Zanim zaczniesz czytać: Dziwne, bezsensowne, poplątane, nielogiczne. Przyśniło mi się po wieczorze spędzonym na lekturze niesamowitych opowieści Trumana Capote'a. Nie umiem tego ubrać w słowa, może kiedyś mi się uda. Tak, żeby zrobić na czytelniku takie wrażenie, jakie wywarł na mnie sen. Snom jednak jest łatwiej. Śniący nie czepiają się przeskoków i braku logiki...
Tradycją rodziny Galore było nadawanie męskim potomkom imienia Edward, dziewczynkom – Elizabeth. Narodziny tego zwyczaju ten ginęły gdzieś w mrokach przeszłości. Można tylko przypuszczać, że na początku stanowił on wyraz wierności rodzinie panującej. Pewności co do tego mieć jednak nie można, bo najstarszy zachowany dokument rodzinny pochodził z początku XVIII wieku i już w nim mowa była wyłącznie o Elżbietach i Edwardach.
Żeby uniknąć nieporozumień, rodzina używała przydomków i pseudonimów. Byli więc Ned, Eddie, Brzydki Ed, Liza, Ella, a nawet Linka. Umożliwiało im to swobodne obgadywanie się – klan nie był bowiem specjalnie zżyty, a chwilowe alianse między jego członkami zmieniały się jak w kalejdoskopie.
Edward „Lucky” Galore dostał swój przydomek ze względu na wiecznie sprzyjające mu szczęście – w kartach, interesach i miłości. Nie było dziedziny, w której nie odniósłby sukcesu ten pewny siebie, błyskotliwy i utalentowany młodzieniec. Prawdziwa dusza towarzystwa, utrzymywał serdeczne kontakty z całą niemal rodziną. A potem pewnego dnia Lucky znienacka zniknął. Całkowicie zerwał więzi z krewnymi, a na próby nawiązania przez nich kontaktu odpowiadał z początku agresją, potem natomiast pozostawiał je bez odpowiedzi. Jak już było powiedziane, Galore’owie nie byli zresztą rodziną szczególnie zżytą, więc wkrótce zaprzestali takich prób. Z rzadka dochodziły do nich wiadomości na temat Lucky’ego – że kupił sobie ogromny dom otoczony niezwykle wysokim murem, że wiedzie samotnicze życie, nigdy nie opuszczając swojej posiadłości i nikogo do niej nie wpuszczając. Krążyła plotka, że zgromadził bajeczne bogactwa, że zwariował, że zza wysokiego muru dochodzą dziwne dźwięki, że dzieją się za nim dziwne rzeczy, a posiadłość ma swoją własną pogodę.
Teraz, po 20 latach milczenia, stryjeczny brat Lucky’ego, Ned Galore, dostał lakoniczny list, w którym skruszony Lucky zapraszał – nie, nie zapraszał: prosił całą rodzinę o przyjazd do swojej posiadłości. „Jestem starym, schorowanym człowiekiem – pisał – Bardzo chcę was wszystkich zobaczyć po raz ostatni, ale obawiam się, że musi to nastąpić szybko”. Dalej w mało zawoalowany sposób Lucky dawał do zrozumienia, że krewni, którzy odwiedzą go we wskazanym przez niego terminie, mogą liczyć na hojne zapisy w testamencie.
Przede wszystkim w nadziei na spadek, trochę z ciekawości, a w najmniejszej mierze z powodu współczucia, Galore’owie zjechali się tłumnie. Wielka brama otworzyła się powoli, samochody wjechały na dziedziniec. Zaczęli wysiadać z samochodów i rozglądać się po dziedzińcu. Przed nimi posępny dom o trzech wysokich piętrach ocieniał podwórze. Na przeciwko niego stał dziwny budynek, przypominający świątynię, którego dach podtrzymywały ogromne anioły z malowanego kamienia. To wszystko wyglądało groźnie, a absolutna cisza potęgowała niesamowite wrażenie. Nikt z nich nie zauważył, jak zamknęła się brama. Na podwórzu nie było jednak służącego, który musiał ja otworzyć i zamknąć.
– Automatyczna – mruknął Ed Galore, ale bez zwykłej pewności siebie. Drzwi domu pozostały zamknięte. Nikt nie wyszedł na ich spotkanie. Spoglądali na siebie bezradnie, w oczach kilkorga czaiła się już panika. Ned, senior rodu szybko ocenił sytuację i zdecydowanie wszedł po schodkach na ganek domu. Kilkakrotnie zastukał ciężką kołatką, nie uzyskując żadnego rezultatu. Spojrzał na pozostałych, zawahał się i ostrożnie nacisnął klamkę. Ku zaskoczeniu zabranych, drzwi uchyliły się.
- Halo! Jest tam kto? Lucky! – krzyknął Ned. Przez jakiś czas czekali w milczeniu, nasłuchując kroków służącego albo głosu gospodarza. Jednak mijały minuty, a nikt nie nadchodził. W hallu panowała dziwna, brzęcząca jak elektryczność cisza, powietrze wydawało się wibrować i iskrzyć. Galore’owie rzucali sobie niespokojne spojrzenia. Linka Galore, najodważniejsza z całej rodziny, powiedziała rzeczowym tonem:
- Słuchajcie, coś mu się mogło stać – trzeba to sprawdzić.
Nikt się nie ruszył, więc dorzuciła z lekką kpiną: - Idę. Ktoś ze mną? – i weszła na schody.
Henry Trent, mąż Linki, ruszył za nią z cichym westchnieniem. Z ociąganiem podążyło za nimi kilku mężczyzn, a po chwili dołączyła reszta klanu, która bała się zostać sama w hallu. Linka szła przodem, starając się ignorować brzęczące powietrze, narastającą ciemność oraz przeradzający się w krzyk głosik nerwów, ścięgien, mięśni, żołądka, całego ciała – że nie wolno już dalej iść, że należy natychmiast odwrócić się i uciec z tego miejsca, uciec, póki nie jest za późno, a jest już prawie za późno, uciec, bo to jest miejsce ZŁE, uciekaj, uciekaj!
Linka była jednak zbyt dumna, żeby uciec. Chełpiła się swoją odwagą, praktycyzmem i rzeczowością. Lubiła podkreślać, że nie jest rozmazaną lalą, jak na przykład jej kuzynka Ella Galore. Parła więc zdecydowanie do przodu, skupiając się na zadaniu – czyli odnalezieniu tego starego drania, którego słyszała tylko ze słyszenia.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
fanny · dnia 10.12.2010 09:13 · Czytań: 887 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: