Kakofonia dźwięków wypełniała pokój. Dobiegała z głośników, ust dzieci bawiących się pod oknami. Zagłuszała myśli. Przerwała cienką nić łączącą go ze światem Feanoru, istniejącego w wyobraźni kilku młodych chłopaków. Pełnoprawnego świata - z błękitnym niebem, co noc zapadającym zmrokiem, z miłością, śmiercią oraz chorobami. Pełnego wyrzeczeń młodych wojowników, zakłamania knujących intrygi panów feudalnych oraz bestii uciekających przed niszczącą wszystko ludzką cywilizacją.
- Cisza! - wykrzyczał pozbywając się całego zapasu powietrza z płuc - Ściszcie muzykę, zamknijcie okno i przestańcie się kłócić. Wracamy do gry.
Poprawił swoje notatki i chwycił kości. Uwielbiał sposób, w jaki jego dłoń dopasowuje się do różnokolorowych kamyków rządzących losem wielu niewinnych istot. Spojrzał na drużynę, którą prowadził od kilku lat. Trzech chłopaków znających się od dziecka, pełnych przeróżnych pomysłów i inicjatyw. Mariusz, Krzysiek i Andrzej; trójka przyjaciół i braci broni. Tak różni od siebie jak to możliwe, a posiadający wiele wspólnego w świecie Feanoru. Wojownik, złodziej oraz mag. Byli tymi, kim pragnęli się stać już od najmłodszych lat. Dumnie kroczyli przez tereny wyimaginowanego świata, trzymając się tkanej nici. Teraz niestety wrócili. Nić została przerwana. Ponownie byli sobą. Magiczny urok znikł w jednej chwili.
- Zakończmy grę w tym momencie. Akurat nocujemy w strażnicy - odezwał się Mariusz, który jeszcze niedawno, jako Tyshius, miał na swoim koncie pokaźną liczbę ofiar.
- Jestem za - przytaknął mu najmłodszy z grupy, Andrzej. - Erazm jest zmęczony podróżą po ośnieżonych lasach Kealmaru i chętnie odpocznie dzień lub dwa.
W Feanorze zapadała noc. Ciemna i nieprzenikniona. Świat zalewała atramentowa plama, pokrywając bialutkie szczyty gór. Połykając swoim ogromem mroczne i starożytne lasy. Topiąc oświetlone miasta. Grzebiąc żywe i martwe istoty w odmętach wyobraźni. Pozostała już tylko monotonna czerń. Feanor przestał istnieć.
Koledzy zdążyli podejść do drzwi.
- Trzymaj się. Pogadamy jutro.
Trzask zamykanych drzwi. Został sam - a kilkanaście minut temu był bogiem. Wrócił do pokoju, miejsca, które było bramą do świata magii i miecza. Spojrzał na leżące przy podręczniku kości: jego pomocnice. Mojry. Jedyne istoty mogące pokrzyżować jego plany. Odłożył gruby podręcznik na miejsce, obok pozostałych grimuarów opisujących fizyczny i duchowy świat Feanoru, a kości gwałtownym ruchem ręki rozrzucił po pokoju. Jeszcze przez moment było słychać odgłos turlania po podłodze, który ucichł jak tylko pochowały się w najciaśniejszych zakamarkach. Najśmieszniejsze było, iż zawsze się znajdowały. Gdzie by nie poleciały i ile czasu nie spędziłyby poza specjalnym skórzanym workiem na runy, w którym powinny się znaleźć, za każdym razem na nie natrafiał wzrokiem bądź stopą, gdy wspominał wydarzenia z ostatnich sesji. Przecież rządziły losem, także swoim. Zmęczony Luc usiadł w fotelu. Muzyka, cichutko płynąca z zamaskowanych w gąszczu roślin głośników, hipnotyzowała swoim rytmem. Był bogiem, był panem Feanoru, a mimo to nie potrafił na dłużej zatrzymać tam swoich przyjaciół. Nie ważne, jak bardzo się starał, jakie formy stosował, zawsze znajdował się sposób, by brutalnie zerwać nić, którą tak ciężko tkał. Często karcił się w myślach, gdy tylko zapragnął zemścić się za te barbarzyńskie zagrywki, jakie stosowali jego gracze. Mógł przecież wszystko. Czymże byłoby dla niego wywołanie choroby bądź nieszczęśliwy upadek jednej z postaci? Był bogiem niepełnym, posiadał bowiem sumienie, a ono powstrzymywało go przed tego typu czynami. Wstał i udał się do kuchni. Jego gardło domagało się wody, jak młodziutki kwiat oczekujący na pierwszy deszcz w swoim krótkim życiu. Głośny huk dobiegający z ostatniego pokoju zatrzymał go w pół kroku. Do jego nozdrzy dotarł kwaśny zapach zwietrzałego wina. O takim zapachu zawsze myślał, gdy jego drużyna przesiadywała w tanich karczmach z brzydkimi dziwkami. Aromat był bardzo intensywny, wywołujący zawroty głowy. Osunął się na podłogę, świat zawirował mu przed oczami. Zemdlał.
* * *
Ktoś kopał go po plecach. Na tyle mocno i złośliwie, że otworzył oczy i z wielkim bólem odwrócił się. Tym razem okuty zardzewiałą stalą but wylądował na jego piersiach.
- Wstawać, wstawać. Czeka na was pan.
Okropnie oszpecony goblin z cuchnącą, oliwkowo-brunatną skórą, pokrytą gdzieniegdzie zrogowaceniami niczym łuską, chwycił go pod ramiona i zaczął ciągnąć. Nie zwrócił nawet uwagi na wymiotującego jeńca, którego poczęstował odrobiną czułości. Straszliwe torsje przywróciły jasność umysłu Lucowi. Kiedy ustąpiły, uświadomił sobie, gdzie się znajduje. Był ciągnięty do lasu przez istotę nie istniejącą w prawdziwym świecie, a to oznaczało, że jakimś cudem znalazł się w Feanorze; uniwersum, które sam wykreował. Budował je praktycznie od zera podpierając się informacjami zawartymi w podręcznikach. Przez cztery lata kreował ludzi, bestie, krainy. Nawet te gałęzie i krzaki, które teraz raniły jego ciało. Wykluczył sen. Ból był zbyt realny, a krew po ramionach spływała naprawdę.
* * *
Trójka przyjaciół czekała na przystanku autobusowym. Wtopieni w otaczający mrok komentowali dzisiejszą przygodę. Ich rozmową towarzyszyły kłęby dymu papierosowego oraz lśniące punkciki żaru systematycznie poruszającego się w górę i w dół.
- Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy - powiedział Krzysiek gasząc peta zniszczonym glanem.
- Taa, to było ciekawe rozwiązanie - przytaknął Mariusz. - Zresztą jak zwykle przygoda była wciągająca.
- Jest - poprawił go Krzysiek. - Jeszcze się nie skończyła, bo sam ją przerwałeś.
Andrzej szturchnął Krzyśka w ramię i spojrzał na zegarek. Od trzech godzin znajdowali się w szarej, nieciekawej rzeczywistości. Bez perspektyw i przyszłości. Najmłodszy z drużyny zatęsknił za tajemniczym światem i przestrzenią niebios, po której mogły latać smoki oraz inne mitologiczne stworzenia. Być kimś, z kim trzeba się liczyć. Rola małej myszki już mu zbrzydła.
- Czy wam też nieraz się wydawało, że przechodzicie w tamten świat? - zapytał - Nie tak, jak zwykle, tylko głębiej. Jakbyście stali się jego częścią, jak najbardziej realną i fizyczną.
Mariusz pstryknął kciukiem, posyłając peta przed siebie.
- Pewnie. I to niejeden raz. Luc zajebiście prowadzi.
- Mało tego - dorzucił swoje trzy grosze Krzysiek. - Dziś, gdy odgrywał krzyczącego goblina, poczułem nawet niemiły zapach, jakby się z jego mordy wydobył.
- No co ty? Przecież Luc nie myje zębów. Trudno żebyś nie poczuł.
Cała trójka wybuchła opętańczym śmiechem, który uniósł się, lecąc ku gwiazdom pojawiającym się na zachmurzonym ciemnogranatowym niebie.
* * *
Nie miał pojęcia, ile czasu spędził w wilgotnej celi. Ubranie miał przesiąknięte smrodem, krwią i nieczystościami walającymi się po podłodze upstrzonej gdzieniegdzie kępami zgniłego siana. Był sam, nie licząc ciszy, która od dłuższego czasu stanowiła jedyne towarzystwo. Syknął z bólu, gdy spróbował poruszyć kończynami. Starał się wrócić pamięcią do samego początku. Ostatnie, co zapamiętał, to wielką salę, na środku której stał ork przygotowany na krwawą zabawę. Obok niego, przy stole, katowskimi przyrządami bawił się jakiś starzec. Przypomniał sobie, że jak go wprowadzili, starzec spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się. A potem... potem był już tylko ból. I ciemność. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było, że dokładnie tak wyglądały lochy i tortury w jego świecie. Nawet, jeżeli gracze prowadzeni przez niego jeszcze do żadnych więziennych cel nie trafili, tak sobie to wyobrażał. Oczy przyzwyczajone do ciemności pozwoliły mu na dokładniejsze oględziny poobijanego ciała. Ubrany był w typowy strój parobka. Cienka wełniana koszula z licznymi łatami na rękawach, które miały obszarpane końce. Na nogach natomiast miał brązową flanelę imitującą spodnie oraz skórzane buty z podszytą podeszwą. Ciało usiane było licznymi zadrapaniami i kilkoma cięciami, prawdopodobnie od noża. Czuł się jak jeden wielki siniak. Szczęk klucza w zamku. Snop światła wpadający przez szparę uchylonych drzwi wylądował prosto na jego twarzy. Z każdą chwilą, gdy drzwi otwierały się przed oczekującymi na niego orkami, światło oblewało go coraz to większymi, złocistymi promieniami.
- Podnieście to ścierwo - usłyszał gardłowy głos dobiegający z poza zasięgu jego wzroku. - Czeka go ostateczne przesłuchanie.
Do celi weszło dwóch odzianych w łatane kolczugi orków i założywszy jego ramiona na swoje barki, wyciągnęli Luca na zewnątrz. Nie odczuwał strachu. Zbierał siły. Był przecież panem i twórcą tego świata. Istoty, które go niosły, w tej chwili były niczym więcej jak dziećmi jego wyobraźni. A w olbrzymiej sali czekało na niego starcie z czarnoksiężnikiem. Najdoskonalszym czarnym charakterem stworzonym na potrzeby świata.
* * *
Nerwowe oczekiwanie na autobus osiągnęło punkt kulminacyjny. Paczka L&M´ów była już pusta, a niebo całkowicie pokryło się gwiazdami.
- Co do jasnej cholery z tym autobusem? - Andrzej nie krył swojego zdenerwowania.
- Spóźnia się, ot, co.
Mariusz kopnął śmietnik. Beznadziejne zwieńczenie dobrego dnia. W tej chwili zaczął żałować, że przerwał grę. Nie straciliby tyle cennego czasu.
- To zadupie doprowadza mnie do szału. Czemu nie możemy mieszkać w mieście, jak Luc?
- Mam propozycję - podjął Krzysiek i wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy. - Zadzwonię do starych i powiem im co jest grane, a my przenocujemy u Luca.
Spojrzał po twarzach towarzyszy szukając aprobaty.
- Ok - odpowiedzieli obaj.
Mariusz silnym kopnięciem wywrócił pusty kosz.
- No to wracamy do Luca.
* * *
Salę wypełniał zapach krwi oraz szczęk łańcuchów drapieżnie wpijających się w nadgarstki Luca. Nagi do pasa, bezwładnie zwisający na opuchniętych ramionach, odpierał ataki czarnoksiężnika Rothzila. Konfrontacja była o wiele trudniejsza, niż się spodziewał. Czarnoksiężnik był kimś więcej niż tworem wyobraźni mistrza gry. Luc nie potrafił oprzeć się jego sugestii i magii. Dopiero przesłuchanie uświadomiło mu realność tego świata. Zakrzywione ostrza wprawną ręką prowadzone po jego ciele, tnące plecy, uda i ramiona. Śmierdzące mikstury wylewane na krwawiące rany. Śmiech orka wykonującego polecenia suwerena. Torturowany sądził, że przeżywał dokładnie to samo, co ludzie skazani w jego świecie za herezje. Gwieździste sklepienie sali, na środku zwieńczone szklanym oknem, które wpuszczało blade światło księżyca, nie pasowało do okropieństw popełnianych w środku. Barokowe piękno urzekało przepychem i grą świateł. Sala, w obecnym momencie przygotowana do wydobywania najskrytszych sekretów, była na tyle wielka, że mogły się w niej odbywać bankiety z królewską świtą. Olbrzymie gobeliny zdobiły kolumny przy bocznych ścianach. Między nimi, zamocowane w ścianach, płonęły pochodnie. Rzeźby przedstawiające ohydne stwory błyszczały w ich świetle. Były jak niemi świadkowie, czający się w zaciemnionych kątach sali. Hipnotyzujący głos przesłuchującego uderzył po raz kolejny.
- Gdzie znajduję się kasztel broniony przez Tyshiusa? Jak wielkie zgromadził tam wojsko i gdzie ma zamiar uderzyć? Kto mu w tym pomaga? Czy będzie szukał z tymi swoimi parszywymi pomagierami Księżycowych Pereł? Mów, jeśli nie chcesz, aby na twoim wątłym ciele pojawiły się kolejne blizny. Wiedz, że po powrocie do celi, o ile powrócisz - sala wypełniła się basowym śmiechem orka - twe rany staną się pożywką dla szczurów.
Rzucone na samym początku przesłuchania zaklęcie nie pozwalało mu kłamać. Jak tylko spróbował dosięgały go oślizgłe macki torsji i w gardle pojawiał się gorzki posmak wymiocin. Był mistrzem opowieści i improwizacji, lecz nie potrafił wczuć się w rolę swoich graczy. Nie mógł przewidzieć zachowania przyjaciół, ich celów i pragnień mimo, że zwierzali się ze wszystkiego. Wszystkiego, co chcieli osiągnąć bohaterowie prowadzeni przez trójkę kolegów. Może dlatego, że po części za losy postaci odpowiedzialne było sumienie. Takie coś, co kazało Lucowi trzymać przy życiu Erazma, Tyshiusa oraz Leodana. A podanie lokalizacji kasztelu oraz celu działania Tyshiusa przyczyniłoby się do śmierci dzielnych, choć nie zawsze prawych bohaterów.
- Nie mam pojęcia panie - usłyszał swój ochrypły od krzyku głos. - Naprawdę.
- Kłamiesz!
Zagrzmiał jadowity głos, niemal przypominający syk węża.
- Z twoich oczu wyczytuję, że znasz osoby i miejsca, na których mi zależy.
Koścista, pomarszczona dłoń starca zacisnęła się na długim ostrzu. Poleciała brunatna krew. Rothzil podniósł ostrze i rękojeścią podał orkowi.
- Ugluk, spraw by ten parobek poczuł, jak bardzo mogą boleć nadgarstki.
Twarz orka rozpromienił uśmiech. Uwolnił jedną rękę Luca z łańcuchów. Ta bezwładnie opadła wraz z całym ciałem. Przesłuchiwany słaniał się na ugiętych nogach wisząc na naprężonym do granic wytrzymałości ramieniu. Oprawca przyłożył splamione ostrze do nadgarstka. Nacisnął i zaczął powoli ciągnąć po skórze.
* * *
Podeszli pod blok swojego mistrza gry. Zdziwili się, jak cicho może tutaj być o tej porze. Prawdziwa oaza spokoju. Nawet osiedlowa lampa nie chciała swym blaskiem zakłócić obecnej chwili. Andrzej spojrzał na okna Luca. Były ciemne.
- Dziwne, dokąd Luc mógłby wyjść o tej porze?
- Możliwe, że już śpi - odpowiedział Mariusz, także zaskoczony zaistniałą sytuacją. - No cóż. Nie przekonamy się, jeśli nie sprawdzimy.
Weszli do budynku, Krzysiek zapalił światło i ruszyli po schodach na górę. Idąc spoglądali po sobie. Ich myśli wędrowały ku postaciom granym w świecie Feanoru. Sceny z ostatniej, dziś rozgrywanej przygody, mocno wyryły się w pamięci.
- O kurcze. Czy wy też tak? - Krzysiek spojrzał po kolegach - Mam przed oczyma dzisiejszą przygodę.
- Ty też?
- A ja już myślałem, że coś ze mną nie tak od tego czekania na autobus - odpowiedział Mariusz.
Dotarli pod drzwi oznaczone numerem 17, obite sklejką imitującą boazerię. Mariusz delikatnie zapukał i nadstawił ucho.
- Cisza. Ani muzyki, ani telewizora. Jak makiem zasiał.
Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Spojrzeli po sobie i wkroczyli do ciemnego przedpokoju.
- Halo! Luc? Jesteś tu? Drzwi zostawiłeś otwarte, a my...
Andrzej zapalił światło w korytarzu. Gdy tylko spojrzał w stronę pokoju, gdzie dziś przeżywali swoje przygody, z jego gardła wydobyło się tylko "Ja pierdolę!". Oczom całej trójki ukazał się przerażający widok. Kolega, który od kilku lat prowadził ich przez najwspanialsze przygody, toczył pianę z ust jakby dopadł go atak epilepsji. Ciął nożem po swoim nadgarstku. Leżąc w kałuży własnych wymiocin wyglądał jak torturowany więzień. Pocięte i pokrwawione ubranie wisiało strzępami na okaleczonym torsie. Praktycznie całe ciało znaczyły liczne linie krwawych szram. I krew, krew była wszędzie. Na ścianach, na podłodze, nawet na lampie wylądowało kilka kropel, co powodowało, że padające na obłąkanego człowieka światło przybierało różowy odcień. Mariusz z Krzyśkiem podbiegli do niego i wyrwali mu nóż. Andrzej chwycił za telefon i wykręcał numer pogotowia. Byli roztrzęsieni, nie wiedzieli co robić. Luc przewracając oczami, straszył zakrwawionymi białkami. Jego gracze byli świadkami straszliwego samookaleczenia. Mistrz gry głęboko wszedł w świat Feanoru. Za głęboko. Chciał odczuwać realny ból i zmęczenie. A może za bardzo pragnął być bogiem, bądź częścią kuszącego wieloma aspektami świata? Przemyślenia Andrzeja przerwali sanitariusze, pojawiając się kilka minut po wezwaniu. Chłopcy w domu zostali sami oczekując na rodziców Luca.
* * *
Widok nie był zbyt przyjemny. Szwędający się po korytarzach ludzie wyglądali, jakby poszukiwali swoich cieni. Beznamiętne spojrzenia, anemiczne ruchy. Błądzili po światach własnej wyobraźni. Towarzysze broni w świecie Feanoru przyszli zobaczyć, jak czuje się ich kolega. Czekali na pielęgniarza. Miał im pokazać Luca. Byli w dziwnym nastroju, prawdopodobnie przez atmosferę panującą w szpitalu. Od tragicznego zdarzenia minęło półtora tygodnia. Przez ten czas w ogóle nie chcieli myśleć o tym wszystkim. Co by było gdyby dłużej czekali na autobus? Czy mogłoby się to zdarzyć, jeśli by nie przerwali gry? Andrzej rozglądał się po korytarzu. Pomalowane na biało ściany, podłoga wysadzana płytkami w dwóch kolorach, które układały się w hipnotyzujący wzór. I ludzie. Poubierani w białe kitle, cicho szepczący, bądź stojący w zadumie. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Andrzejowi wydawało się, że są z innej bajki. W swojej własnej grze, własnym fantastycznym świecie, który rządził się odrębnymi prawami. Kiedy najmłodszy z oczekujących pielęgniarza spojrzał na dziewczynkę siedzącą po turecku przy drzwiach do jednej z sal i bawiącą się starą monetą, mimowolnie włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu kości. Nie wiedział, czemu to robi. Zawsze, gdy wyczuwał ich dotyk, stawał się bardziej pewny siebie. Jakby część Erazma przepływała do realnego świata. Ich spojrzenia spotkały się. Chłopak i mała dziewczynka. Andrzej w jej oczach zauważył coś znajomego. Cząstkę innej osoby, głęboko ukrytą za kurtyną myśli. Zadrżał, gdy poczuł na swoim ramieniu rękę Krzyśka.
- Idzie pielęgniarz. Za chwilę zobaczymy Luca.
Mężczyzna wyglądający na niewiele starszego od nich podszedł, uścisnął im dłonie i kazał iść za sobą. Prowadził ich przez korytarze. Ciemne, jasne, pełne chorych i opustoszałe. Był cichy, nic nie mówił, jak gdyby dźwięk mowy był profanacją w tym przybytku inności. Trafili do długiego przedsionka. Ściany wymalowane farbą o ciepłym odcieniu uspokajały. Wielkie nieokratowane okna wpuszczały dużo światła i promieni słonecznych. Rosnące w wielkich donicach drzewka szczęścia nadawały całemu miejscu urok oazy spokoju. Na samym końcu korytarza stał lekarz. Kiedy do niego podeszli, spojrzał po nich z współczuciem i zapytał:
- Koledzy, tak?
Krzysiek z Andrzejem przytaknęli znacząco, a Mariusz cicho wyszeptał:
- Najlepsi...
Doktor położył rękę na ramieniu Andrzeja i poprowadził go pod okienko, przez które można było obserwować pacjentów przebywających w salce za drzwiami. Reszta podążyła za nimi. Pomieszczenie było nieduże. Niewiele mniejsze, niż pokój Luca. Ściany pomalowane na biało kontrastowały z szarą, zmierzwioną pościelą leżącą na łóżku,. które wisiało na dwóch prętach przykręconych pod skosem do ściany. Pomieszczenie było bardzo dobrze oświetlone dzięki temu, że południowa ściana zastąpiona została okratowanymi oknami. Widok rozpościerający się za szybami był piękny. Prawie surrealistyczny. Andrzejowi wydawało się, iż obraz malujący się na polu został żywcem wyjęty z opowieści Luca. Stary ogród z zarośniętą fontanną po środku, żył własnym życiem. Kwiaty i bluszcze, przez nikogo nie doglądane, rosły tak, jak im się to podobało. Drzewa, nie przycinane od lat, swymi potężnymi gałęziami rozpościerały baldachim nad ogrodem. Opadłe liście tworzyły kolorowy kobierzec na płytach chodnikowych, popękanych i porośniętych trawą oraz mchem. Dziedziniec zamku Myrskorg. Dokładnie tak, jak im opowiadał Luc. Wiekowa cytadela z tajemniczym ogrodem, nad którym ciążyła klątwa. Każdy, kto ujrzał dziedziniec musiał powrócić na zamek.
- Jest - powiedział Krzysiek, wskazując palcem najciemniejszy kąt pokoju - Wygląda dokładnie tak, jak przy ognisku, przy którym graliśmy.
- Tyle, że wtedy nie miał bandaży na rękach i białego kitla - z goryczą odrzekł Mariusz.
Luc z podkulonymi pod brodą nogami obejmował swoje kolana. Lekko zaczerwienione bandaże pokrywały prawie całe ramiona. Bose stopy raziły bladością. Siedział tak w kącie i wpatrywał się w gałęzie poruszane wiatrem. Na jego ustach pojawił się tajemniczy uśmiech.
- Czy... czy długo tak będzie się zachowywał? - zapytał Andrzej
- Trudno powiedzieć. To typowy objaw katatonii. Czas pokaże czy będzie chciał do nas wrócić.
Krzysiek podszedł bliżej do okienka, przyłożył dłoń do szkła. Było straszliwie zimne.
- Trzymaj się, stary, i wróć do nas, gdziekolwiek jesteś.
Jeszcze raz przyjaciele spojrzeli na swojego mistrza gry, a następnie na ogród, który już kiedyś widzieli. Pokazał im go Luc. Oczyma jego wyobraźni ujrzeli go dokładnie. Odwrócili się i odeszli w towarzystwie doktora i pielęgniarza.
* * *
Stał na krawędzi porośniętej bujną trawą skarpy. Za nim rozciągało się morze zieleni, a pod nim cienie rzucane przez chmury ginęły w kłębiastych koronach drzew starożytnego lasu. Głęboko wciągnął powietrze. Orzeźwienie przypomniało mu o wolności. Nie był już mistrzem gry. O nie. Teraz był mistrzem świata.
Spojrzał przed siebie, na cienką nitkę horyzontu.
Mistrzem całego świata.