- Czy ja umarłem, proszę pana?
- Jakby to… w sumie to umarł pan w połowie, że się tak wyrażę.
- Kurde…
Półtrup zamyślił się i spojrzał na swoje brudne paznokcie. – A można umrzeć w połowie?
- Wie pan? W sumie to chyba nie, ale pan właśnie to zrobił. Gratuluję.
- Dziękuję. Przepraszam, że spytam, panie…
- Jakubik.
- Przepraszam, że spytam, panie Jakubik, ale właściwie, to jak umarłem?
- Hm… za pomocą ognia.
- Aha. Spaliłem się, powiada pan? Czegoś szukałem w ogniu?
- Hm… Jakby to panu określić…?
Urzędnik zadumał się.
- Tak. Właściwie, to pan czegoś szukał.
- Czy to znalazłem, panie Jakubik?
- Tego niestety nie wiem.
- Mógłbym panu o sobie opowiedzieć?
- Oczywiście.
- Widzi pan – zaczął niepewnie i urwał na dłuższą chwilę widocznie zbierając w myślach chronologię zdarzeń. Po chwili jednak pewniej podniósł oczy na cierpliwego słuchacza i rozpoczął swoją długą przemowę.- „Boże, chroń mnie przed tym szatanem” – to były pierwsze słowa, które zapamiętałem. Padły z ust mojej matki i najprawdopodobniej traktowały o mnie. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, ale wyryły mi się w pamięci i, jak pan zdążył się przekonać, są w niej do dziś. Dlaczego powiedziała tak o swoim jedynym dziecku? Ojciec opowiadał mi, że bardzo oboje na mnie czekali i, że byli szczęśliwi, kiedy jechali do szpitala na rozwiązanie i moje przyjście na świat. Lecz kiedy wyklułem się z łona mojej matki i okazało się, że na łysej, małej główce mam dwa różki, nagle świat mojej rodzicielki runął.
Wychowała się w rodzinie ortodoksyjnych Katolików, więc owe dwa „cosie” na mojej czaszce były dla niej bardzo konkretnym symbolem. Jako takim przyjacielem podczas dorastania pozostawał mój ojciec. Oczywiście nie wypuszczano mnie z piwnicy i nie pokazywano ludziom, ale powoli uczono mnie słów. Ponoć pierwszym, które wypowiedziałem było „piec”. Dziś myślę, że moja intuicja wtedy mnie nie zawiodła. To przecież piec, koło którego spędziłem kilkanaście lat mojego życia był dla mnie rodzicami, kompanem do zabawy i wspaniałym spowiednikiem. Kiedy miałem osiem lat ojciec przyniósł mi telewizor. To magiczne urządzenie zmieniło moje życie na zawsze. Zobaczyłem wreszcie coś innego niż moje kilkanaście metrów sześciennych. Zobaczyłem przestrzenie, innych ludzi, jakieś dziwne kreatury prowadzane na sznurach, albo chodzące wolno po przeogromnych, pustych przestrzeniach i oganiające się od much dokładnie jak ja, kosmatym ogonem. Zobaczyłem ponad ich zwieszonymi głowami najwspanialszy kolor, jaki widziałem w życiu. Słuchałem ludzi, którzy mówili różne rzeczy. Naśladowałem śmiech, którym czasami się posługiwali i płacz, którego w telewizorze było chyba najwięcej. Tak przeszło mi jeszcze sześć lat życia do pewnego pamiętnego dnia, kiedy nikt rano nie przyniósł mi śniadania. Zastanowiło mnie to, ale jakoś specjalnie nie obeszło. Dopiero kiedy nie było także obiadu i kolacji – tak, wtedy zaczął naprawdę mi doskwierać głód. Próbowałem ratować się patrzeniem w swój telewizor, ale głód był tak natarczywy, że zacząłem chodzić niespokojnie po piwnicy i tupać kopytami. Tak zdenerwowany zasnąłem płytko.
Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem ciemność i chłód. Zapewne mój kompan piec usnął na wieki. To samo stało się z telewizorem, bo milczał tak, że aż krzyczało mi to w głowie.
Od tego czasu czas mijał mi w ciemności, zimnie i głodzie.
Po jakimś czasie woda też przestała lecieć z kranu, który nauczyłem się znajdować po omacku.
Nie miałem nic i myślałem, że to tylko chwila, zanim skończy się moje życie. I nagle zdarzył się cud.
Dosłownie. Cud.
Zasuwa, którą zawsze słyszałem pierwszą, kiedy ojciec do mnie schodził trzasnęła i wzdłuż drzwi pojawiła się jasna linia. Trochę światła pojawiło się w moim mieszkaniu.
Podszedłem do drzwi i zacząłem słuchać. Cisza. Absolutnie nic nie dobiegało z tego nie znanego mi świata. Zabrałem się na odwagę i popchnąłem ciężkie skrzydło. Jeszcze większe światło i schody prowadzące w górę. Wybiegłem potykając się i rozbijając łokcie do krwi, ale wreszcie byłem wolny. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem ból fizyczny. To było nowe doświadczenie. Tak samo jak owa „wolność”.
Nie wiedziałem jeszcze, co znaczy to słowo.
W ogóle wszystkiego nauczyłem się z mojego telewizora, ale była to wtedy prosta nauka „na pamięć”. Sensu i znaczenia wielkich i ważnych słów nauczyłem się dopiero później, w tym krótkim momencie mojego wolnego życia.
Wie pan, panie Jakubik, co zobaczyłem?
- Co? – spytał znudzony lekko słuchacz.
- Absolutnie pusty świat. Bez ludzi, zwierząt i roślinności. Zobaczyłem jedną, przeogromną pustynię, bez jednej kropli wody. Wie pan, że nie czułem nawet wiatru?
- Zaraz – przerwał mu Jakubik. – Przed chwilą mówił pan, że sensu słów nauczył się pan właśnie wtedy. W jaki sposób – jeśli można wiedzieć – skoro na świecie nie było już nikogo i niczego?
Diabeł uśmiechnął się smutno.
- Zdziwi się pan…
- Proszę powiedzieć.
- Na całym świecie pozostał tylko mój dom. Wszedłem więc do niego na powrót i zacząłem przyglądać się sprzętom. Zobaczyłem szafy pełne ubrań i pięknych zapachów. Chodziłem po miękkich dywanach. Dotykałem ścian i wyglądałem przez czyste okna. Nad kominkiem zobaczyłem zdjęcia przedstawiające moją uśmiechniętą matkę w objęciach mojego uśmiechniętego ojca. Nie wiem, dlaczego, ale osoby ze zdjęć zawsze patrzą na tego, kto na nich patrzy, nie uważa pan? Tak jakby mówiły :”pamiętaj o nas”, albo: „tacy byliśmy”.
Obchodząc pokoje trafiłem na jeden, bardzo mały. Miał ściany koloru nieba, ale nieco już wyblakłe. Dwa małe łóżeczka bez pościeli, zakurzone. W jednym z rogów stało ogromne pudło pełne nieużywanych, kolorowych zabawek. Wtedy zrozumiałem, że wszystko to było kiedyś przygotowane dla mnie. Nie spełniłem jednak marzeń moich rodziców i przygotowali mi inne miejsce do życia. Poczułem wtedy jakiś rodzaj… smutku, wie pan? A wraz z nim pojawił się cały wachlarz odczuć i przemyśleń.
- Na przykład jakich? – spytał zaciekawiony Jakubik.
- Że na dziecko się czeka. Że kocha się je, kiedy nawet jeszcze go się nie zna. Że jest owocem miłości dwojga ludzi. Że dziecko można znienawidzić przez jego inność, ułomność…- zastanowił się. – Przez jego niepowtarzalność i jedyność.
- Nie myślał pan o sobie źle, prawda? Niemiał pan kompleksów?
- Oczywiście, że nie. Nie potrafiłem nienawidzić, bo też i niemiałem kogo obdarzyć tym uczuciem.
- A pańscy rodzice? Potraktowali pana jak zwierzę, które trzyma się w klatce, żeby nie chwalić się jego brzydotą, czy dlatego, by nikomu nie zrobiło krzywdy.
- Ale ja tak naprawdę nie miałem źle – zaprotestował diabeł. – Było mi ciepło, miałem co jeść, miałem telewizor. Nie mogłem nienawidzić matki, bo widziałem ją może ze trzy razy w życiu. Nie mogłem znienawidzić ojca, bo przynosił mi jedzenie, czasami rozmawiał i uczył mnie pisać i czytać. Jak może znienawidzić kogoś, kto mi, w gruncie rzeczy, pomaga?
- Pan wybaczy, ale to… specyficzny rodzaj myślenia.
- Pan wybaczy, ale, jak pan zapewne zauważył, ja jestem cały specyficzny.
- Proszę kontynuować.
- Dobrze. Kiedy przyglądałem się zabawkom w tym wielkim pudle, nagle usłyszałem za sobą pukanie. Nie zaskoczyło mnie to, bowiem przyzwyczajony byłem do ciszy. Odwróciłem się spokojnie i zobaczyłem chłopca. Był równie zaciekawiony jak ja, widząc nową twarz. Przyglądaliśmy się tak sobie przez dłuższą chwilę, po czym tamten spytał:
„Jesteś z piwnicy?”
„Tak” – odpowiedziałem. – „A ty?”
„Ja też.”
I przypomniałem sobie, że w sumie przez te kilkanaście lat mieszkania cały czas słyszałem jakieś odgłosy za ścianą. Kiedy wspomniałem kiedyś o tym ojcu, powiedział, że to takie małe, futrzaste stworzonka, które żyją czasami razem z ludźmi, ale żadnej krzywdy zrobić nie mogą, bo bardzo się człowieka boją.
„To ty byłeś Myszami…” – powiedziałem i obaj po chwili zanieśliśmy się radosnym śmiechem.
A potem rzuciliśmy się sobie w ramiona.
Łączyło nas nie tylko to, że żyliśmy w odosobnieniu. Byliśmy do siebie podobni także przez to, że obaj byliśmy specyficzni. Ja miałem rogi, kopyta, ogon i mały, ale wiecznie żywy płomyk nad głową, a on świecił na błękitno i biło od niego ciepło.
Zaczęliśmy ganiać się po domu, walczyć na poduszki, aż całe pomieszczenia zapełniły się latającymi piórami. Urządzaliśmy wyścigi takimi małymi samochodzikami. Mocowaliśmy się na podłodze i, muszę przyznać nie bez dumy, że byłem od niego fizycznie silniejszy. Zbiegliśmy do piwnic i pokazywaliśmy sobie nasze mieszkania. Mój towarzysz też miał telewizor, prawie taki sam, jak mój. Jego kilkanaście metrów było bardzo podobne do moich, choć zamiast pieca miał takie małe urządzenie. Powiedział, że jeszcze kilka dni temu dawało przyjemny ciepły wietrzyk i miało taką błękitną lampkę. Zdyszani wylądowaliśmy w końcu w największym z pokoi na miękkiej kanapie i zobaczyliśmy przed sobą wielki telewizor. O wiele większy niż ten, który mieliśmy w piwnicach. W jego czarnej, błyszczącej tafli ujrzeliśmy nas, dwóch kilkunastolatków zdyszanych po zabawie i wciąż jeszcze ciekawych nowych wrażeń.
Włączyliśmy go, ale żaden dźwięk nie pojawił się z głośników. Tylko ten czarny, lustrzany ekran zdawał się na nas patrzeć.
Czekaliśmy jeszcze przez chwilę, aż jakikolwiek obraz pojawi się na dużym ekranie, ale nic się nie zdarzyło. Zawiedliśmy się i wyszliśmy przed dom. Tu także zobaczyliśmy pustkę.
Mieszkaliśmy tak bawiąc się, jedząc to, co zostało w lodówce, raz po raz próbując włączyć ten wielki telewizor, ale zaczęło nam czegoś brakować.
- Czego? – zapytał Jakubik.
- Nie wiem. Nie powiem panu, bo do tej pory nie potrafię tego określić. Może było to coś na kształt samotności? Chyba nie, bo przecież mieliśmy siebie. Może brakowało nam tego, co widzieliśmy w naszych telewizorach? Innych ludzi, zapełnionych przedmiotami przestrzeni, ulic, świateł w ludzkich domach, muzyki… Ech… Tak. Chyba tego właśnie nam brakowało.
Po pewnym czasie wspólne zabawy zaczęły nas nudzić. Jedliśmy już nawet osobno resztki z najzimniejszego miejsca lodówki. Unikaliśmy wspólnych rozmów, ba! Doszło do tego, że zaczęliśmy nawet siebie unikać. I wtedy zdarzył się ten najważniejszy dzień, kiedy mój towarzysz wszedł do mojej piwnicy i zapytał:
„Posiłujemy się?”
Nie było w jego słowach zachęty do zabawy.
„Pewnie” – powiedziałem, bo nagle poczułem taką samą ochotę na poważną walkę.
Weszliśmy na górę, do pokoju z wielkim telewizorem i stanęliśmy naprzeciw siebie. Patrzyliśmy sobie w oczy z powagą, aż wreszcie rzuciliśmy się na siebie z krzykiem. Upadliśmy. Darliśmy sobie włosy z głowy, chwytaliśmy się za gardła i okładaliśmy się pięściami. My chcieliśmy zrobić sobie krzywdę, wie pan?!
Pierwsza krew pojawiła się w kącikach jego ust. Druga poleciała mi ciepłą stróżką z nosa. To jeszcze bardziej nas rozwścieczyło i walczyliśmy z większym ogniem. W pewnym momencie uderzyłem go tak mocno w twarz, że zemdlał na chwilę. W te kilka sekund jego nieprzytomności nagle zapaliły się wszystkie światła w domu, włączyły się sprzęty w kuchni i oczywiście nasz wielki telewizor. Cały dom wypełnił się szumem.
Stałem jak wryty i przysłuchiwałem się tej kakofonii. Po chwili mój towarzysz powoli podniósł się z ziemi masując obolałą szczękę, ale też rozglądał się wokół. Spojrzał na mnie i z ogromną siłą uderzył mnie w brzuch.
Wtedy na ekranie pojawił się obraz. Potem podbiegł do drzwi, włożył dłoń pomiędzy nie, a framugę i spojrzał na mnie. Zatrzasnąłem je. Krzyknął z bólu, i za oknem zobaczyliśmy drzewo. I tak się moja historia powoli kończy, panie Jakubik.
- Jak to? – zdziwił się rozmówca.
- Normalnie. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam było to, że przestaliśmy się bić i zaczęliśmy zbierać wszystkie drewniane rzeczy z domu i znosić je koło pieca w mojej piwnicy. Robiliśmy to w ciszy, bo obaj doskonale wiedzieliśmy, co należy robić, żeby nasz świat wypełnił się na nowo. Łamaliśmy listewki i wrzucaliśmy je do pieca. Mój kompan znalazł sporą ilość drewnianych klocków i też się przydały. Połamaliśmy drewniane łóżko i także jego fragmenty wylądowały w pojemnej paszczy pieca. Płomykiem znad swojej głowy podpaliłem to nasze palenisko i w ciszy patrzyliśmy, jak ogień robi się coraz większy. Więcej, niestety, już nie pamiętam, proszę pana.
Jakubik zamyślił się.
- Przepraszam pana na chwilę – powiedział patrząc na zamyśloną i pokiereszowaną starymi poparzeniami głowę diabła. – Zaraz wrócę.
- Proszę się tylko pośpieszyć, bo bardzo chcę wrócić do domu.
Szedł nie kończącym się białym korytarzem i rozmyślał. Gdzieniegdzie stały popielniczki, lub automaty z wodą. Co jakiś czas mijał też jednakowe drzwi, bez żadnych numerów. Zatrzymał się przy jednych i chwycił za klamkę.
Kiedy znalazł się w pomieszczeniu, spojrzał na siedzącego przy metalowym biurku świecącego na błękitno, młodego mężczyznę.
- Przepraszam – powiedział do zamyślonego anioła. – Coś mnie zatrzymało.
- Nie szkodzi. Miałem dużo czasu na wspomnienia.
- Proszę mi powiedzieć jeszcze tylko jedno.
- Słucham?
- Jakie było pana ostatnie wspomnienie?
- Hm… Chyba ta taka mała, błękitna lampka, panie Jakubik. Tak… Na pewno tak.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
i was david bowman · dnia 05.10.2010 09:08 · Czytań: 1162 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: