W życiu, które wchłonęło mnie sobie wbrew woli
poziom życia rósł, a jakość spadała.
Większa część dni zmieniała się w koszmar,
który miał się rozrastać, trwać do końca losu.
Przez tygodnie ciężkie jak worki ziemniaków
gubiłem radość życia, przyjaciół i włosy.
Styl życia jest więzieniem i nie ma ratunku
w powlekanej tabletce łatwej do przełknięcia.
W tej grze bez zwycięzców, praw i równych startów
radziłem sobie lepiej, niż zając w buraczkach:
moja praca, kobieta, samochód, mieszkanie-
moje? nie moje! lecz tak lekkostrawniej.
W wielkim strachu milczałem widząc epopeję:
lwie paszcze kwitły, renciści pielili selery;
studentki ekstatycznie kręciły biodrami,
Szeregi szły z uśmiechem w lagereuropę.
Więcej się nauczyłem, niż ze słów piosenek,
studiując ruchy wahadłowe bioder,
które są z przemijania, instynktu, uporu,
które się nigdy nie nauczą tańczyć.
Zrozumiałem zasady działania systemu,
wszystko było jasne jak metryczny gwint.
Ci, co zrozumieli, nie są warci tego,
co zdobywają siłą bezmyślni wierzący.
Przez zbyt wiele nocy alkohol pomagał
odpychać granicę, za którą jest rozpacz.
Moje zęby przegniły i myśli przegniły,
co wyraźnie widać w próchniejących oczach.
W rzadkich chwilach zamyśleń zgłębiałem tajniki
idej koronkowych jak bułka z kiełbasą,
myśli intensywnych, jak napar z rumianku,
także olśnień strawnych jak golonka z piwem.
O przemęczone, bądź przepite racje
odbijały się moje obumarłe słowa
porównywalne do małej dziewczynki,
która podskakuje, by złapać żyrandol.
Pruło mnie jak bandaż życie między ludźmi,
bowiem częściej błyskają zębami niż myślą.
Tak im się robi, tak chcą i tak mają
i jest to zaraźliwe jak śmiech i ziewanie.
Bez promyka nadziei na końcu tunelu,
pragnąłem uporu wskazówki zegara-
żeby pełznąc gdzie trzeba zaciskając zęby,
bo gdy zęby się skruszą, pozostaną dziąsła.
Wtedy byłem pewien swych idej i pragnień,
a los mnie kierował w całkiem inną stronę.
Byłem słaby i głupi, tak miało być zawsze,
bym doznał więcej, niż silny i mądry.
I traciłem z oczu cel swojej wędrówki,
gdy dyski kamieni raziły śródstopie,
a kołyski palców sos polski wyczyszczał,
szedłem gdzie mogłem znaleźć kolację i nocleg.
Karmiłem się sukcesem, serem, satysfakcją.
Mniej już produktami Kaliope i Eos.
Wszystkie moje drobne i trudne zwycięstwa
przybliżały wielką, niechybną przegraną.
Nade wszystko jednak ceniłem przyprawy,
Dzięki nim przełykałem to, czym się karmiłem.
Tak jak pieprz zbawia przypalony kotlet,
jak sól ratuje przypalony garnek.
Smak nie krył się nigdzie, bo nie miało smaku
poniżanie się w pracy, by kupić lodówkę.
Nawet nie z górnej półki, lecz jej górna półka
mogła zmrozić płynne główne cnoty boskie.
Przez nieumiejętność stawiania na swoim,
zostałem ekspertem spraw mi obojętnych.
Sprawy obojętne skradły serce moje.
Przegrałem siebie zupełnie bez stylu.
Niemoc wyssała ze mnie wszystko piękne:
rozum, talent, odwagę, apetyt na wiśnie.
Wzmocniła we mnie wszystkie strony ciemne-
i teraz ciemny jestem jak miejskie zaułki.
Gdy nurt mojej karmy spłycał się i zwalniał
nie trafiał na zakręty, przełomy i piękno
Paliłem papierosy, żeby zająć ręce
by nie czuć smaku powszedniego chleba,
o który się modliłem każdą moją pracą,
o który błagałem, a którego kląłem.
Tłumaczyłem gnuśność przez predestynację
a charakter miałem słabszy niźli wolę
tak rytm dni wyznaczała przychodząca poczta
- gdy pytałem siebie, o czym warto marzyć? –
Bo marzenia się iszczą z całym swym szyderstwem,
co zatem jest istotne, a co jest barchanem?
Za garść soczewicy, którą się zatrułem,
oddałem istotę i worek pryncypiów,
bo to czas był istotny i te co drzemały,
te co już będą drzemać zawsze- możliwości.
Poniekąd słusznie, skoro nie umiałem,
sięgnąć lewym prostym podbródka anioła
marzeń o barchanie, a koalicyjką
nie były przepasane jego tłuste plecy.
W postchrześcijańskiej lagereuropie
Konflikt ducha z materią kiepsko się sprzedaje,
i nie ma powodu udawać lepszego
niż się jest naprawdę, czyli tym, co widać.
Ludzkie biografie są najczęściej nudne
ludzkie dokonania są na ludzi miarę
mądrością społeczeństwa jest społeczny postęp
modelem poglądowym radziecki zegarek
Wszystkich oddanych pracowników biura,
którzy wróciwszy ze sztychy nie znaleźli nawet
siły, by umyć zęby, pocałować żonę,
firma wydalała brzydkich, sfrustrowanych
W trzeźwej, czystej chwili zobaczyłem jasność:
wiele żyć ludzkich w prostej złożoności
statystyczną próbkę, na pewno nie wszystko
(nie we wszystkich drzwiach świata zatrzasnąłem palce.)
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
czastykl · dnia 30.10.2010 22:07 · Czytań: 962 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: