Interpretacje lubię, więc dziękuję.
- Pański bilet...
Ot, tak, mija cmentarz, ot tak, nikt nie klęka. I już spokój, bez zbliżeń, nieobecność wpisana w orną perspektywę. Ugier, umbra, ciężarna zieleń. Domiszcza, domki, zawiązki domów. Równoległość światów, światów równoległość. Żaden imperatyw. Ot, tak. A więc jedzie. Wcześniej – idzie. A tu mężczyzna. Starzeje się. Przechodzący. Spotkany. W długim płaszczu, zielonym, włochatym, jak z mchu, kiedy zaczyna się nad nim zmierzch. Na skrzyżowaniu zatrzymuje się – tak robi wielu z Każdych, zanim pójdą własną drogą – i mówi. Trochę o swoim dziadku, co to pływał w rosyjskiej flocie i w 1905 widział wieloryba. Ale po wielorybie czas się tak kurczy, że zaraz widać jasnowłosego chłopca, którego hitlerowcy zamknęli podczas drugiej wojny w obozie dla polskich dzieci; przeznaczony do zniemczenia, tylko że jakoś nierychliwie: mały nie wie, jak długo tam oddycha. Wie, że niebawem wiosna: odwilż; śnieg jeszcze przypina jej łatki, jednak spomiędzy nich wystają zielone końce, początki źdźbeł. – Byłem ot, tak wygłodniały i przemrożony, proszę pani, że jak szczeniakowi, ale prawdziwemu, od suki, uszy mi oklapły od tego – mówi przydrożny mężczyzna, kiedy tak razem z tą, która wcześniej jechała, a później szła, ot, tak, przypatrują się chłopcu, ze spokojem i w zbliżeniu. - I osłabłem, więc położyłem się na boku i już tylko mrużyłem oczy. Bo słońce było wiosenne. I światło chciałem widzieć. Ale głodu – nie.
Jak widać, nie wykorzystałam wszystkich motywów. Co nie znaczy, że narzecze w pozostałych zwodziło tłumacza. Bywa, że znaczy raczej – trzy oddechy.
Opowiada siseyowi niegdyś zasłyszane wspomnienie,
z mutancim pozdrowieniem – ta od nie wiadomo czego
p.s. Zawiązki domów. Tyle w nich rozmaitych głosów, że i same brzmią jak wiersz.