Noc była duszna i gorąca. Pomimo otwartych okien, gęsta lepka wilgoć wypełniała pokój. Żadnego, najmniejszego ruchu powietrza. Wskazówki zegarka wskazywały dwadzieścia minut po północy. Spałem zaledwie półtorej godziny. Musiał śnić mi się jakiś koszmar. W głowie czułem pulsujący potworny łomot, wyschnięte gardło rozrywał kaszel, a ciało miałem tak obolałe, jakbym przez całą noc uprawiał boks tajski. Próbowałem przywrócić pamięć wczorajszego wieczoru, lecz była ona czysta jak tablica wytarta mokrą gąbką. Cokolwiek robiłem wtedy, wspomnienie zagubiło się w zakamarkach umysłu. Możliwość, ze nachlałem się jak ostatnia świnia, była wielce prawdopodobna. Mokry od potu, tkwiłem jeszcze przez chwilę w wilgotnej pościeli, wiedząc, że tej nocy już nie zasnę. Wstając z łóżka, zachwiałem się. Mało brakowało, bym upadł na podłogę. Niespodziewany zawrót głowy był zapewne wynikiem osłabienia organizmu spowodowanego zbyt wysoką temperaturą. Usiadłem na brzegu posłania, a wirujący pokój powracał powoli do normalnego położenia. Powlokłem się do łazienki z nadzieją, że zimny natrysk ochłodzi przegrzany organizm, lecz było to tylko pobożne życzenie. Po odkręceniu kurka z zimną wodą, z prysznica popłynął gorący strumień. Musiałem czekać dobrą minutę, by ukrop obniżył się do ciepłoty równej temperaturze otoczenia. Namydliłem porządnie ciało, spłukując letnią strugą nagromadzony na skórze pot. Na mokre ciało wciągnąłem podkoszulkę i spodenki, bose stopy wsunąłem w klapki. Bez większej nadziei zajrzałem do lodówki. Kawałek żółtego sera, konserwa z tuńczykiem, zwiędłe jarzyny… Nie tego w tej chwili potrzebowałem. Marzyło mi się parę puszek schłodzonego piwa, lecz ich niestety nie znalazłem. Pragnienie stało się dużo silniejsze, niż niechęć do opuszczenia mieszkania.
Ulice miasta, mimo że oświetlone latarniami, pełnią księżyca i jakimś nienaturalnym blaskiem pochodzącym z nieznanego źródła, wyglądały dziwnie obco. Niepodobne były tym - przemierzanym za dnia. Budynki, o zniekształconych niczym w krzywym zwierciadle kształtach, spoglądały oczyma zamkniętych i ciemnych okiennic. Próbowałem wyobrazić sobie mieszkania, pokoje z ich śpiącymi lokatorami. Jak mogli spać w takiej temperaturze? Przerwałem jednak rozmyślania, słusznie uznając, że to nie mój problem. Rozglądnąłem się w poszukiwaniu jakiegoś baru. W oddali zauważyłem gmach, którego okna jaśniały blaskiem elektrycznych żarówek. Idąc w tym kierunku zastanawiałem się, dlaczego, mimo wczesnej nocy, ulice są puste. Nie napotkałem nikogo. Nawet psy gdzieś zniknęły. Czyżby tylko ja przez ten upał nie mogłem spać, a wszyscy inni wprost przeciwnie, gorącym powietrzem byli głęboko uśpieni? W miarę podchodzenia do oświetlonego budynku, uświadomiłem sobie, że okolica jest mi zupełnie obca. Mieszkałem tu od urodzenia, znając topografię każdego osiedla, dzielnicy, najmniejszej nawet uliczki. Tymczasem teren wydał mi się zupełnie odmienny. N.N. nomen nescio. Imienia nie znam. Łacińska sentencja znakomicie oddawała zagubienie jednostki wrzuconej w przestrzeń spoza strefy wiedzy doświadczalnej empirycznie. Czyżby mój rozum przestał normalnie funkcjonować i mam zaburzenia w rozpoznawaniu, bo sposób postrzegania uległ deformacji pod wpływem gorączki trapiącej ciało i umysł? Czułem się dziwnie. Chciałem napić się zmrożonego napoju i jak najszybciej wracać do swojego, bezpiecznego mieszkanka.
Zapaliłem papierosa. Nikotyna ma perfidne właściwości narażania płuc na wszelkie możliwe choroby. Również i serce ma duże szanse, by doznać niepożądanych doświadczeń. Nic to jednak nie znaczy wobec jej zbawiennego wpływu na korę mózgową i jasność rozumowania. Ten argument był dla mnie zawsze najważniejszy i zarazem ostateczny.
Rozkoszując się aromatycznym dymem wypełniającym płuca, myślałem intensywnie: „Co robić?” Okolica mogła okazać się niebezpieczna. Z drugiej strony powrót związany był z ryzykiem błądzenia w obcej okolicy. Coraz większy upał i rosnące pragnienie mówiło: - Idź dalej. Instynkt ostrzegał jednak przed wyzywaniem losu, enigmatycznym zagrożeniem czającym się w ciemnych zakamarkach ulic. Dylemat byłby trudny do rozstrzygnięcia, gdyby nie to, że problem rozwiązał przypadek. Zatopiony w myślach, sam nie wiedząc kiedy, dotarłem do zarzewia iluminacji.
Oświetlony budynek okazał się być obiektem sakralnym, świątynią, ośrodkiem kultu, jak przeczytałem na przymocowanej do drzwi mosiężnej tablicy. Widniało na niej: „Dom Boga Jedynego Bezimiennego”. Niżej wypisane było takie motto: „Ludzie nadali Mu wiele imion, ale żadne z nich nie jest prawdziwe”.
„Ciekawe” – pomyślałem. – „Takiego Kościoła nigdy nie było w naszym mieście. Czy moja wyobraźnia znowu płata figle?”
Żeby to sprawdzić, otworzyłem drzwi świątyni. W środku, dzięki grubym murom, panował przyjemny chłód. Wnętrze oświetlone było wielkimi, zwisającymi od sufitu na stalowych linach żyrandolami z mnóstwem żarówek. Rzucane przez nie światło rozjaśniało każdy zakątek pomieszczenia. Dziwny to był przybytek. Na ścianach brakowało obrazów, ozdób, a nawet jakichkolwiek symboli, z których mógłbym domyślić się, do jakiego wyznania należy. Tam, gdzie powinien być ołtarz, widniała pusta przestrzeń. Ławek, na których mógłbym przysiąść i odpocząć, także nie było.
Oparłem się o jeden z filarów podtrzymujących dach budowli. „Boże, gdzie ja jestem?” - zapytałem w myślach. I wtedy usłyszałem potężny akord organów. Wraz z pierwszym dźwiękiem, jak gdyby ich głos spowodował elektryczne spięcie, światło lamp zgasło. W ciemności słychać było ton aerofonu klawiszowego. Ktoś grał z wielkim kunsztem pieśń, obcą i nieznaną wprawdzie, ale jakże piękną, wręcz niebiańską. Muzyka płynęła prosto do serca i wypełniała je doznaniami, których nigdy przedtem nie doświadczyłem. Smutna bardziej niż radosna, wywoływała tęsknotę za utraconymi chwilami, niezrozumiałe poczucie zagubienia i doznanej krzywdy.
Wspomnienia dziecięcych lat, szczęśliwych z perspektywy minionego czasu, teraz odnalezione w pierwotnej, prawdziwej formie odtworzonej realnym przesłaniem muzyki, regenerowały autentyzm tamtego okresu. Widziałem małe dziecko zabłąkane pośród bezustannych kłótni i awantur rodziców. Krzyczącą, znerwicowaną kobietę, i ciągle nietrzeźwego mężczyznę. Wieczne pretensje i oczekiwania, przerastające możliwości parolatka. Czerwona farba, może nie farba a gęsty płyn, zalała ten obraz. Dziecko zasłoniło oczy i łzy popłynęły mu spod powiek. Obrazy rozmazane upływem lat, wyblakłe niczym stare, czarno-białe fotografie w albumie pokrytym popiołem nibbany, wracały jak nieproszone, niepotrzebne wątpliwości sumienia. Moje ciało zaczęło drżeć i dygotać. Nienaturalna słabość, wywołana być może reminiscencją, spowodowała, że bezwładnie osunąłem się na podłogę.
Jakieś cienie (Boże, skąd te cienie w ciemności bez najmniejszego promyka światła) tańczyły przy akompaniamencie organów. Dźwięki unosiły ich niewyraźne zarysy w powietrzu, jakby namalował je Chagall. Poczułem, że i moje ciało porwane melodią szybuje w przestrzeni, wiruje, z moich ust wydobywa się głos, a głos zamienia w śpiewany hymn ku chwale…Tańczyłem, śpiewałem, jako kto? Dorosły mężczyzna o imieniu Adam? Czy mały Adaś, echo moich wspomnień? I czy cienie pływające w powietrzu wokół mnie to zarysy ciał materialnych, czy tylko mary upamiętnione konturem iluzji? Pamiątka? Po kim?
Zbyt wiele pytań nagromadziło się w głowie. Zbytecznych, bo bez odpowiedzi. Głos organów już nie brzmiał całą potęgą decybeli. Dźwięki stawały się coraz to cichsze i cichsze, aż w końcu zamarły w niedokończonym takcie.
Zamilkłem, ciało unoszone falą muzyki z chwilą, kiedy już wybrzmiała, zatrzymane w obszarze paradygmatu opartego jedynie na wierze w siłę dźwięków połączonych metodą matematycznych wyliczeń w ulotną melodykę, nagle przywrócone działaniom siły ciążenia osunęło się na posadzkę. Leżałem wyczerpany na środku świątyni. Światła rozbłysły na powrót. Musiałem na moment przymknąć powieki, by oczy mogły oswoić się z intensywnym blaskiem.
Nie słyszałem kroków. Ktoś zatrzymał się i pochylił nade mną. Zobaczyłem twarz dziecka wyraźnie zaciekawionego tym, co zobaczyło.
- Co tutaj robisz? – zapytało.
- A ty? – Pomimo zmęczenia zręcznie uniknąłem odpowiedzi.
- Mieszkam tutaj. To mój dom. – Odpowiedź zaskoczyła mnie tak bardzo, że odebrałem ją jako niedorzeczny żart.
- Mieszkasz w świątyni? – Chciałem być pewien, że się nie przesłyszałem. – Gdzie są twoi rodzice, czemu jesteś sam?
- Dlaczego o to pytasz Adamie? Przecież wiesz, co się z nimi stało.
To, że znał moje imię nie zaskoczyło mnie tak bardzo, jak sens sformułowany w końcowej frazie. Co ja mogłem wiedzieć o tym chłopcu, a tym bardziej o jego rodzicach?
- Czy my się znamy? – Zaciekawiony przyjrzałem się dziecku. Twarz miało ani ładną, ani brzydką. Zupełnie przeciętną. Nawet jeżeli kiedyś ją widziałem, nie zapadła na dłużej w pamięci. Jednak było w niej coś, co mnie zastanowiło. Pewność siebie nietypowa dla wieku, stanowczość wypowiadanych słowa, świdrujący wzrok przenikający mnie na wylot - wszystko to sprawiało, że ja, nie on, czułem się jak dziecko przyłapane na kłamstwie.
- Podnieś się. – Podał mi rękę. – Nie wypada żebyś przede mną klęczał. Rzeczywiście, dopiero wtedy zauważyłem, że nie leżę ani nie siedzę, tylko klęczę na podłodze. Uścisk dłoni miał silny jak mężczyzna. Bez wysiłku pomógł mi podnieść się z kolan.
- Jak masz na imię? – Czułem upokorzenie i tym pytaniem chciałem zasłonić się, niczym biblijny Adam za pomocą listka figowego, zawstydzony swoją nagością.
- Żeby mieć imię trzeba istnieć, żyć. Jestem tylko małym fragmentem zagubionej pamięci, cząstką każdego człowieka, żywego i zmarłego. Mam imiona wszelkich ziemskich istot. Dla ciebie jestem Adamem. A jako ten, którego nie ma, Daimonionem.
- Nic nie rozumiem. Zamiast odpowiadać na pytania, zadajesz zagadki – zirytowałem się. – Mów po ludzku. Jesteś Demonem, którego nie ma. Dobrze słyszałem?
- Nie Demon, a Daimonion! Może znasz słowa, lecz nie ich sens. – Szczeniak nie miał dla mnie żadnego szacunku.
- Dobrze, możesz robić ze mnie durnia, ale ostrzegam, na sucho ci to nie ujdzie. - Miałem ochotę spuścić mu tęgie lanie, tak żeby zapamiętał do końca życia jak ma zwracać się do dorosłych. Chciałem zagrozić skargą u rodziców… i wtedy doświadczyłem małego błysku intelektu. Malec kłamie mi w żywe oczy!
- Słuchaj no, filozofie – nie potrafiłem zapanować nad poczuciem triumfu w głosie. – Powiedz mi, jak to możliwe, żeby ktoś, kto nie jest, miał ojca i matkę. Potrafisz to wyjaśnić?
- Adamie, mówiłem o twojej rodzinie. - Miałem dość jego nadętego, mentorskiego tonu. – Będąc nikim, a jednocześnie cząstką ciebie, mam z tej racji prawo także do twoich rodziców.
Poczułem się zupełnie zdruzgotany takim pokrętnym sposobem rozumowania.
- Wygrałeś. Chociaż prawie nic z twoich wywodów nie zrozumiałem, poddaję się. Ostatnia moja prośba. Czyja to świątynia? Kto grał muzykę? Skąd te tańczące wokół cienie? Czyimi są smugami? Znanych mi osób czy obcych?
- Po co te pytania, Adamie? – Dzieciak uśmiechnął się smutno. – Sam na nie odpowiedz. Szukaj ich w rezonansie pamięci. Chciałeś zatrzeć wszelkie ślady, wspomnienia, ale one tam są i pozostaną. Dobranoc, Adamie.
Odgłos kroków oddalił się. Pozostałem sam w ciszy zbyt głośnej dla uszu. Bezgłos bywa bowiem bardziej donośny od najgorszego hałasu.
Odzyskałem przytomność z chwilą, gdy poczułem, jak ktoś polewa mnie wodą. Otworzyłem oczy. Nikogo przy mnie nie było, a wodą okazał się deszcz lejący na głowę. Kiedy wstawałem z ziemi, cierpienie moich organów było niepodobne do cudownych dźwięków słyszanych w kościele. Przytrzymując się czegoś, co okazało się być cmentarnym nagrobkiem, podniosłem się wreszcie. Burzowa chmura zakrywała cały nieboskłon, utrudniając w ciemności znalezienie alejki przebiegającej wśród grobów. Diabli czy anieli mnie tu przynieśli? Z kościoła na cmentarz? Potykając się raz po raz, padając i profanując ciałem mogiły, dotarłem w końcu do kaplicy. Drzwi były zamknięte. Zacząłem uderzać zaciśniętą pięścią w drewniane wierzeje.
Wewnątrz zapaliło się światło. Ktoś odryglował zamek i otworzył wrota. W wejściu stanął człowiek ubrany w czarny frak, białą koszulę ozdobioną muszką i błyszczące lakierki na nogach. Był wysokiego wzrostu, chudy jak kij, z takimi samymi patykowatymi kończynami. Długie włosy miał zaczesane do tyłu, podłużną twarz zdobił cienki wąsik i kozia bródka. Spod krzaczastych brwi wpatrywały się we mnie roziskrzone dziwnym blaskiem, głęboko osadzone oczy. Przenikliwy wzrok penetrował moją czaszkę, zdając się docierać do najbardziej skrytych zakamarków jaźni.
- Pan do kogo? - Skrzypiący głos przypominał dźwięk rozstrojonych strun skrzypiec. Pytanie godne kretyna.
- A jest tu ktoś jeszcze oprócz pana?
Na moją odpowiedź, będącą zarazem pytaniem, nie odpowiedział. Odsunął się od drzwi.
- Chciałem tylko przeczekać burzę. Pozwoli pan?
Chudy jegomość gestem ręki zaprosił mnie do środka kaplicy.
- Wprawdzie nie jestem tutaj gospodarzem, a jedynie... - tu zawahał się na moment - chwilowym gościem, że tak powiem, gościem zaproszonym na tę noc tylko - wytłumaczył niezbyt zrozumiale – mimo to, zapraszam. Proszę podejść do świec. Osuszy pan chociaż trochę ubranie.
Podszedłem tam, gdzie wskazał. Moja odzież rzeczywiście nie wyglądała najlepiej. Podarta, brudna podkoszulka, mokre spodenki i tylko jeden klapek na stopie. Drugi gdzieś się zapodział podczas wędrówki po cmentarzu.
Rozejrzałem się. Pomieszczenie to, będące ostatnim przystankiem w podróży człowieka, końcem jego ziemskiej wędrówki przed przekroczeniem marginesu określonego w czasie i przestrzeni, przejściem na tamtą, nieograniczoną początkiem i końcem, wieczność trwania w krainie błogosławionej łaski losu lub gehenny, stałym bólem zatracenia w głębinach szeolu – zaintrygowało mnie. W środku sali, otoczona kandelabrami płonących świec, stała na katafalku otwarta, pusta trumna. Wokół niej rozłożono wieńce i kwiaty. „Dobrze, że nie ma w niej nieboszczyka” - pomyślałem. Tchórzem nie jestem, lecz przebywanie w taką noc pod jednym dachem z trupem, na pewno nie byłoby przyjemnością. Tymczasem mój chudy towarzysz zamknął na klucz zamek w drzwiach kaplicy.
- Czy nie będzie panu przeszkadzało - tymi słowami zwrócił się do mnie - jeżeli położę się i trochę odpocznę? Czuję się zmęczony, a i ranek coraz bliższy.
Nie czekając na moją zgodę, podszedł do katafalku i, ku mojemu zdziwieniu, postękując, wdrapał się na podest, by zająć miejsce w trumnie. Chwilę układał swoje chude ciało, chcąc znaleźć najwygodniejszą pozycję, po czym złożył dłonie jak do modlitwy i w zamyśleniu przymknął powieki.
- Czy nie będzie panu przeszkadzało - tymi słowami zwrócił się do mnie - jeżeli położę się i trochę odpocznę? Czuję się zmęczony, a i ranek coraz bliższy.
Nie czekając na moją zgodę, podszedł do katafalku i, ku mojemu zdziwieniu, postękując, wdrapał się na podest, by zająć miejsce w trumnie. Chwilę układał swoje chude ciało, chcąc znaleźć najwygodniejszą pozycję, po czym złożył dłonie jak do modlitwy i w zamyśleniu przymknął powieki.
- Czym mam pana przykryć? – zapytałem.
- Tą pokrywą opartą o ścianę. Światło przeszkadza mi w zaśnięciu.
Były to ostatnie wypowiedziane przez niego słowa. Zasnął. Dolna szczęka opadła mu na piersi. Pokrywa trumny okazało się cięższa niż oczekiwałem. Z trudem podniosłem ją i nasunąłem na skrzynię.
Czas wracać do domu. Szarpnąłem za klamkę. Zamknięte. Przypomniałem sobie, jak chudzielec zamykał drzwi na klucz, który później schował do kieszeni fraka. Co miałem robić? Przerwać mu odpoczynek? Wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. A gdyby tak przeszukać jego kieszenie? Lecz co będzie, jeżeli się ocknie? Wyjdę na złodzieja. Postanowiłem spróbować go obudzić, a gdyby to nie przyniosło rezultatu, zabrać z kieszeni klucz. Odsunąłem nieco wierzch trumny i poruszyłem lekko jego ramieniem. Kończyna wydała osobliwy dźwięk, podobny do odgłosu łamanej suchej gałęzi, lecz mężczyzna spał nadal w bezruchu. Spróbowałem sięgnąć do kieszeni, w której powinien tkwić ów przyrząd, niezbędny do wydostania się z pomieszczenia, przypadkiem zamienionego w celę więzienną. Szczelina okazała się jednak zbyt wąska. Przesunąłem bardziej pokrywę, ale katafalk, zbyt wysoki w stosunku do mojego wzrostu, uniemożliwił mi penetrację fraka. Nie widząc innego sposobu, wgramoliłem się na podest i dla większej wygody ułożyłem u boku śpiącego. Już trzymałem klucz w ręku i zamierzałem opuścić mego towarzysza, gdy nieopatrzenie wysunął mi się z dłoni i spadł pomiędzy nogi leżącego sztywno mężczyzny. Próbowałem rozsunąć jego uda, lecz miał je jak z kamienia i nie poddały się moim wysiłkom.
Za drzwiami kaplicy usłyszałem narastający gwar. Niewątpliwie zbierała się tam większa grupa osób. Jakby na potwierdzenie tego, ktoś z tamtej strony spróbował otworzyć drzwi. Znajdowałem się w dość niezręcznej sytuacji. Leżałem z obcym mężczyzną w jednej trumnie, a moje ramiona obejmowały jego pośladki. Taki obrazek mógłby obudzić niezdrowe skojarzenia i emocje. Na szczęście udało mi się oswobodzić ręce. Trzymałem w nich zagubiony klucz. Teraz, w tych okolicznościach, nie miałem z niego żadnego pożytku. Nie było już czasu na szukanie kryjówki w kaplicy. Nasunąłem na miejsce górną część trumny i leżąc obok chuderlaka, zacząłem czekać, co przyniesie najbliższa przyszłość. Po chwili usłyszałem, jak zapełnia się kapliczka, a potem śruby łączące obie części wspólnego teraz posłania zostały zakręcone.
Trumna uniesiona do góry rozpoczęła wędrówkę w nieznane. Nie powiem, nawet przyjemna była podróż. Płynąłem niczym w łodzi unoszonej nurtem rzeki. Moje rozkołysane ciało poddało się relaksacyjnemu ukojeniu. Zanim dotarliśmy na miejsce, zdążyłem uciąć krótką drzemkę. Obudził mnie płacz. Początkowo nieśmiały, przypominający delikatne łkanie, z każdą chwilą przybierał na sile, by w końcu przybrać formę histerycznego lamentu. Zaniepokojony, zastukałem w pokrywę. W ogólnym hałasie i biadoleniu, moje rozpaczliwe próby nawiązania kontaktu nie zostały zauważone. Trumna się uniosła, a następnie delikatnie zaczęła opadać. Już nie byłem zaniepokojony. Byłem przerażony. Zrozumiałem, że zmierzam do miejsca ostatniego spoczynku. Do wspólnego grobu. Kopałem i waliłem pięściami w wieko trumny. W odpowiedzi usłyszałem suchy odgłos sypanego piasku i stłumione słowa modlitwy, coraz cichsze i cichsze. W trumnie było coraz goręcej, zaczynało brakować powietrza. Mój partner spał głębokim snem, obojętny na wszystko. Dusiłem się. Brak tlenu rozrywał mi płuca. Na zewnątrz zapadła cisza. Szamotałem się w beznadziejnej walce o przetrwanie, w ostatniej rozpaczliwej próbie zaczerpnięcia powietrza. A potem poddałem się. Straciłem zmysły i przytomność opuściła bezużyteczne już ciało...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
magnat · dnia 05.10.2010 09:09 · Czytań: 749 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: