamięci znajdował się w śródmieściu. Moją kamienicę do śródmieścia dzieliła przestrzeń, licząc tak w przybliżeniu, około ośmiu kilometrów. Odległość do pokonania piechotą w tak gorącą noc, wydała mi się zbyt duża. Liczyć na środek lokomocji można zawsze. Nie należy jednak do moich przyjemności bezczynne czekanie na nocny autobus, czy zabłąkaną taksówkę. Wolałem pospacerować w poszukiwanie bliżej położonego miejsca, w którym zgaszę obojętnie, jakim byle by zmrożonym strumieniem cieczy palący ogień w trzewiach. Pełnia księżyca wyzwalała we mnie optymistyczną wiarę odnalezienia zagubionego szczęśliwego przypadku. Tylko w tę jedną noc w księżycowym miesiącu. W pozostałe staram się spędzać w miejscu ograniczonym podłogą, czteroma ścianami i sufitem. Jestem typowym domatorem, bez żadnych podtekstów. Moje mieszkanie jest moim azylem.
Szedłem, precyzyjniej się wyrażając, wlokłem się noga za nogą ulicą pilnie wypatrując jakiegoś skupiska ludzi. Na ogół tak się zawsze jakoś składa, że gdzie są ludzie tam i do picia coś się znajdzie. Pojedynczy przechodnie takiej gwarancji nie dają, a tylko tacy trafiali mi się po drodze. Zaczepiać obcych w nocy z naiwnym pytaniem; gdzie tu można się napić, to nie w moim stylu. Nie jestem pewien czy byłbym dobrze zrozumianym. Mogło to zabrzmieć jak dwuznaczna propozycja. Nie jestem tchórzem, jednak wolałem nie ryzykować. I odważnym zdarza się oberwać po gębie. Zdecydowanie częściej niż bojaźliwym.

Tak rozmyślając dotarłem do miejsca, które wydało mi się obce, nieznane. Olbrzymi plac, wielkości paru hektarów niezagospodarowanej przestrzeni, to musiała być pomyłka architekta miejskiego. Mógłbym przysiąc, że taka pustynia nigdy nie miała miejsca w mojej dzielnicy. Nie tylko dzielnicy. W całej aglomeracji nic takiego nie miało prawa się znaleźć. Zbyt drogie były parcele, ażeby mogły leżeć odłogiem nikomu i niczemu nieprzydatne. Teoria teorią, a plac placem. Stałem na nim nie tylko ja. Rozgościł się cyrkowy namiot z niezbędnymi dodatkami. Wagony mieszkalne i gospodarcze otaczały budowlę wykonaną z brezentu. Dalej stał rozłożony lunapark ze wszystkimi atrybutami wesołego miasteczka. Kolorowe lampiony rzucały swoje światło na kręcące się karuzele, obracający się diabelski młyn, strzelnicę. Niby zwyczajny, dziecięcy park rozrywki.

Ostatni raz widziałem tego rodzaju atrakcje będąc małym dzieckiem. Dużo czasu minęło od tamtej pory. Zmieniłem się a wraz ze mną otoczenie i rozrywki. Zdziwiony tym reliktem minionej epoki, jego niespodziewaną wizytą tutaj razem z tym placem, w pamięci znalazłem wspomnienie jak z ojcem i matką przychodziliśmy właśnie tutaj, kiedyś dawno. Teren był przeznaczony na uroczyste spotkania mieszkańców, jarmarki i inne takie właśnie okazje. Ale to było kiedyś. Pusty obszar został później zabudowany budynkami mieszkalnymi, drapaczami chmur z tysiącami lokatorów. Upał pomieszał wspomnienia z rzeczywistością.

Wesołe miasteczko sprawiało niepokojące wrażenie. Wyglądało jak gdyby oczekiwało na amatorów zabawy, wszelkie mechanizmy służące uciesze funkcjonowały jak należy, tylko brakowało uczestników imprezy. Pewnie zbyt późna pora zniechęciła wielbicieli zabawy. Chociaż nie. W jednej z kręconych karuzelą gondoli ujrzałem siedzącego chłopca. Jego wiek oceniłem na około ośmiu, góra dziesięciu lat. Frunął w powietrzu pędzony maszynerią ustawioną na najwyższe obroty. Szybkość wykręcanych piruetów wydała mi się zbyt niebezpieczna. Groziła wypadnięciem dziecka z wirującej machiny, tym bardziej, że malec pod wpływem bezwładności całym swym ciężarem zawisł na zabezpieczającym łańcuchu. Próbowałem krzykiem przywołać osobę odpowiedzialną za obsługę tej maszyny, lecz mój głos zagłuszyła hałaśliwa muzyka rozbrzmiewająca z głośników. Znając swoje możliwości, czy raczej ich brak przy operacji wszelakiego rodzaju sprzętu mechanicznego nie miałem większej nadziei na zatrzymanie rozkręconego wehikułu. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy biegnąc do tegoż terminalu przypadkowo potrąciwszy nogą drążek przypominający kształtem dźwignię zmiany biegu w samochodzie, uruchomiłem przyrząd służący zatrzymaniu karuzeli. Utracona równowaga ciała, zmiana pozycji z pionowej na poziomą uchroniła mój cielesny ustrój przed poważnym w skutkach konfliktem przeciwstawnych obiektów spotykających się na drodze o jednym dozwolonym kierunku ruchu, z których jeden przez niewiedzę, lub świadomą arogancję zdecydował się na lekceważące potraktowanie i niezastosowanie się do tych zasad. Wolałem nie dochodzić po czyjej stronie leży wina. Tak czy owak pretensje byłyby pozbawione wszelkich racji. Szczególnie moich. Sentencja znajomego dżokeja, że kopanie się z koniem, tylko dla konia sprawia przyjemność miała w tym przypadku głębokie uzasadnienie.

Minął pewien czas nim odważyłem się powstać z ziemi. Maszt karuzeli stał nieruchomo podobnie jak przymocowane do niego kabiny. W żadnej z nich nie znalazłem młodego pasażera. Myśl, że mógł wypaść z niej zanim zdążyłem zatrzymać ruch obrotowy tej głównej atrakcji lunaparku na szczęście nie znalazła potwierdzenia w przeprowadzonej przeze mnie penetracji terenu. Dałbym sobie rękę uciąć, że jeszcze przed chwilą widziałem go szybującego w powietrzu. Teraz żaden ślad po nim nie pozostał. Był chłopak – nie ma chłopaka. Czym wytłumaczyć racjonalnie zjawisko dematerializacji żywej istoty? Chyba tylko błędem rozpoznawczym instrumentów, jakimi posługiwał się mój mózg, czyli zwyczajnie mówiąc zawiodły mnie oczy. Zwykłe przewidzenie.

Ciekaw byłem jak się rzecz ma z widowiskiem na cyrkowej arenie. Czy był takim samym wytworem wyobraźni jak znikający malec, czy innym nieznanym mi zjawiskiem? Dodatkową podnietą kierującą mnie ku nowej przygodzie była nieodparta chęć, więcej niż chęć, bo konieczność przywrócenia odpowiedniej ilości płynów organicznych tak koniecznych do normalnego funkcjonowania ustrojowi istoty ludzkiej. Nie tylko ludzkiej, każdej w jakimś sensie żywej.
Pamiętam jak pod kopułą świątyni sztuczek i magicznych spektakli sprzedawcy roznosili słodycze, lody, napoje. Takie rzeczy należały do normalnych praktyk. Nieważne, czy znalazłem się świecie minionym, czy obecnym musiałem sprawdzić, co tak naprawdę mieści się pod plandeką. Przed wejściem umundurowany szwajcar zamiast sprawdzić bilet pozdrowił mnie przesadnym ukłonem, chyląc się wpół niczym składany kozik. Tym mianem kiedyś określano scyzoryk. Gestem dłoni portier wskazał mi drogę. Poprowadził mnie do loży dla honorowych gości. Jakże niepodobna była do tych odnalezionych w wspomnieniach. Jej przepych pasowałby raczej do nobliwych gabinetów w teatrze lub operze, a nie tej plenerowej budowli. Skąd ten zaszczyt? Nie ważne. Zamiast drewnianych ławek w amfiteatrze ustawiono wygodne, głębokie fotele, w których rozsiadła się publika oczekująca na rozpoczęcie przedstawienia. Z chwilą, kiedy zanurzyłem się w miękkim, skórą obitym siedzisku przypominającym królewski tron zabrzmiały fanfary i na środek areny wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w czarny frak. Na głowie pysznił się błyszczący cylinder. Dyrektor trupy, tak mi się wtedy wydawało ukłonił się publiczności unosząc eleganckie nakrycie głowy. Łysa czaszka w zestawieniu z wysmarowanymi pomadą sumiastymi wąsami, oddawała godność dyrektorskiego stanowiska. Podniósł ręce, co było znakiem dla orkiestry. Instrumenty zamilkły. Jedynie miarowy rytm pałeczek uderzających w werbel dobosza, coraz szybszy i głośniejszy podgrzewał atmosferę niecierpliwego oczekiwania.

Panie i panowie, – łysy pan giął się w ukłonach – witajcie w moim, przepraszam, naszym świecie. – Na widowni odezwały się wielkie brawa.
Nocna kraina magii i czarów, to prawdziwa i jedyna sfera. Nasza planeta, ojczyzna. Przybyliście tutaj z bliska i daleka. Prowadziła was idea naszej wspólnoty. Obowiązek liturgii sierpniowej idy, naszego święta. Poganie nazywają tę noc obrządami na cześć Jowisza. My Anakici wierni naszemu Bogu i tradycji, tylko my wiemy, co ta noc oznacza. Nasz Pan potrzebuje ofiary. Balial domaga się żertwy. Czy przygotowaliście dla niego pokarm?

Okrzyki publiczności jednoznacznie odpowiedziały na to pytanie.
Gdzie ja jestem? Kim oni są? Przypomniałem sobie takie powiedzenie; nie mój cyrk, nie moje małpy. Że nie mój, wiedziałem na pewno. Tylko czyj? Cała ta impreza zaczynała mi zdawać nieporozumieniem. Zamiast orzeźwienia znajduję konwent jakiejś sekty. Postanowiłem poczekać z wyjściem do chwili, gdy zacznie się główna część widowiska. Prawdziwa uczta nie ma prawa obyć się bez napitku.
Tymczasem szaman, którego wziąłem za dyrektora, zachłysnął się swoją oracją. Plótł trzy po trzy o niesprawiedliwości i nagrodzie, że grzech jest najwyższą cnotą, rozwiązłość drogą dla wiernych, miłość niepotrzebna, wręcz naganna, seks i ekstaza dogmatem najważniejszym.

Podobnych głupot jak żyję nie słyszałem. Inne zdanie miało towarzystwo zapełniające trybuny wokół tej swoistej agory.

Nastąpiła chwila przerwy, podczas której nadzy czarni mężczyźni zmieniali scenografię inscenizacji. Ktoś położył rękę na moim ramieniu. Obejrzałem się. Młoda dziewczyna podała mi na tacy karafkę i kielich. To, że dziewczyna nie miała na sobie ubrania było sprawą drugorzędną. Z pewnością nie była to zwyczajna kelnerka. Pochyliła się i złożyła na moich ustach namiętny pocałunek. Kiedy już nasyciła mnie słodyczą cicho szepnęła; możesz wypić dopiero na znak kapłana.
Ten łysy jest kapłanem? – Zapytałem równie cicho.
Nie odpowiedziała. Odeszła kołysząc biodrami. Myliłem się, nie była całkiem naga. Jej stopy zdobiły trzewiki na wysokich obcasach.

Zajrzałem do sąsiedniej galerii. Dwaj młodzieńcy połączeni miłosnym uściskiem pomimo, że bardzo sobą zajęci pomachali mi przyjaźnie rękami. Wyglądało to jak zaproszenie do wspólnej zabawy. Oni także pozbawieni ubrania, co jednak w niczym ich nie krępowało. Tfu, splunąłem ze wstrętem chowając się przed ich lubieżnym wzrokiem. Obrzydliwość. Odeszła mi ochota na sprawdzenie, co się dzieje w innych kabinach. Chwyciłem karafkę, byłem gotów nie czekać na kapłańskie przyzwolenie i pociągnąć spory łyk. Zatyczka od falkonu nie dała się oderwać. Próby wyrwania jej nie dały pozytywnych rezultatów. Już chciałem odbić szyjkę, szukałem poręcznego narzędzia. Zgaszone nagle światła przeszkodziły w realizacji zamysłu. Ciemność nie trwała długo. Płomienie ognia wystrzeliły z piekielnych fontann rozstawionych wokół areny. Na niej pojawił się mebel w kształcie ołtarza. Stojące przy nim kobiety miały zakryte ciała czarnymi opończami. Mężczyźni również. Mag zakutany w czerwoną pelerynę stał na głównym miejscu za poliptykiem. Mamrotał niewyraźnie pod nosem.

Skinął głową. Na ten znak zabrzmiała muzyka. Dezyderata śpiewna przez niewidocznych, gdzieś ukrytych pieśniarzy, w treści niby podobna tej wychwalającej poczciwą drogę żywota, a jednak inna. Jej słowa też mówiły o szczęściu i pochwale życia, ale na sposób odmienny od oryginału. Tam była omowa o ludzkiej dobroci, spokoju i ciszy, życiu cnotliwym. Tutaj niby też o dążeniu do ideału, innymi jednak kierując się drogami. Była raczej antydezyteratą. Publiczność wpadła w pewien rodzaj transu. Jeden po drugim podnosili się ze swoich miejsc z oczyma przymkniętym, unosili w górę ramiona. Z początku milcząc, nieco później podejmowali wspólnie tę pieśń tworząc potężny chór. Nie spodziewałem się takiej współharmonii setki różnych głosów. Basy współgrały z falsetami, barytony z tenorami tworząc jeden głos o wielu barwach. Żadnej fałszywej nuty, żadnej odmiennej tonacji. Nawet na myśl mi nie przyszło, by przyłączyć się do tej pieśni. Raz nie znałem jej słów, dwa; mój głos i słuch nigdy nie szły ze sobą w parze. Podobny problem mam z nogami w trakcie tańca. Jedna robi swoje, druga albo w ogóle nic, a jeżeli już, to zupełnie coś przeciwnego pierwszej. Sygnały wysyłane z mózgu są z reguły ignorowane. Pochwalny kantyk trwał dalej. Zdecydowanie dłużej od tego w wykonaniu artystów z Piwnicy Pod Baranami. Pewnie z powodu większej ilości zwrotek. Te wydawały się nie mieć końca. Gdzieś tak, mniej więcej po pół godzinie, wybrzmiały ostatnie słowa śpiewanej kancony.

Chimeryczne oklaski zmąciły cały efekt uroczystej ciszy. Pomyłka bardzo nieprzyjemna tym bardziej, że niestosowne dźwięki wydawały moje dłonie. Wszyscy spojrzeli na mnie z karcącym spojrzeniem. Lekko zawstydzony, nie chcąc się przyznać do ignorancji, biłem brawo ze zdwojoną siłą.

Pomoc w wyjściu z głupiej sytuacji przyszła ze strony niezwykłej kelnerki. Chwyciła moje dłonie, które trzepotały jak skrzydła ptaków w czasie godów, położyła na bardziej w tej chwili godnym miejscu, to znaczy na swoich krągłych piersiach. Przez małą chwilę dłonie zanim wyhamowały, zaciskały się na biuście dziewczyny. Wyglądała na wcale zadowoloną. Spocone dłonie przykleiwszy się do sutek dziewczęcia unosiły się wspólną pieszczotą to w górę, to w dół. Próbowałem je oderwać, ale zakleszczone na rozkosznych krągłościach nie chciały zaprzestać pieszczot i w sposób wręcz nieprzyzwoity odmówiły poddania się mej woli. Dodatkową przeszkodą okazała się być właścicielka trzymanych walorów. Nie dość, że nie robiła nic by przeszkodzić moim (w teorii) górnym kończynom w obłapianiu, to jeszcze je najwyraźniej zachęcała do kontynuacji wulgarnych odruchów. Nawet nie usłyszałem głosu łysego. Nie wiem, kiedy znalazł się przy nas, dziewczyna wyglądała na równie zaskoczoną, dopiero uderzenie bicza, którym potraktował moje łapy, przywróciły przytomność. Im, mnie i jej. Smagnięcie bata, nie ból, tylko pieszczotę ciała nigdy niezaznaną, roznieciło rozkosz masochistycznej perwersji równą orgazmowi intelektualnej przygody poznania wiedzy libertyńskiej i tajemnej. Z intelektem zdecydowanie przesadziłem. Wiedzy i owszem. Zgłębienie obszarów zmysłowych zakamarków ustroju, penetracji nieznanych dotąd kanałów, odkryciom równym argonautom zbłądzonym w złotych runach wyobraźni, tajemnic niby nieznanych, tak w prawdzie obiektywnej, nieobciążonej tym, co nazywamy grzechem, bronionej sumieniem kanonów zbytecznych, nikomu niepotrzebnych a jednak z uporem przestrzeganych… Plątanina myśli wytrąciła moje pojęcie z zasad moralnych obowiązujących w kodeksie przyzwoitego człowieka. Nagle pojawił się lęk, obawa o utracenie własnego rozsądku. Czy już zwariowałem, czy dopiero mnie to czeka? Gdzie ja jestem? Co ja tu robię?

Spojrzałem na rozbawione miny tych dwojga. Moja resztka rozwagi podpowiadała, że dziewczyna i jej pryncypał stanowią zagrożenie. Patrzyłem na tę parę, roześmianą wręcz rozbawioną moim przestrachem.
Kim ty jesteś? – Spytałem kobietę. Dopiero teraz spostrzegłem, że nie jest taka młoda jak mi się wydawała. – Jak się nazywasz?
Jestem Asztarte – odpowiedziała mrucząc niczym kotka w stanie rui.
Bogini Asztarte? – Odważyłem się na następne głupie pytanie. - Więc istniejesz naprawdę?
A jak myślisz? – Rodzice mówili mi dawno temu, żebym nie odpowiadał pytaniem na pytanie. Ona zdaje się nigdy nie miała rodziny. Nie poznała dobrych obyczajów. – Dotykałeś mojego ciała i nie wiesz? Nie odczuwałeś pożądania?
Mam obawy o stan mego zdrowia psychicznego – mruknąłem.
Słyszysz Azazelu, co on mówi? – Azazel? I on tutaj? Dlaczego łysy? Nigdy nie słyszałem o wyliniałych diabłach. – Adam uważa nas za wybryk chorej wyobraźni!
Czytałeś Biblię? – Bies wyraził wątpliwość.
Czytałem – to, że znali moje imię, nie było chyba przypadkiem.
Czytałeś i pytasz? – Sondaż jego, niby łagodny i dobrotliwy, jadem był podszyty.
Tak, coś tam napisano o was. Brakuje jednak wyraźnego potwierdzenia wśród historyków - Czort swoje pop swoje.
Wątpisz w słowa objawione? – Zasyczał – Podważasz historyczną wartość Księgi?
Nie ja. Uczeni faktografowie. – Niedobrze. Wygląda tak jak gdybym się tłumaczył.
Naukowcy! Ateusze! Wszędzie węszą i szukają dziury w całym. – Zapienił się. Jeszcze chwila i diabli go wezmą. – Słuchaj, w Boga wierzysz?
Wierzę. Tylko mam problem. - Kwestii tej nigdy nie mogłem rozwiązać - Ludzie nadali mu tyle imion, gubię się szukając tego prawdziwego.
Ty, który z prochu ziemi zostałeś stworzony masz czelność poznać Imię Pana? Mnie
pytasz o imię twojego Stworzyciela? – Diabeł poweselał. – Dlaczego przypuszczasz, że je znam? A nawet, jeżeli znam jego imię, jaki miałbym interes, by je zdradzić? I to, komu! Tobie?
Dlaczego nie? – Ciekaw byłem, jakie miał zastrzeżenia do mojej osoby. – Nie jestem według ciebie godnym poznania?
Godnym Poznania? – Oburzył się Demon. – Wiesz, jaki jest mój największy problem?
Skąd mam to wiedzieć? – Odparłem - Nie znamy się wcale.

Moje zmartwienia i komplikacje zaczęły się z chwilą stworzenia człowieka.- Diabeł rozpoczął swoje pretensje. - Zanim pojawiłeś się na ziemi, nie miałem trosk i kłopotów. On, mój Pan był mi przyjacielem. Zawsze go kochałem i kocham nadal. Potem Pan stworzył ciebie. Gdyby tylko ciebie. Jeszcze dołożył kobietę. Dla twojej tylko przyjemności. Nie słuchał moich rad! A ostrzegałem, mówiłem, Panie nie czyń tego. Przez ludzi będziesz miał wieczne kłopoty. Nigdy nie zaznasz miłości z ich strony. Nie myliłem się. Zawiedliście Go.
O czym ty mówisz? – Niewiele zrozumiałem z jego gadaniny. – Pleciesz bzdury, jakich świat nie słyszał. Niby ja, zwykły śmiertelnik imieniem Adam mam cokolwiek wspólnego z całym twoim piekłem? Jakim prawem nazywasz Boga przyjacielem? Każdy człowiek wie, że jesteś jego odwiecznym wrogiem. To przez ciebie nasi rodzice zostali wygnani z raju. Skusiłeś ich obietnicą zdobycia wiedzy równej Jemu. Gdyby nie ty i twoi druhowie z piekielnym znamieniem, żylibyśmy w rajskim ogrodzie Eden.
Przyznaję, to był błąd – skruszony diabeł, (jakże to miły widok) – pomyliłem się. Sądziłem, że po waszym grzechu znienawidzi was, ludzi. Niestety, skończyło się tylko na wygnaniu z raju. Gdybym to przewidział, Ewa prędzej dostałaby kopa w goły tyłem, niż jabłko. Dlaczego was wybrał, czym zasłużyliście na jego miłość? Mnie, chociaż On tylko wie, jaką adoracją darzę transcendentną, nadprzyrodzoną Moc Chwały Najwyższego, upokorzył, odtrącił. Nie wy, to ja kocham miłością największą. Dlaczego wybrał was? Czym sobie na to zasłużyliście? Wskazał wam drogę. Mieliście iść Jego ścieżką lecz nie po drodze wam było. Tak, masz rację, On jest jeden, lecz wam było za mało. Wymyśliliście setki innych. Czy nie przestrzegał przed szukaniem imienia? Wasi mędrcy przenicowali Świętą Księgę na wszystkie możliwe sposoby. Myśl, że poznanie Jego imienia jest ważniejsze od wiary, ogłupiła ludzi. Nic nie musiałem robić, by doprowadzić ludzi do grzechu. Sami szukacie jak ślepcy tego, czego nigdy nie znajdziecie.

Niepotrzebnie wdałem się w dyskusję niedającą się żadnych odpowiedzi, nie mówiąc już o jakimkolwiek porozumieniu. Miała rację Miladora namawiając mnie do skrócenia dialogu z Szatanem. Szkoda, że nie zastosowałem się do jej sugestii. Najrozsądniej bym zrobił, gdybym w ogóle nie dał się sprowokować do nieistotnych w tym miejscu dywagacji.

Rozgadałeś się Diable jak stara baba. I o czym? O twoich kompleksach, niedocenionej miłości. Wszystko to bzdury! Zapomniałeś o najważniejszym. Kogo wybrał nasz Pan? Komu błogosławi? Nam, ludziom. Dlaczego? Bo w tobie nie ma miłości. To nie miłość, lecz pycha i nienawiść. Nie potrafisz kochać. Masz jedną namiętność. Intrygę. Rzućże okiem na tę poczwarę – i on, i ja spojrzeliśmy na Asztarte. Nie wyglądała najlepiej. Jej kształty, być może pod wpływem gorącego i wilgotnego powietrza, zaczęły ulegać atrofii. Gdyby widział to Salwador Dali, jego obraz zamiast zegarów zredukowanych do naleśników przelewających się po za krawędzie stołu, zapewne przedstawiałby właśnie ją, w takim właśnie stanie ciała pozbawionego tkanki kostnej – to ma być bogini? Wymyśliłeś ją sobie, tak jak swoją filozofię uczucia. Nawet nie potrafisz prawidłowo nazwać te emocje. Może w twoim pojęciu jest to miłość, ale tylko i wyłącznie twoim, szatańskim rozumowaniu. Jedyne uniesienie, które jest tobie bliskie to zwykła zawiść.

Chyba trochę przesadziłem. Belzebubem już od pewnego czasu skręcał paroksyzm na wzór tańca Świętego Wita. Jego ręce i nogi, tułów i głowa gięły się w różnorodnych, często przeciwległych kierunkach. Widok doprawdy niemiły. Głos dezaprobaty coraz głośniej dobiegał od strony widowni. Ja również straciłem panowanie nad sobą. Chwyciłem adwersarza za kołnierz i powlekłem na środek areny. Chudzielec nie stawiał oporu. Kiedy go puściłem osunął się na ziemię.

Nazywacie siebie Anikitami – krzyknąłem do tłumu – wiecie, kim byli Anakici? Tak, istotnie oni kiedyś byli mieszkańcami Ziemi Obiecanej. Pan wytracił to plemię a ich terytorium oddał w posiadanie Narodu Wybranego. Mam wam powiedzieć, kim jesteście – gawiedź wydała dźwięki niepodobne do aprobaty – tkwicie w ciemnocie i zabobonach. Banda kretynów dająca się traktować niczym marionetki.
W moim kierunku poleciały przeróżne przedmioty. Drobne monety, części garderoby a nawet kamienie.
Spokój hołoto – wrzasnąłem na pełny potencjometr aparatu mowy – zamknijcie się i słuchajcie.

Niedane mi było dokończyć przemowy. Zapowiadało się wcale, wcale. Niestety, ta nieszczęsna wywłoka Asztarte i jej chudy protektor odzyskali siły, nawet nie zauważyłem, kiedy, rzucili się na mnie zdradziecko, od tyłu. Przewrócony na glebę, z babą siedzącą okrakiem na piersiach i kopiącym gdzie popadnie kościstym czartem, nie miałem najmniejszej szansy na kontynuowanie przemówienia. Urwał się wątek, zaraz po nim odeszła przytomność. Kiedy powróciła, leżałem ze skrępowanymi sznurem kończynami na owym dziwnym meblu. Obok ułożono dziwne narzędzia. Czyżby mieli ochotę na sprawienie mi tortur? Po diabłach wszystkie mogłem się spodziewać. Przyrzekłem sobie, że nie dam im satysfakcji i nie będę błagał o litość. Jeżeli liczą, że okażę słabość w męczarni, rozpłaczę się to bardzo się mylą. Diaboliczny mistrz ceremonii bijąc przede mną pokłony mruczał niewyraźnie jakieś słowa. Teraz, kiedy pochylał się tuż nad moją twarzą zobaczyłem, jaki ma długi i haczykowaty nos. Mefisto podniósł jeden z instrumentów, okazał się być nim podłużny, wąski sztylet. Było gorzej, niż myślałem. Trzymał puginał w ręku, jak zdążyłem zauważyć palce miał uzbrojone w długie i bardzo brudne pazury. Pochylił się ponownie. Mam w swojej urodzie pewien rodzaj wdzięku. Z przykrością muszę przyznać, że z nieznanych mi powodów przyciągał on uwagę, ale tylko mężczyzn. Mefisto najwyraźniej dał się na niego złapać, czego dowodem była chętka na całusy. Ostatni pocałunek przed śmiercią, pomyślałem. Nawet, jeżeli muszę umrzeć to nie pozwolę na takie igraszki. Nie gustuję w męskiej miłości. Taki już jestem i żaden diabeł temu nie zaradzi. Z dwojga złego wolałbym posmakować jeszcze raz usta Asztarte. Na to było już zbyt późno. Wargi demona zbliżyły się na niebezpieczną odległość od mojej buzi. Jego bezzębne dziąsła wydzielały przykry zapach. Już miał swym pyskiem ułożonym w ryjek wessać w moje wargi, jednak na szczęście przydługi nochal mu w tym przeszkodził. Mając w zasięgu zębów jego przyrząd węchu poddałem się pokusie zamknięcia szczęki wraz z tą częścią jego ciała pomiędzy zębami. Uścisk był mocny i niespodziewany. Dla niego i dla mnie. Trzymałem zdobycz nie mając zamiaru jej wypuścić. Diabeł przeraźliwie, czym dowiódł mojej arogancji wiedzy dotyczącej uczyć istot pozaziemskich, wrzeszczał próbując uwolnić się z sideł własnej nieostrożności. Oprócz nienawiści potrafili odczuwać również ból. Trochę mnie to ucieszyło, ale tylko trochę. Tymczasem znaleźliśmy się w impasie. Mając usta zajęte nie mogłem podjąć negocjacji warunków uwolnienia nas z wzajemnej pułapki. Suchość gardła podrażniona została sączącymi się cienką strugą cieczy o nieco lepkiej konsystencji. Odkrycie źródła wilgoci niejednego przyprawiłoby o niekontrolowane wymioty. Ale nie mnie. Zbyt długo usychałem z pragnienia, by grymasić i wybierać w rodzaju napojów. Połykałem łapczywie wydzielinę z jego nosa. Smakowała jak najlepszy trunek. Degustacja płynu ustrojowego zatok czołowych, mimo nieprzyjemnego ropnego skażenia, trwałaby dalej gdyby nie została w sposób brutalny nagle przerwana. Asztarte ostrzem noża przecięła, łączący mnie i jego, specyficzny węzeł gordyjski. Fragment nozdrzy, tkwiący w moich zębach mógł teraz służyć za gwizdek. Wyrosłem z wieku, w którym świstawka miała wręcz ponadmaterialną wartość. Na posiłek było jeszcze za wcześnie. Wyplułem zbyteczną część organu powonienia. Stary przechera zasłaniał chustką, użyczoną przez uczynną wiedźmę, okaleczoną twarz. Na scenę wkroczyły dzieci. Małe takie jeszcze, liczące sobie od pięciu do dziesięciu lat. Byłem zły na ich rodzicom za to, że mimo późnej pory zamiast położyć je do łóżka, pozwoliły im na nieodpowiednie dla ich wieku krotochwile. Pociechy w strojach marionetek, część z nich przebrana za Pierrotów, część za Arlekinów, tak jak wyobrażał sobie Paul Cezanne. Szatan zniknął w korytarzu prowadzącym do atelier.

Orkiestra, określenie orkiestra w cyrku kojarzona często jest z instrumentami dętymi, tej bardziej odpowiadał przymiotnik symfoniczna, zagrała Chór Niewolników z opery Nabucco Verdiego. Moją ulubioną arię. Przypomniałem sobie. Miałem to nieszczęście wyrazić swego czasu pochopnie życzenie, aby ta właśnie, nie żadna inna towarzyszyła mi w chwili śmierci. Cholernie krótka aria. Mogłem zażyczyć sobie czegoś zdecydowanie dłuższego. Zamiast jednej arii większą korzyść miałbym z wysłuchania całej opery. Nadzieja w tym, że moje pierwotne pragnienie nie doszło do uszu Belzebuba została niespełniona, jak wiele innych. Jak na zawołanie, na srebrnym ogierze z ognistą grzywą i ogonem, nie jestem stajennym i mogłem się mylić, być może była to klacz, wjechał Maestro. Uszkodzony fragment facjaty zasłaniał szal. Reszta przyodziewku pozostała niezmieniona. Garderoba Mefista była widać dosyć skromna. Prowadził procesję Eumenid. Poplątał mity z religiami. Greckie boginki wśród demonów ze Starego Testamentu? Bez nich też było wesoło. Driady zemsty zabłądziły tutaj zapewne przez przypadek. Ktoś musiał im wskazać złą drogę. Nieporozumienie musiałem bezzwłocznie wyjaśnić, tyle tylko, że wiązały się z tym pewne trudności. Skrępowany i ułożony na ołtarzu, mogącym już niedługo służyć za mój sarkofag, nie bardzo miałem możliwość wyrażenia protestu, czy choćby zgłoszenia wątpliwości. Nawet gdybym spróbował krzykiem zwrócić uwagę na niestosowność tej komedii pomyłek, nic bym nie osiągnął. Kapelmistrz, być może przeczuwając moje zamiary, dał sygnał muzykom. Oni tylko na to czekali.

Rozległ się Marsz Radeckiego Johanna Straussa starszego. Pędzona cwałem, niczym kawaleria dobrotliwego staruszka Cesarza Franciszka Józefa, nim jeszcze zaznała klęski w bitwie pod Sadową, batutą szalonego kapelmistrza muzyka spowodowała przestrach rumaka. Biedny koń usłyszawszy niesamowity ryk instrumentów dętych, przysiadł na tylnych kończynach, przednie uniósł do góry i zamarł na chwilę, po czym ruszył galopem, na oślep w tłum widzów. Jeździec nie zdołał zapanować nad ogarniętym paniką zwierzęciem. Nad swoim ciałem również. Wyleciał w górę z szeroko rozpostartymi ramionami. Przebierając rękoma w powietrzu jak wiatrak skrzydłami leciał, coraz wyżej i wyżej. Upadek miał piękny. Podobnie jak strącony niepokorny anioł z wyżyn nieba na padół ziemi, co tam padół, on spadł w odmęty, w otwartą przepaść, szczelinę zaledwie otwartą na moment w podłożu i zniknął.

Zatrzęsła się ziemia, maszty namiotu niebezpiecznie poruszyły się. Rumak bezwzględnie tratował wszystkich stojących mu na drodze. Powietrze falowało od wibracji wytworzonej przez piekielny hałas uderzających grzmotów, rozdzierały brezentowe ściany, wiatr rozrywał je na strzępy. Błyskawice rozświetlały arenę zamienioną w pobojowisko złych i dobrych, raczej chyba tyko złych mocy. Piorun ognistą kulą rozpalił pożar. Płomienne języki strzelały w coraz to innych miejscach. Pożoga przekroczyła granice wyznaczone pod teren tego swoistego teatrum mundi, misterium ludycznego. Jak daleko ogień się rozprzestrzenił, nie wiem. Z mojego punktu obserwacyjnego nie sposób było dojrzeć. To, że leżałem skrępowany sznurami na ołtarzu całopalenia nikogo nie obchodziło. Płomienie dotarły do konstrukcji cokołu mego łoża boleści. Burza obfitowała w pioruny, błyskawice, lecz brakowało tego ostatniego składnika, najważniejszego dla mnie, deszczu. Ani jedna kropla wody nie spadła z nieba. Gorąca atmosfera nie miała wpływu na zwariowaną orkiestrę. Marszowa muzyka rozbrzmiewała bez chwili przerwy. Jej brzmienie było dodatkowym narzędziem tortury. Gdym mógł wybierać, wolałbym ją słyszeć na tonącym Titanicu. Śmierć przez utonięcie byłaby mi nagrodą, nie karą.

Rozmyślanie przerwało uderzenie walącego się cyrkowego chóru. Cios, jaki otrzymałem w głowę okazał się być przyczyną końca przeżywanych cierpień. Nie poczułem bólu, jedynie ulgę. Doświadczyłem chwili, w której dusza opuszcza ciało i odpływa jasnym korytarzem ku nieskończoności.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
magnat · dnia 24.08.2010 08:43 · Czytań: 712 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 4
Komentarze
Miladora dnia 28.08.2010 15:32
Przedobrzyłeś i przegadałeś, Magnat. ;)
To, co po trochę nudnawym wstępie zaczęło robić się całkiem interesujące, zabełkotałeś niemal na amen pod koniec.

Interpunkcja poszła na żebry. Literówki skaczą, a ortografy przejęły władzę. ;) Nierówne opowiadanie - masz znakomite momenty, a za chwilę płakać mi się chciało. Nie zapanowałeś nad wyobraźnią, niestety. ;)
Nad stylistyką również.
A to przykłady:

- od mojej kamienicy do śródmieścia dzieliła przestrzeń - kamienicę od śródmieścia dzieliła przestrzeń

- W całym aglomeracji - w całej

- byle, by - przykład przecinka anarchisty

- niczemu nie przydatne - nieprzydatne

- Stałem na, nim - następny anarchista, a jest ich od groma

- Nie ważne, czy - nieważne

- Jakże nie podobna była - niepodobna

- Dwaj młodzieńcy połączonych w miłosnym uścisku - ratunku!!! Dwóch młodzieńców... ;)

- Nie wiele zrozumiałem - niewiele

- wydała dźwięki nie podobne do aprobaty - niepodobne (ja też je już wydaję) ;)

- mogącym się już nie długo służyć - konia z rzędem za odpowiedź, jakim cudem udało Ci się tak niegramatycznie zabełtać to zdanie - niedługo

- co raz wyżej - coraz

Magnat, ja Cię proszę, weź to opowiadanie na warsztat i dopracuj. Uprość niektóre rzeczy, popracuj nad stylistyką w tych miejscach, gdzie się wyraźnie kłania w pas, usuń trochę niepotrzebnych momentów i rozgmatwaj, tak żeby dało się to czytać. ;)
Pozdrawiam
magnat dnia 29.08.2010 20:02
Dla Ciebie Miladora zrobię wszystko. Może tylko nie poradzę sobie z interpunkcją.:no:
Dzięki!

Pozdrawiam
Miladora dnia 29.08.2010 20:14
Jak nie poradzisz, to Ci pomogę. :D Nie martw się.
A popracuj, bo jak mówiłam, masz w tym świetne momenty, tylko całość wymknęła się z pod kontroli. ;)
Skróć nieco tę filozoficzną dysputę z diabłem przy okazji. ;)

Pomysł formy "na okrętkę" nie jest nowy, ale podoba mi się. Tylko w tym przypadku skróć także początek. Nie musisz opisywać sekundy po sekundzie niemalże. Wtedy zakończenie nie znuży.

Pozdrawiam. Gdyby potrzebował pomocy, to krzycz. :D
Miladora dnia 19.09.2010 00:54
:lol: no nieźle mnie wplątałeś! :lol:

Ale gdzie jest "okrętka"? :rip:

Aha:
- Chimeryczne oklaski zmąciły cały efekt uroczystej ciszy. - nie "chimeryczne" - frenetyczne. ;)

A tak w ogóle to tylko wpadłam na chwilę dzisiaj. Jeszcze wrócę jednak...
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
valeria
26/04/2024 21:35
Cieszę się, że podobają Ci się moje wiersze, one są z głębi… »
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty