Nie mogłam usnąć. Przekręcałam się z boku na bok, obserwując pełzające po ścianie cienie. Każdy przypominał coś innego i wydawał się być czymś złowrogim. Nawet wpadająca przez okno księżycowa poświata nie była w stanie ukołysać mnie do snu. Nie miało sensu leżeć tak pod kołdrą, odrzuciłam ją więc i bezszelestnie podeszłam do okna.
„Może to przez pełnię?”, przyszło mi do głowy.
Na tle miliona migoczących gwiazd pysznił się idealnie okrągły srebrny dysk, opromieniający morze złotego zboża pod sobą oraz panującą wokół idealną ciszę. Widok był naprawdę piękny. Jedynym, czego się pragnęło, podziwiając, był spacer pomiędzy łanem kłosów.
„I może to nie głupi pomysł?”
Na jedwabną zdobioną koronkami koszulkę narzuciłam więc morelowy połyskujący szlafrok, stopy wsunęłam w miękkie klapki i bezszelestnie udałam się na podwórze. Pierwszym, co ujrzałam po wyjściu z domu, było niebo – czarne, ciężkie od wiszących na nim gwiazd, przywodzące na myśl tkaninę wysadzaną diamentami. Najpiękniejszy jednak widok czekał na mnie za frontem – wspomniany księżyc i kobierzec utkany ze zboża, w który dałam susa bez chwili namysłu. Pozwoliłam otoczyć się Naturze, stopić się w jedność, muskać kłosom skórę.
„I tak jest dobrze”, pomyślałam z uśmiechem.
Czułam się szczęśliwa – pośród przyrody, otulona głęboką ciszą. Nie miało znaczenia, że brudzę klapki. Jedynym, co się liczyło, był wiatr cicho podrywający pojedyncze włosy do tańca. Stałam więc urzeczona chwilą, wyzuta z wszelkich innych myśli tak długo, aż spostrzegłam, że coś wokół mnie się zmieniło. Nie wiedziałam jednak cóż to takiego.
„To wiatr”, dotarło do mnie po chwili.
Istotnie. Stał się silniejszy, choć nadal otulał mnie swym ciepłem. Czułam, jak bawi się ciemnymi włosami, pieści skórę szyi niczym wytrawny kochanek. Czułam go w połach swego szlafroka i na nogach.
„Ale coś jeszcze jest inaczej”, stwierdziłam w duszy.
Księżyc świecił słabiej, zrobiło się niemal całkowicie ciemno. I to nie dlatego, że przesłoniły go chmury – na niebie nie było nawet jednego obłoku. Po prostu srebrne koło prawie nie świeciło, ledwo się tliło.
„Ale jak to możliwe?”, zachodziłam w głowę.
Jakież było moje zdziwienie, gdy księżyc nagle rozbłysł nowym, intensywniejszym niż dotąd blaskiem. Daleko mu było do słońca w sile, jednak teraz opromieniał wszystko z podwójną mocą. I rzecz dziwna – ze zdumieniem dotarły uszu pierwsze nieśmiałe ptasie trele, wraz z płynącymi sekundami rozbrzmiewające coraz śmielej.
„Śpiewające ptaki w środku nocy?”
Może po prostu zaczynałam wariować, choć mówią przecież, iż ludzie szaleni nigdy nie biorą takiej możliwości pod uwagę. A może po prostu działo się coś dziwnego, niezwykłego, niespotykanego? Czy byłam świadkiem początku końca świata czy cudu, jakimkolwiek miałby się on okazać?
„Skoro tak... Co jeszcze się stanie?”
Z początku nic się nie zmieniało, dopóki powietrza nad moją głową nie przeciął biały gołąb - nieskazitelnie śnieżnobiały.
„Ty tutaj, w środku nocy? Jest coraz niezwyklej”, pomyślałam, obserwując ptasie okręgi zataczane mi nad głową.
„Przysiądziesz?”, zastanawiałam się, wyciągając dłoń, na której bez chwili namysłu spoczął ptak. Przez chwilę przyglądał mi się jeszcze, przekrzywiając swój mały łebek na boki, po czym cicho zagruchał i... odfrunął.
„Cud...”
Stałam, wyczekując, lecz księżyc ponownie przygasł i od tej pory już nic się nie działo. Widocznie tyle było mi dane zobaczyć. Tak mało, a zarazem wiele. Trwałam jeszcze chwilę, podziwiając srebrny glob, gwiazdy, złote kłosy oraz ptasi trel, aż postanowiłam położyć się spać. Nie miałam przy sobie zegarka, nie wiedziałam, która godzina, jednakże widziałam wędrówkę okrągłej tarczy po niebie i zdawałam sobie sprawę, że czas posuwał się bezlitośnie naprzód. I właśnie wtedy, gdy zamierzałam ruszyć do domu, ptaki zamilkły - znów nastała całkowita cisza.
„A więc to tyle, przynajmniej na dziś”, pomyślałam. „Dziękuję Ci, Boże, za tak wyjątkową noc”.
Może Najwyższy mnie usłyszał? Księżyc ponownie rozbłysł i nie wiedzieć skąd otoczyła mnie nagle chmara przepięknych różnobarwnych motyli. Czułam delikatne skrzydełka łaskoczące twarz i dłonie, trącające lekko włosy... Ta chwila była jedną z najpiękniejszych w całym życiu. Stałam oniemiała z zachwytu pośród setek motylich skrzydełek i... dziecięcego, radosnego śmiechu niesionego przez echo.
„Czy taki jest Twój zamysł, Boże?”, zapytałam w myślach, kierując wzrok ku niebu. „Czy chcesz usłyszeć mój śmiech?”, rzekłam w duszy, rozkładając ręce na boki, na których zaraz przysiadły owady – rubinowe, szmaragdowe, żółte, śnieżnobiałe, amarantowe, mieszane. Piękne i absolutnie idealne.
Czułam ich lekkość i siłę jednocześnie. Radość wzbierającą w brzuchu, wędrującą do piersi i wreszcie wyrywającą się przez usta w postaci cichego śmiechu na świat - emocję, której część małe boże stworzenia porwały wraz ze sobą, ulatując po chwili ku niebu.
„Co jeszcze mi pokażesz, Panie?”
Najwidoczniej miał to być deszcz - ciepły, wiosenny, pachnący przyrodą, niezbyt obfity. Cicho szumiący, a przez to kojący. Składający się z mnóstwa kropel mieniących się w poświacie księżyca, które zetknąwszy się z ziemią, przeistaczały się w małe diamenty – iskrzące się milionami barw, piękniejsze niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
„Słodki Boże, Ty potrafisz wszystko”, pomyślałam, zerkając ponownie ku sklepieniu, na którym w odpowiedzi rozkwitła przepiękna zorza polarna – zjawisko występujące jedynie na biegunie, nie mające sobie równych wśród wszelakich piękności,będące jednym z cudów przyrody. Stałam w zachwycie i podziwiałam mieniący się tęczową paletą nieboskłon, kolory przechodzące płynnie z jednego w drugi dotąd, póki nie wygasły.
„Czy coś pojawi się zamiast zorzy?”
Owszem, ujrzałam spadającą gwiazdę. Niby nic wielkiego, gdyby nie fakt, iż gwiazda leciała wprost ku mnie. Człowiek na moim miejscu uciekłby zapewne w obawie przed śmiercią, jednak wiedziałam, iż Stwórca chce coś pokazać, i że na pewno mnie nie zrani. Wiara została nagrodzona – owym spadającym meteorem okazał się przepiękny brylant zamknięty w pierścionku.
„To dla mnie?”, spytałam niemo, wsuwając biżuterię na palec.
W odpowiedzi spostrzegłam rozbłyskujące niebo, a zaraz potem ciężkie chmury, które lada moment miały przesłonić księżyc oraz wszystkie gwiazdy.
„Czy to już koniec?”, spytałam w myślach nieco zasmucona, na co firmament w odpowiedzi raz jeszcze pojaśniał.
- Pora napoić ziemię – usłyszałam głęboki głos boży, przywodzący na myśl toczący się gdzieś w dali grzmot. - Idź, dziecko, i czerp w życiu z tego cudu, którego byłaś świadkiem.
Tylko tyle usłyszałam i zarazem aż tyle. W chwilę później niebo rozdarło się pod ciężarem chmur, by móc nasycić ziemię, a wraz z nią wszelkie organizmy ją zamieszkujące. Chwilę jeszcze stałam w zbożu, obserwując, jak świat ugina się pod biczem ulewnego deszczu. Nie przeszkadzało mi, że przemokłam na wskroś, mogłam nabawić się zapalenia płuc. Liczyło się tylko to, by jak najdłużej podziwiać magiczną noc, która – byłam tego pewna – miała nigdy więcej się nie powtórzyć. Jedynym, co miało o niej przypominać, był skrzący się brylant otulony złotem, w którym od czasu do czasu odbijał się obraz widzianego cudu - zjawiska, które zmieniło moje życie...
26.03.2010.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
monikaa86 · dnia 19.11.2010 08:32 · Czytań: 740 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: