Coraz bardziej uchodziło życie z tej dźwiękoszczelnej szklanki wypełnionej indyjską herbatą. Niebo nad głową autobusu grało błyszczącym cumulusem w golfa, jakby nieme na agonię naczynia z gorącą cieczą. Ja siedziałem z boku niszcząc tyłkiem genialnie uformowaną strukturę piasku. Mnie też gówno obchodziła szklanka i jej problemy. Raczej zainteresowany byłem końcówką papierosa w mej dłoni.
Piasek wysypany z plecaka nie powiedział ani słowa, ale czułem, że jego milczenie to niemy wyrzut skierowany w moją stronę. Dlaczego nie wracamy na pustynię? Tylko siedzę tu z nim na tandetnej plastikowej podłodze, mało się nie zesram z lenistwa! Mógłbym wreszcie przerwać stagnację tego męczącego ta, tra, tra, ta, tata, tra, tra, ta, wypluwanego z przegniłych trzewi pojazdu! Piasek chce na pustynię i jak nie mam ochoty pomóc herbacie, to chociaż zająłbym się nim. Chyba ma do tego prawo po tym wszystkim co razem przeszliśmy?
— dobra, dobra, piasek, przecież to kwestia pstryknięcia palcem. I robię obiecany manewr kończyną górną. Herbatę ignoruję całkowicie. Zresztą i tak wolę kawę. Kawa ma taką małą czarną cipkę, lubię ją po turecku.
No i jesteśmy z piaskiem z powrotem na pustyni. Patrzę na horyzont, pot wlewa mi się do ust. Widzę. Tam daleko oaza z kwiatami bez nazw i z zimną fantą w zarośniętej bluszczem zamrażarce. Słyszę też śpiew arabskiej kochanki, albo Żydówki, zdradzieckiej jak Dalila. Taka antyczna gwiazdka porno z biustem czwórką i mięsistymi udami. Gdzieś tam rytm bębenka, lepkie spojrzenia, sczerniałe od tytoniu zęby nomadów, wibrujące talie przy dźwiękach piszczałek.
Na razie jednak cisza. Leżymy z piaskiem na glebie i myślimy. Piasek oczywiście kontempluje swe konformistyczne ego, mile połechtane powrotem do ziarenkowych współtowarzyszy. Ja kontempluję niewiele więcej, bo ostatni fragment fajki w mej dłoni. Tak, teraz mógłbym z pamięci wyrecytować wszystkie kwestie ostatnich dwóch tygodni. Cichutko. Mój drobniutki przyjaciel miał rację, tu jest zdecydowanie lepiej niż w pretensjonalnie skorym do istnienia autobusie. Mogę się zastanowić czego jeszcze chciałbym, nie żeby od razu pstrykać, ale...
Właściwie to przydałoby się lotnisko. Nie, nie odprawy bagażowe, stewardessy, duża poczekalnia. Nic z tych rzeczy. Raczej taka stara baza wojskowa z wielkimi B2 do polowań na UFO. I żeby był na przykład napalm w bunkrze z zamkiem szyfrowym. Oczywiście w metalowych szafkach wisiałyby te głupie zielone wdzianka, co to robią z człowieka prawdziwych mężczyzn. A w kieszeniach? W kieszeniach zapiski żołnierzy, których teraz już nie ma.
— Chyba wiem o co ci chodzi — słyszę. To coś za mną. Odwracam głowę. Facet ma lakierki, spodnie skantowane i marynarkę na białym tle. Złoty ząb wystaje z górnej szczęki. Trójka — wyjątkowo brzydko to wygląda. Skąd się wziął? Nie przypominam sobie pstryknięcia.
— No, przyznaj się. Co jeszcze? Może starożytny Rzym albo Azteków.? No, nie mów, że nie lubisz Azteków — gada jak psycholog.
— Może i lubię, a co? — rzucam na wybadanie przeciwnika.
— Spokojnie. Wysil wyobraźnię. Pomyśl tylko — wszędzie i zawsze — jego głos to brzdęk bilonu i szelest weksli — empatia doskonała! Kibel chińskiej nałożnicy, msza gregoriańska, nurkowanie w jeziorze Genezaret! Zresztą, zejdźmy głębiej. Pomyśl tylko! Wszystkie żyły wszech-czasów, drzewa i wszystkie liście, energia każdej materii!
Wiedziałem, że mnie podpuszcza.
— Tak, to świetnie ale co za to? — pytam niby neutralnie.
— Oo, niewiele, naprawdę niewiele. Po prostu już nigdy piasek nie będzie twoim przyjacielem, zresztą w ogóle nie będzie słowa nigdy, nie będzie też ciebie. Będzie wszystko.
— Jak to wszystko, co wszystko? — czuję, że tracę rachubę.
— No, wszystko tak jak nic, wiesz... Jak pytasz gdzie, to słyszysz: tu, bądź tam. Jak pytasz: "kto?" - odpowiedź brzmi: ja albo ty. Czy nie można inaczej? — wydało mi się, że widzę tylko jego kontury.
— Zaraz, zaraz — wyplułem rewizjonistycznie — a co z zimnem w Genezaret, jak będę nurkował?
— Nie będziesz nurkował. Będziesz nurkowaniem — nie tracił spokoju
— No a co z nią, no wiesz, tą po narodzinach?
— Ona, ach ona... Ona jest niezmienna, jest pewna. Mógłbyś ją obłaskawić, gdybyś tylko chciał...
Ta rozmowa zaczynała mnie trochę straszyć, a kwestia krwi wszech-czasów wcale nie była tak zachwycająca. Postanowiłem go spławić.
— Wiesz, chyba się nie zdecyduję — wydukałem.
— Nie, to nie — zmienił ton — szkoda, że wybrałeś częściowość. Trudno, może kiedyś zrozumiesz.
Odwrócił się i ruszył przed siebie grzęznąc w piasku.
— Hej, ale zaraz, zaraz, kim jesteś? — krzyknąłem.
— A jak myślisz? — odwrócił się. Jego wzrok! Jego wzrok!
Zerwałem się na równe nogi. Nie, to niemożliwe? Czy pobiec za nim, to znaczy za sobą samym?
Stałem zdezorientowany. Odszedł.
Wracamy do autobusu, piasek — rzekłem — herbata stygnie. Pstryknąłem palcami...
(2001)
http://trupywszaffach.prv.pl/
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Inne artykuły tego autora: