Joanna stąpała lekko po chodniku, a jej zwiewna sukienka delikatnie unosiła się w podmuchach wiatru. Ostrożnie balansowała pomiędzy spieszącymi się przechodniami. Był wczesny wieczór, właściwie jeszcze popołudnie obleczone zachodzącym słońcem. Ruch na ulicy powoli malał, ale sklepy wciąż wypełniał tętniący życiem tłum. Przystanęła przed olbrzymią taflą witryny ulubionej perfumerii, taksując swoje odbicie. W czerwieniach zachodu jej włosy błyszczały miedzią i złotem; młodzieńcze kształty nadal kusiły mimo upływu lat.
– Nic się nie zmieniłam – zaśmiała się w duchu. – Nic, a nic! – jej spojrzenie przemknęło po małych piersiach, wciętej talii i wąskich biodrach, spoczywając na zadbanych dłoniach.
– Cholera! Nie mam obrączki! – zezłościła się. – Na kolację z okazji rocznicy ślubu idę bez obrączki! – bezgłośnie na siebie krzyczała. Stała przez chwilę nieruchomo, miotając się z kłębiącymi w głowie myślami, gdy poczuła leniwie unoszący się z perfumerii zapach.
– “Old Spice”? Kto tego jeszcze używa? – rozglądnęła się czujnie. Zapomniany przez lata, niebezpiecznie znajomy, przyprawił ją o dreszcz emocji. Wcale tego nie pragnąc, zanurzyła się w przeszłości...
– Usiądź wygodnie, Joasiu – powiedział. Automatycznie wykonała polecenie, wwiercając się w miękkie siedzisko fotela. Zielone paprotki zwisały niemrawo z parapetu okna; oszklona, zamykana na kluczyk szafka więziła kolorowe pudełeczka z lekarstwami. Pomieszczenie nie było przytulne, mimo pomalowanych w ciepłym kolorze ścian. Nie było to miejsce, w którym można by się otworzyć, zwierzyć z najgłębszych tajemnic duszy. I ten zapach, słodki, duszący, przyprawiający o mdłości, gnieżdżący się w każdej porze ciała... Nie chciała tu być, nie chciała z nikim rozmawiać, ale matka nalegała od dłuższego czasu.
– Jak się teraz czujesz? – usłyszała. Beznamiętnie spojrzała na siedzącego przy biurku mężczyznę. Pokryta pierwszymi zmarszczkami twarz emanowała spokojem i łagodnością. Szare oczy nie wyrażały żadnych emocji: czekały na nią, na jej odpowiedź. Nie wiedziała, co ją do niej skłoniło: przez ostatnie tygodnie nie wypowiedziała nawet jednego słowa.
– Dobrze – głos nawet nie zadrżał. Była spokojna, pogodzona już ze swoim losem.
– Chcesz o tym porozmawiać? – zapytał. – Co za idiotyczne pytanie! Pewnie, że nie chcę! Nie chcę już nigdy o tym rozmawiać! Gdybym chciała, to powiedziałabym matce! - uwięzło na moment w krtani.
– Tak – powiedziała, dziwiąc się własnej odpowiedzi. – Jak mnie do tego zmusiłeś? Kim ty w ogóle jesteś, żeby o to pytać?! W pokoju zapadła wyczekująca cisza. Siedemnastoletnia Joasia biła się z myślami, nie wiedząc jak zacząć opowiadać o wydarzeniach sprzed kilku tygodni.
– To zdarzyło się czterdzieści trzy dni temu...
Na dworze już szarzało. Mgła zaległa wszystkie pola, ale bajecznie kolorowe liście kurczowo trzymały się drzew: nie chciały ulec wiatrowi. Zaczynała się jesień. Jechaliśmy już cztery godziny. Nie rozmawialiśmy, miałam zamknięte oczy, tylko jednostajny stukot kół o niewyasfaltowaną nawierzchnię szosy doprowadzał mnie do obłędu. Cisza, zagłuszana miarową pracą silnika, była nie do zniesienia. Oczyma wyobraźni znów spoglądałam w jego twarz.
Olbrzymie oczy patrzyły na mnie z naganą, nie pozwalając oderwać od nich wzroku. Zawsze tak patrzył. Prawie zawsze. Przypomniały mi się wszystkie chwile, gdy zapominał o swej powadze. Wtedy szybkie, radosne ogniki biegały po jego czole, ożywiając całą twarz. Trwało to jednak bardzo krótko. Natychmiast powracał do dawnej stanowczości. Znów nie mogłam się od nich oderwać. Wielkie, brązowe oczy zdawały się wciąż krzyczeć na mnie. Poczucie winy było coraz większe.
Stanęliśmy w polu. Zimny wiatr i lepka mgła ogarnęły mnie ze wszystkich stron. Mokre, wilgotne liście przyklejały się do ciepłej dłoni. Pięć, niegdyś delikatnych palców porysowanych było teraz licznymi szramami, pokaleczeniami. Moje ręce zmężniały, stwardniały. Nie chciałam tego, ale sama byłam temu winna.
I znów jego twarz. Inna. Krzycząca! Przerażający grymas na wpółotwartych ustach i wyraz strachu w szeroko otwartych oczach! Takim widziałam go przez kilka sekund. Tam, w górach...
Joanna drgnęła. Dziwnie pusto zrobiło się na ulicy. Witryna drogerii pobladła, tylko szum zasypiającego miasta dogasał w oddali.
– Idę, już idę... – powiedziała nie wiadomo do kogo.
Obraz wrócił ze zdwojoną siłą.
Zauważyłam, że coś trzymam w dłoniach: czerwony, wilgotny liść klonu. Ze wstrętem go odrzuciłam. Moją głowę przeszywał co chwila potworny ból, myśli kołatały, obrazy się zmieniały jak w kalejdoskopie, umysł pracował na zwiększonych obrotach. Potrzebowałam rozładowania. Teraz, już, natychmiast! Zaczęłam śpiewać. Najpierw cicho, później coraz głośniej. Ale to jeszcze nie to... Koła znów stukały o płyty na szosie, droga była zupełnie pusta, monotonia jazdy nużyła. Wróciłam do gór...
Wspólna wyprawa na Mnicha była w planie naszego wyjazdu. Wybraliśmy pogodny ranek na urzeczywistnienie naszych zamiarów. Jego mądre oczy z obawą jednak patrzyły w stronę szczytu. Byliśmy już tam dwukrotnie, lecz nigdy nie wchodziliśmy północną ścianą. A właśnie ona stanowiła trudność nawet dla zaawansowanych taterników. Wielu ją przeszło, ale jeden, najdrobniejszy błąd czy nieuwaga, mogły zdecydować o przyszłych losach amatorów wspinaczki. Zabraliśmy sprzęt ze schroniska. Zachodnią strona Morskiego poszliśmy ku naszemu przeznaczeniu. Spojrzałam w jego oczy: z nich zawsze mogłam wszystko wyczytać. Jak zwykle patrzył z wyższością, doświadczeniem zagorzałego taternika, ale zauważyłam też dziwny niepokój. Byłam podniecona, rozgorączkowana jak przed długo oczekiwaną podróżą. A właśnie nadszedł ten dzień! Starałam opanować emocje. Szliśmy powoli, obładowani sprzętem do wspinaczki. Byliśmy w dobrej kondycji, optymistycznie nastawieni, skupieni na szlaku. Już się cieszyłam nagłówkami w gazetce studenckiej: „Kolejny wyczyn młodych taterników!”
Wieczór przemienił się w noc. Joanna nadal stała, opierając pobladły policzek o zimną taflę sklepowej szyby. Nieliczni przechodnie omijali ją łukiem, nie interesując się samotną kobietą w obawie o swój, tak cenny, czas. Kalejdoskop kręcił się dalej...
Był skupiony, poważny. Żleb już się kończył. Przed nami pierwszy etap wspinaczki: Ministrant. Liny, haki, klamry poszły w ruch. Szło nam dosyć dobrze, składnie: wspinaliśmy się razem dopiero od roku, ale już się znaliśmy. Każde z nas miało swój zakres obowiązków: gównie asekuracja, pomoc. Ministranta zrobiliśmy dość gładko, ale z dużym wysiłkiem fizycznym. Waga sprzętu odgrywała tu ważną rolę. Odsapnęliśmy nieco przed podejściem do szczytu. Kontrolowałam każdy swój ruch. Ta droga była trudniejsza technicznie, wymagała pomyślunku, sprytu, dokładności i odwagi. A tej w pewnej chwili zabrakło. Ułamka sekundy, by ratować czyjeś życie.
Byłam niżej. On stanął na wbitą klamrę i brzeg wystającej skały. Nie wytrzymała. Osunął się jakieś trzy metry. Byliśmy związani i poleciałam za nim. Wisiałam, czekając jego ruchu. Wszedł z powrotem. Był wyczerpany i wystraszony, niespokojny. I pewnie to zaważyło na jego dalszych losach. Na naszych...
Byłam rozdrażniona tym zajściem. Myślałam nawet o przerwaniu wspinaczki, ale głupia duma na to nie pozwoliła.Nie poddam się w połowie!
Przeszliśmy może cztery kolejne metry. Poczułam szarpnięcie. Błyskawicznie odpięłam klamrę łączącą mnie z partnerem. Zobaczył to. Przez ułamek sekundy widziałam jego twarz wykrzywioną grymasem, przerażone oczy, krzyczące usta. Spadał, spadał... Nie słyszałam jego głosu, chyba nie chciałam słyszeć. Kołysząc się na linie, czekałam głuchego dźwięku uderzającego o skały ciała....
Chłód oderwał Joannę od zimnej szyby.
– Co to było?! – otrząsnęła się ze wspomnień. – Już idę, już idę! – zawołała, lecz nawet echo jej nie odpowiedziało.
Weszła do przepełnionej sali ulubionej restauracji. Papierosowy dym leniwie snuł się pod sufitem, tworząc gęstą zawiesinę. Spojrzała w ustawione naprzeciw wejścia lustro i kątem oka zobaczyła wchodzącą do knajpki kobietę. Wyglądała jak ona, tylko jakieś trzydzieści lat starsza. Siwe włosy ścieliły się na ramionach, a niepewny wzrok ogarniał kieliszki nad barem. Wąskie biodra nieznacznie musnęły kontuar.
– Mamo, co tu robisz? – zapytała zdziwiona.
– Córeczko, ciebie tu nie powinno być! Przychodzisz od dziesięciu lat na waszą kolację, ale on nie przyjdzie! Jego nie ma! Zginął w górach, jak twój ojciec... - kobieta cicho załkała przykładając do ust małą chusteczkę.
– Mnie też nie ma, Mamo! – powiedziała twardo. – Istnieję tylko w twojej wyobraźni! Jestem wytworem twojej choroby!
Kobieta drgnęła, gdy starszy kelner dyskretnie, choć stanowczo chwycił ją za łokieć.
– Pani Joanno, odprowadzę panią do drzwi! Pan doktor już czeka.
Przed restauracją stała karetka, z której słodko unosił się zapach „Old Spice”.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
zajacanka · dnia 16.10.2010 11:15 · Czytań: 1485 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 18
Inne artykuły tego autora: