Niecierpliwie patrzyłam na szpital dziecięcy po drugiej stronie ulicy. Czy to światło zmieni się kiedyś na zielone? W końcu udało się. Wyszłam, może nazbyt prędko, na przejście dla pieszych i jakiś niecierpliwy kierowca zaczął na mnie trąbić.
A więc jestem tu, na dziedzińcu przed małym, przedwojennym dworkiem. Nie wiem czy trafiłam tam przez parszywość losu, ignorancję lekarzy, czy własne zaniedbanie? Może to przeze mnie? W zasadzie pewnie wszystko po trochu się na to złożyło.
USG, rentgen, pukanie, stukanie, słuchanie, wywiad – wszystko przyozdobione w poważne i smutne miny wypełnienia białych kitli. Lekarze wymieniają się znaczącymi spojrzeniami, z których nic nie rozumiem. Czuję się pomijana w tej cichej konwersacji. Potem dowiaduję się – lewostronne zapalenie płuc, skierowanie na oddział („Nie będziemy pani oszukiwać, stan jest bardzo poważny. Szprycujemy lekami, jak nie pomoże będziemy musieli odciągnąć płyn”).
Tych kilka godzin spędzonych na badaniach upływa w zatrważająco szybkim tempie. Czas jest chyba jedynym pojęciem, który jest jednocześnie bardzo względny i diabelnie bezwzględny. Gdybym trafiła jeden dzień wcześniej, może stan dziecka nie byłby aż tak poważny?
Ten szpital jest dziwny. I choć nie jest duży na początku nieraz się w nim zgubię i będę otwierać nieodpowiednie drzwi i chodzić w nieodpowiednim kierunku. Będę krążyć, szukając naszego pokoju. Poza tym nie różni się niczym od innych tego typu placówek. Słabe zaplecze, popękane stopnie, brudne wymagające remontu pomieszczenia i ohydne jedzenie.
Sam ordynator bierze nas pod swoją opiekę. Lubię go. Ma autorytet, czarne poczucie humoru i stosuje zasadę ograniczonego zaufania wobec rodziców małych pacjentów. Wprowadza nas do pokoju o wielu oknach. Po prawej stronie stoi ścianka działowa, również przeszklona, z niewiadomych powodów. Pewnie taka była wizja ówczesnego architekta wnętrz. Albo po prostu jakiegoś pana z ekipy remontowej. Tak czy inaczej przez tą szybę można zobaczyć pacjentów z sali obok. Chyba już tu leżą kilka dni. Ich postawa i mowa ciała daje do zrozumienia, że są z miejscem zupełnie oswojeni. Oni już się nie gubią. Widzę przez okno jak chodzą, schylają się, leżą, kąpią swoje dzieci, śmieją się od czasu do czasu. Słychać ich głosy i rozmowy Słychać ich wszystkich.
W długim pokoju stoją cztery łóżka. Nam przydzielono drugie od brzegu. Obok chłopca o fioletowej buzi. Moje oko, od razu rozpoznaje gencjanę. Jego matka jest mniej więcej w moim wieku, więc bez problemów rozpoczynamy rozmowę i nawiązujemy kontakt. Tłumaczy mi, że chłopak nabawił się w szpitalu grzybicy jamy ustnej. Patrzę na córkę i zastanawiam się co jeszcze nas czeka.
Moja sąsiadka jest księgową, ma dwie siostry i lubi zimne piwo. Z czasem, w trakcie nieprzespanych przeze mnie nocy, dowiem się jeszcze, że śpi z otwartymi ustami i często mówi przez sen. Raczej rzeczy niezrozumiałe i bez sensu. A przynajmniej mi się one właśnie takie wydają.
Moje dziecko śpi podłączone do kroplówki i ani drgnie. Sama siedzę na twardym krześle z którego w wielu miejscach odprysnęła już czarna farba. I co teraz? Jestem oszołomiona. Wszystko co się wokół mnie dzieje wydaje się być jedynie migawkami.
Mama syna o filetowej buzi oferuje mi leżak, którego sama już nie potrzebuje, bo dostała większe łóżko. Moje dziecko leży nieprzytomne w gorączce. Ja dziękuję jej, odzyskując wiarę w ludzi. Moje dziecko śpi przez cały ten czas. Ona mówi, że nie ma problemu. Przychodzi pielęgniarka i zamienia Karoli jedną kroplówkę na drugą.
W końcu nastaje wieczór. Przez okno znad Karoli łóżeczka wpada światło
z pokoju obok. Na oddziale panuje spokój i cisza. Nagle jakby świat zaczął się walić, przeraźliwy łomot ocucił mnie. Spoglądam w stronę drugiego pokoju, stamtąd właśnie dochodził hałas, a w oknie widzę chłopca o blond czuprynie walącego z całych sił w szybę, jakby chciał się wydostać. Patrzy na mnie swoimi półprzytomnymi oczami. Wygląda jakby był zrobiony ze sprężyny. Jest gibki, sprytny i bardo energiczny.
W tej samej chwili Karolina zaczyna kaszleć. Nie umiem jej pomóc, nie wiem, jak opanować ten atak. Wtedy poznaję Babcię Polkę. Jest ona ulokowana wraz ze swym wnuczkiem po drugiej stronie pokoju. Pilnuje swojego Marusia i dba o to, by niczego mu nie zabrakło.
Wiedźma.
Babcia Polka obrzuca mnie inwektywami i zarzuca brak uczuć wobec mojego dziecka, gdyż ono kaszle. Wdaję się z nią w dyskusję. Niech pilnuje swojego interesu (głupia stara krowa – dodaję w myślach). Co przekonuje mnie, że jednak jeszcze trochę potrafię trzymać nerwy na wodzy i słowa te zostają w krainie niewypowiedzianych inwektyw. Pierwsze lody przełamane.
Czopek glicerynowy i lekko zrobiona kupa to lek na całe zło i wszystkie problemy według Babci Polki. Maruś ma cztery lata. Nie jest dzieckiem bitym, ani zaniedbywanym, ale widać po nim, że jest zamknięty, wycofany bardzo nieśmiały i bez babci nic nie zrobi. Jednym słowem jest stłamszony. Babcia przytrzymuje mu butelkę ze smoczkiem, kiedy chłopak chce pić i sama go karmi, nie dając do rąk łyżeczki.
Kiedy babci nie udaje się wyłudzić od pielęgniarek kolejnego czopka glicerynowego sięga po termometr. Maruś prosi płaczliwym głosem:
- Termometr nie, babciu.
Babcia nie słucha. Kupa zrobiona, chłopiec smutny, despotka uśmiechnięta od ucha do ucha.
Drugiego dnia przychodzą rodzice, ciocia i dziadek Marusia. Pozdejmowali swoje futra i skóry, rzucili je na łóżko chorego dziecka. Sami zasiedli obok. W pokoju robi się duszno. Dzieciom nasilają się dolegliwości. Zaczynają mocniej kaszleć. Rodzice Marusia patrzą z obojętnością na to, co się dookoła dzieje. Babcia Polka wiedzie prym, spychając na boczny tor zarówno mamę, jak i ojca dziecka. Wszyscy siedzą cicho i potulnie.
Najpierw próbuję rozmawiać z matką Marusia w nadziei, ze się z nią dogadam („Proszę pani, mam taką prośbę. Czy mogli by państwo przychodzić po kolei? Tu jednak są poważnie chore dzieci, jest duszno, dodatkowe zarazki. Bardzo proszę. Poza tym takie są zasady, żeby ograniczać odwiedziny.”). Mama Marusia, jak przystało na blond damę w czarnym futrze, zaczyna przewracać oczami („Ja tu w ogóle mogę nie przychodzić”). Zatkało mnie. Mama Marusia patrzy na swojego męża, on kiwa głową z zupełna obojętnością („Pani nie będzie o tym decydować”). Na to wtrąciła się Babcia Polka i awantura gotowa.
Mama Marusia wykrzykuje, że wypisuje dziecko ze szpitala i jedzie do sanatorium. Skończyło się na groźbach, a mi udało się osiągnąć cel. Wyszli.
Kiedy wszyscy w pokoju już zasnęli babcia Marusia wyraża swoją niechęć do mojej osoby nie przebierając w słowach („Ja tan nikomu źle nie życzę, ale niektórych powinna spotkać straszna choroba”).
Nie mam wątpliwości, że ci niektórzy to oczywiście ja, we własnej skromnej osobie. Albo raczej moje dziecko. Za nim uruchomiła radio i nastawiła stację katolicką dowiaduję się jeszcze, że mam straszny charakter i że się czepiam. Potem rozpoczyna swe rytualne modły.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
pisag · dnia 18.12.2010 11:05 · Czytań: 1286 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 17
Inne artykuły tego autora: