Dla chcącego nic trudnego – pomyślałem, oswajając się z perspektywą nauki do egzaminu na prawo jazdy. Była tak coś koło czternastej, kiedy wstałem. Siedziałem do późna w nocy przed komputerem, stąd taka pobudka. Zgłodniałem nieźle przez ten sen. Osiemnaście lat, a już zdążyłem tak znienawidzić chleb. To dziwne, pełna lodówka, a patrząc na jedzenie tracę apetyt. Starych nie było, domyśliłem się, że pojechali na zakupy. Poczekałem na jakąś bułę. Po ich powrocie oszamałem pół bagietki i wyszedłem z psem na spacer. Zwykły nudny dzień. Rano padało. Podskoczyłem do Krzywego i dałem mu swoje opowiadanko. Pokręciłem się z psem po jego osiedlu. Kiedy byłem niedaleko domu, usłyszałem, że w miejscu gdzie zawsze odbywają się festyny i koncerty, gra kapela. Ruszyłem z Rumfikiem w tamtym kierunku. Z zamiaru przejścia na drugą stronę ulicy wyrwał mnie widok Szwarciego.
– O Szwarci – zagadałem pierwszy - jest tam coś ciekawego?
– Nawet tam nie idź, jakieś dzieci same – odpowiedział.
– Masz szluge?
– Mam.
– To weź zapal sobie.
– Zaraz zajaramy, chodź tam. – Wskazał ręką ławeczki przy spożywczaku. – Nie jest mokre, już tam siedzieli.
I tak od słowa do słowa zaczęliśmy wypatrywać znajomych gęb w tym tłumie zmierzającym na festyn. Dosiadł się do nas Szmalec, pogadaliśmy z nim chwile. Z oburzeniem stwierdziliśmy, że młode dziewczyny siedzące niedaleko nas, które paliły papierosy, są zbyt małe, żeby się z tym tak afiszować. Na koniec Szmalec poczęstował nas wyszukanym fajkiem i poszedł na dziewiętnastą do piekarni, piec bułki i chleby na poniedziałek. A my dalej siedzieliśmy na ławeczce, powoli przekazującej naszym spodniom wilgoć.
– Następne wariaty – powiedział Szwarci na widok Okadana i Kaczora.
– Co robita? – zapytał Oktis.
– A nic – odpowiedziałem.
– My to przyszliśmy, bo jakieś dupy po nas dzwonią – chwalił się.
– Chyba nie te gówniary – pokazałem głową dwie dziewczyny siedzące na łańcuchach łączących metalowe słupki, które wcześniej tak bezczelnie jarały pety.
– O to one, kurwa faktycznie gówniary.
– Ty, to kurwa nie wiesz z kim się umawiasz.
– Lelas tam idzie – odezwał się Szwarci.
– Nie wołaj go, schowajmy się, żeby nas nie zobaczył – mówił Kaczor.
– Lele – krzyknąłem i machnąłem ręką, żeby podszedł.
Ruszył w naszą stronę, tak samo jak dupy siedzące na łańcuchach. Widocznie pomyślały, że je wołamy.
– Co tam Lele? – zapytałem witając się.
– Leci – odpowiedział i zwrócił się do Okadana – sprzedasz mi kawę, dużą?
– Ja od ciebie kupie – zaoferowałem się.
– Dobra.
– To pokaż.
– Nie tu, za blokiem.
– To chodź.
– Zaraz.
W międzyczasie podbiły do nas te dupy.
– Kup mi piwo – prosiła jedna z nich.
– Nie możesz sama kupić? – drażnił się Oktawian.
– Nie sprzeda mi. – Była ładna, miała góra trzynaście lat, taka laleczka.
Olaliśmy je i poszliśmy za ten blok. Lele wyciągnął kawę.
– Ile za nią chcesz?
– Pietnache.
– A po ile chodzi?
– Po trzy dychy – wtrącił się Oktis.
– To chodź ze mną, skocze do domu.
Pod klatką wziąłem od niego kawę i zaprowadziłem od razu psa do domu, bo coś zrobił się nie słuchany. Wpadłem do mieszkania.
– Gdzie mama? – zapytałem starego.
– Leży w łóżku.
Wlazłem w butach do pokoju i pomachałem kawą trzymaną w ręce.
– Co? – zapytała zaspanym głosem.
– Chcesz kawę?
– Za ile?
– Piętnaście.
– Marek, daj mu pieniądze.
Zabrałem kasę i wypadłem z domu jak burza.
– Dzięki – powiedział Łukasz, kiedy dawałem mu należną sumę – jak coś jeszcze będę miał to zajrzę. Może w sobotę, bo do Ostrowca jadę.
– A to skąd zajebałeś? – zaciekawiłem się.
– Z zakładowej.
– Tak daleko?
– U babci byłem.
– Aha, to wszystko tłumaczy.
Szliśmy do chłopaków, a ja wyobrażałem sobie, jak też on to wszystko wynosi z tych sklepów. Trzeba mu to przyznać, był niezły. Wkrótce potem oni poszli i znowu zostaliśmy sami ze Szwarcim. Ktoś zajął nam ławkę przy sklepie, więc wyruszyliśmy poszukać znajomych na festynie. Łaziliśmy jak debile w te i we w te, ale żadnych znajomych mord nie spotkaliśmy. Stoimy, stoimy, obczajamy. Podchodzi jakaś małolata i chce szluga. Patrzymy się na nią obaj jak na debilkę i nagle mój umysł rozjaśnia szczytna idea.
– Wiem – krzyczę w ryj tej panience, następnie zwracam się do Szwarciego – pierdolniemy piwko, wyszponce hajs.
Zostawiamy debilkę i idziemy do mnie na chatę. Zrobiło się o wiele cieplej, słoneczko wyszło, zgrzałem się w dżinsowych spodniach. Po drodze do domu powiedziałem mu jeszcze, że mam skitraną beczkę na Semaforze. Wpadłem na kwadrat, wyciągnąłem od starego piątkę, zmieniłem spodnie na krótkie i pognałem schodami w dół. Kurwa, zrobiło się zimno, słońce znów zaszło za chmury. Ten młotek tylko się ze mnie śmiał. Pognaliśmy na Semafor. Znaleźliśmy beczkę po krótkich poszukiwaniach, bo jak ostatnio piłem z Beizim, to ją gdzieś schował i nie wiedziałem gdzie.
– Kurwa – wkurwiłem się.
– Co jest? – zdziwił się Arek.
– No kurwa, nie dokręcona była.
– Z deszczówką.
Odkręciłem korek i powąchałem krwistą ciecz. Zebrało mnie na wymioty, pachniało normalnie. Dałem Szwarciemu, żeby spróbował. Upił małego łyka, przepłukał zęby, po czym połknął.
– Dobre – stwierdził.
Złapałem za bekę, przechyliłem do ust i wlałem w gardło kilka potężnych łyków. Skrzywiłem się.
– I jak? – zapytał mnie mój kompan.
– Zimne zajebiście. – Uśmiechnąłem się podając mu plastikową butelkę.
Kilka minut i została końcówa.
– No to, za tych co nie mogą. – Wylałem resztę tego gówna na ziemie.
Zawinęliśmy się z Semafora do Tesco po browary.
– Co bierzemy? – zapytał już w sklepie.
– Rastigera litrowego, za trzy dwadzieścia pięć.
– To może już jakieś normalne piwo weźmiemy.
– Co proponujesz? – zapytałem, bo te siuśki w plastikowej butelce nie smakowały najgorzej, ale szybko się odgazowywały i wtedy naprawdę były ohydne.
– Tatra w butelce bezzwrotnej za dwa dziewięćdziesiąt dziewięć.
– Mam tylko piątkę.
– Czekaj, ja też coś tam mam.
Jebany, miał idealnie dziewięćdziesiąt osiem groszy, tyle ile brakowało. Pani w kasie się do nas ładnie uśmiechnęła, dawała rade. Z powrotem na festyn. Poszliśmy to wypić na kwadrat, taką miejscówkę, murek w środku lasku w kształcie kwadratu, żeby nas psy czasem nie jebnęły. Siedzimy pijemy i nagle Szwarci doznaje olśnienia.
– Możemy się najebać w sobotę.
– A co, osiemnastkę masz?
Byłem chyba już nakręcony, bo przecież pamiętam, jak się rok temu na niej zajebałem. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że chodziło mi o urodziny.
– Pojebało cię – zripostował mnie takim krótkim tekstem.
– Jakieś dziwki będą wtedy czy co?
– Nie.
– To po co chcesz się najebać?
– A tak, po prostu.
– No dobra jak tam chcesz.
– Dobre to piwko.
– No dobre, ta beczusia też dobrze klepie.
I tą sielankową atmosferę przerwał kiczowaty dzwonek mojego telefonu. Dzwonił Nanek. Znam typa od piętnastu lat, choć teraz rzadko się widujemy.
– No co tam? – odebrałem.
– Ja babski głos?
– Na kwadrat przyjdź.
– Tam jak się wchodzi do tego lasku taki murek jest.
– Pod kiosk?
– Dobra, za pięć minut.
Rozłączyłem się.
– Beizi? – zapytał Arek.
– Nie, Zając. Znam typa z piętnaście lat, chodź on też ćwiczy, od razu się tobą pochwale koksie.
Dopiliśmy piwo i śmignęliśmy dalej. Po drodze do kiosku znowu ktoś dzwonił. Teraz to był Beizi.
– No – odebrałem.
– Za pięć to nie dam rady.
– Za siedem, no dobra zaraz będziemy.
Wcisnąłem czerwoną słuchawkę.
– Teraz dzwonił Beizi – oznajmiłem Arkowi.
Przy wyjściu z lasku spotkaliśmy Lucia.
– Co tam? – zapytałem go.
– A nic zara idę wino pierdolnę, mam z szóstkę.
Poszliśmy dalej, zależało nam na czasie. Nanek stał już pod zielonym kioskiem koło mojego bloku, był z nim Sztacheta. Przywitałem się. Szwarci zniknął gdzieś w krzakach, całą drogę narzekał, że chce mu się lać. Piwko najwyraźniej zrobiło swoje. Zacząłem z nimi gadać.
– Ale żeś schudł – rzucił oskarżycielskim tonem Zając.
– Ty wcale nie lepszy, to o co ci kurwa chodzi? – zapytałem.
– Tak no dobra, ale ja wcześniej nie byłem taki – mówiąc to rozstawił szeroko ręce w charakterystycznym geście.
– Dobra nie pierdol, zaraz ci pokaże typa który nie jest taki, a ma siły jak koń. – Wyczaiłem Szwarciego jak wyłaził z krzaków. – Szwarci, chodźmy wszyscy do Samuraja, bo Beizi tam czeka.
– Gdzie? – zapytał Nanek.
– Do sklepu, ruchy, ruchy – ponaglałem.
W czasie wędrówki w umówione wcześniej miejsce gadaliśmy ze sobą jak najęci, w końcu nie widzieliśmy się prawie rok. Stanęliśmy pod sklepem, przywitaliśmy się ze wszystkimi.
– Co pijemy? – zapytał Nanek.
– Jak to co, proste że beczkę – wyjaśniłem.
– Co, wino?
– No.
– Ja to nie pije takiego gówna – oznajmił i zwrócił się do Sztachety - robimy jaką flaszeczkę Sztachetka?
– Ja to nie pije, idę do roboty na nockę – odpowiedział Sztacheta i poszedł do sklepu.
Beizi był z Młodym, Dżałką i Grubym.
– Zara na beczkę wyszponcę, ile macie kwita? – spytałem ich.
– Dwa pięćdziesiąt – odpowiedział Dżała.
– To dawaj. – Dał mi kasę. – No zajebiście będę miał na piwko.
– Oooooo – zaczął panikować Dżała.
– Dobra, nie panikuj – uspokoiłem go i zagadałem Nanka – dołóż mi trójkę do beczki.
– Ja to nie mam, idź do Sztachety, ma całe dwie dychy.
No to pognałem do sklepu, przebijając się przez kolejkę ludzi.
– Sztachetka weno mi dołóż trzy złote do beczki.
– No już zaraz, zaraz.
– To masz hajs i weź mi kup, wiśniową. – Dałem mu to dwa pięćdziesiąt.
Wyszedłem ze sklepu, zadowolony z zakupu. Podszedł do mnie Nanek.
– Ale się zmieniłeś, zeszłeś na psy. – Nie wiem o chuj mu chodziło, chyba o beczkę.
Ludzie przechodzili koło mnie i patrzyli, jak tulę plastikową, litrową butelkę niczym kochający ojciec własne dziecko. Po drugiej stronie ulicy stała policja i spisywała kogoś za picie w miejscu publicznym. W pewnym momencie Zając zniknął, od razu zauważyłem, że nie spodobało mu się towarzycho, moje towarzycho. Trudno, czasem i tak bywa. Nagle słońce skryło się za ciemnymi chmurami, a na ziemię spadł rzęsisty deszcz. Większość ludzi skryła się na przystanku, tworząc niezły ścisk. Cwaniaki z policji skryli się w suce, ale jak na złość nie pokwapili się, żeby odjechać. Nie chcieliśmy czekać, aż przestanie padać, by iść gdzieś to wypić, a jednocześnie nie chcieliśmy wyłapać mandatu jak przed chwilą tych dwóch z drugiej strony ulicy.
– Pierdole ich – powiedziałem, wyciągając z kieszeni kurtki Beiziego beczkę. – Lej kurwa, bo nie zdzierżę.
Innych, którzy stali na przystanku, nawet nie musiałem prosić, by nas zasłonili. Ziomek nalał cieczy do kubka, wypiłem. Polałem jemu, wypił. Następnie zamieniłem się miejscem, z którymś z kumpli i teraz ja zasłaniałem ich przed psem, wpatrującym się w nas z bezpiecznego przed deszczem radiowozu. Zapewne wiedział, co tam się dzieje, lecz był zbyt leniwy, by wyjść do nas w deszcz. Zrobiliśmy kilka zmian i nim przestało lać, skończyliśmy beczkę. Poczekaliśmy chwilę, aż się rozpogodzi i ruszyliśmy na festyn. Jakoś tak stało się, że zgubiliśmy z Beizim resztę. Nie mieliśmy nic kasy, a jeszcze chciało się nam pić co niemiara. Wyruszyliśmy na poszukiwanie pieniędzy. Ja byłem już nieźle zrobiony, więc podchodziłem do jakiś nieznajomych dup i bajerowałem, tylko żeby mi dały pięćdziesiąt groszy na beczkę. Całowałem po rękach jakieś pasztety, pfe. Czego to człowiek nie zrobi, żeby się zabić. Spotkaliśmy znajomego ze starej klasy, dał nam dwie szlugi. Jedną spaliliśmy na pół, a drugą sprzedaliśmy za złotówkę. Potem nawinęło się kilku innych znajomych z hajsem, nie szczypali się i nam pomogli. Pięćdziesiąt groszy w dniu festynu to dla nich żadne pieniądze. I tak grosz do grosza stwierdziłem, że brakuje nam tylko złotówki. Znaleźliśmy jakieś dupki.
– Dzień dobry paniom, macie pięćdziesiąt groszy na beczkę? – zapytałem.
– Przecież już ci dałam – poinformowała mnie jedna z nich.
Po chwili namysłu złożyłem jej propozycje:
– Dobra chuj, dokładasz złotówkę i pijesz z nami.
– A koleżanki?
– Olej koleżanki, idziesz z nami – krzyknął zniecierpliwiony Beizi.
Przeszliśmy z nią kawałek, ale w końcu się po nie wróciła. Zabraliśmy je wszystkie ze sobą, kierując się do sklepu. Coś tam gadamy z nimi po drodze. Ta, której złożyłem propozycje, wchodzi ze mną do sklepu. Rzuca złotówkę na ladę, zaraz ją jednak zabiera.
– Jak ci będzie brakowało, to ci dołożę – mówi.
– Beczkę wiśniową – składam zamówienie i kładę wszystkie te pięćdziesięciu groszówki na ladę.
Pomyliłem się o złotówkę, miałem idealnie na trunek. Zabrałem napój winopodobny zamknięty w ciemnym plastiku i skierowałem się w stronę wyjścia. Ona biegnie za mną.
– A ja? – pyta.
– A ty się nie składałaś – wyjaśniłem.
– To się dołożę, chodź – prosiła niemal. Co te dupy mają w głowie?
– Za późno, Beizi zawijamy – powiedziałem, zostawiając ją z karpiem na twarzy, którego do końca życia nie zapomnę. Na co ona kurwa liczyła, przecież mi chodziło tylko o to, co szedłem właśnie spożyć na Semafor z moim człowiekiem.
Na Semaforze znaleźliśmy się w kilka chwil. Kubek i jazda. Zostały nam z dwa może trzy działy. Nieźle się tym wstawiłem, a potem było tylko jeszcze lepiej.
– Dobra idziemy, resztę wychylimy po drodze.
Całkiem się już ściemniło, kiedy pokonywaliśmy drogę powrotną na festyn. Ludzi jeszcze więcej niż poprzednio, a na scenie BOYS. Jazda. Łaziliśmy jak pojebani. Z nudów, a może z głodu kradliśmy popcorn ze stolików, ciągle w ruchu, nikt chyba się nie skapnął. Ziemia to wielki obóz koncentracyjny. Boysi naprawdę robili furorę. Wpadliśmy w końcu tam, gdzie musieliśmy wpaść i gdzie się rozstaliśmy, w tłum tańczących dup. Zagadałem do panienki, na którą chrapkę miał już wcześniej mój kolega.
– Nie zadawajcie się z nim, to gwałciciel – powiedziałem jej i koleżance, obmacując tą Beiziego.
– Nie kurwa, ta jest moja, tamta jest twoja – powiedział i popchną mnie w stronę tej brzydszej. Złapała mnie za rękę i zaciągnęła w tłum bawiących się ludzi.
Jednak melanże z zaskoczenia są najlepsze, nie ma co.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
KOKer · dnia 03.10.2010 10:02 · Czytań: 759 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: