Krystyna Habrat
KOCZWARA
Nagle gdzieś w dole, spomiędzy drzew, wystrzelił w górę pomarańczowy punkcik. Za nim drugi, trzeci... Wyłaniały się tak z zieleni pomarańczowe czapeczki dzieci z kolonii. Po chwili cała grupa pociągnęła sznureczkiem w górę stoku.
Wtedy wróciło do mnie słowo: „Koczwara”. Chyba nie ma takiego słowa. Zanim wyjaśnię, co znaczy, powiem, że przyszło, kiedy odłożyłam czytaną książkę, by obserwować grupę kolonistów w pomarańczowych czapeczkach, wędrujących już para za parą poboczem drogi na tle lasu. Przypomniało to moje pobyty na koloniach.
Pierwszy raz pojechałam po pierwszej klasie, gdy miałam siedem lat. Nie mogłam udźwignąć walizki, bardzo tęskniłam za rodzicami, ale najgorsze było, że nigdy nie mogłam zjeść wszystkiego z talerza. Każdy posiłek był męką. Pamiętam, wszystkie dzieci zjadły, ja dopiero w połowie i nie mogę więcej. A pani zerka w moją stronę. Pilnuje, żebym zjadła do końca. W każdą niedzielę wszystkie grupy maszerowały parami przez las cztery kilometry do morza. W połowie drogi czekała na polanie ciężarówka i pani kucharka wręczała każdemu bułkę drożdżową. Wielką, prostokątną, rumianą, posypaną po wierzchu z kruszonką. Aż oczy się do niej śmiały. Jadłam ją i jadłam przez resztę drogi. Wreszcie inne dzieci podskakiwały pośród fal, a ja ciągle jadłam tę już znienawidzoną bułkę.
Ale morze naprawdę był bezkresne, niebieskie z białymi bałwanami, zupełnie jak z marzeń. A co najważniejsze, mieszkaliśmy w prawdziwym, najprawdziwszym zamku z basztą, pośród rozległego parku. Dotąd mam w oczach ogromny trawnik pełen stokrotek i drzewa dookoła, zdaje się brzozy, a na pewno wierzby płaczące. Za nimi pobłyskiwały w słońcu strumyki..
Pamiętam to dokładnie, bo nasza wychowawczyni, młoda dziewczyna o czarnych włosach i zdaje się nie bardzo ładna, ciągle się tym wszystkim zachwycała:
- Dziewczynki! Popatrzcie tam! Strumyk wije się jak wąż.. A na grzbiecie ma wygięty łuk mostka. Piękne prawda?
- Tak!
- A jak się nazywają te niebieskie kwiatki?
- Żabie oczka...
- A tamte, też niebieskie?
- Niezapominajki.!
. Pani uradowana intonowała:
„Niezapominajki, to są kwiatki z bajki.
Rosną nad potoczkiem, patrzą żabim oczkiem.”
Coś tu się nie zgadzało, ale nie było czasu się zastanawiać, bo przechodząc przez mostek, wyśpiewywałyśmy na całe gardło: „Zielony mosteczek ugina się!”
Wreszcie pani przystawała i wyciągała notatnik. Pośpiesznie szkicowała, to co takie piękne, co powinnyśmy podziwiać.
Na każdym kroku odkrywała rzeczy godne podziwu i utrwalenia. Raz był to otulony błękitem niezapominajek łuk mostka nad błyszczącą strużką, to znów rozłożysta wierzba przygięta do ziemi. Innym razem - wieżyczka drewnianego kościółka stercząca ponad drzewami parku. Najczęściej zachwycał panią widok rozfalowanych pól z rozrzuconymi rzadko domostwami pośród zieleni i rzędy topól, hen na horyzoncie, niczym wbite w ziemię pióra. A gdziekolwiek poszłyśmy, zawsze w dali wyłaniał się zamek z basztą otoczoną ażurowym balkonikiem. Pani pośpiesznie szkicowała. Po chwili wpadała w popłoch, bo na balkoniku pojawiały się czarne figurki z lornetkami w naszą stronę.
- Ach! – wykrzykiwała. – Już nas szukają! Dziewczynki, pośpieszmy się. No, ładnie, parami, bo nas obserwują!
Chowała niedokończony rysunek i wracałyśmy na czekający obiad, podwieczorek, czy kolację. Tylko przed śniadaniem z braku czasu nie wychodziłyśmy, a tak kilka razy dziennie wędrowałyśmy po okolicy, zataczając coraz odleglejsze kółka, aż trudno było zdążyć z powrotem. Pani chyba nie miała zegarka, ale prowadziła nas ochoczo na wycieczki nawet w czasie wolnym, pomiędzy ciszą poobiednią a podwieczorkiem, kiedy można było pisać listy do domu. Chyba dawałam radę tak daleko chodzić, bo nadążałam za większymi ode mnie. Byłyśmy najmłodszą grupą i ciągle się gdzieś zapodziewałyśmy. Pewnie dlatego, że w przeciwieństwie do starszych wychowawczyń, nasza czarnowłosa pani promieniowała takim entuzjazmem do wszystkiego, że maszerowałyśmy z nią ochoczo. Zarażała nas swym niebywałym apetytem na urodę świata.
Na pewno mnie tym zaraziła, bo dotąd przechowuję w pamięci czarne słowo: Koczwara. Czemu czarne i co ono znaczy – powiem później.
Byłam najmniejsza, ale na ognisku przypadła mi rola poprowadzenia całej grupy w inscenizacji słowno-muzycznej. Na próbach wszystko wychodziło dobrze. W ostatniej chwili usłyszałam tylko, bym stanęła twarzą do pana kierownika i najważniejszych gości. Wtedy wszystkie staną odpowiedniej figurze po obu moich stronach i z tyłu.
Ba, ale gdzie ten kierownik? – zmartwiłam się, wchodząc pierwsza w krąg ogniska. Znałam go dobrze od zawsze, mieszkał w sąsiednim domu, ale rozróżnić go po ciemku w tłumie było trudno. Widać było tylko gorzejące ognisko i dookoła wielki kwadrat zgromadzonych osób. Same jasne, nierozróżnialne twarze i ciemne sylwetki. Weszłam odważnie na środek, a za mną coraz wyższe dziewczęta. Każda w białej bluzce, granatowych szortach z chorągiewką w obu rękach. Wydało mi się, że po jednej stronie zgromadzili się najważniejsi dorośli. Ustawiłam przed nimi. Za mną wszystkie, z tyłu i po obu moich stronach. Ktoś krzyknął coś rozpaczliwie. Nie trafiłam. Kierownik siedział z boku. Szybko się odwróciłam, jak trzeba, ale stojące obok koleżankom niełatwo przyszło przemodelować utworzona już figurę wyjściową. Tkwiły uparcie w złej pozycji. Usiłowałam przestawić je, wyciągając do nich chorągiewki. Dobrze to pamiętam. Wreszcie podbiegła zakłopotana wychowawczymi i je poprzestawiała. Dalej poszło, jak należy. Odśpiewałyśmy i oddeklamowałyśmy swoje, poruszając do wtóru chorągiewkami i już bez niespodzianek nasza najmłodsza grupa – pierwsza - wróciła na miejsce.
Były też wydarzenia gorsze. Któregoś dnia podczas ciszy poobiedniej, jedna z dziewcząt wyrwała nas z obowiązkowej drzemki głośnym płaczem. Szlochała wniebogłosy i bezładnie opowiadała straszny sen, że zmarła jej mama. Ona od początku była dziwna. Starsza od nas, taka trochę, jak się wtedy mówiło, niedorozwinięta. Na koloniach była z młodszą siostrą, która była też po pierwszej klasie i opiekowała się tą starszą. Zapłakaną dziewczynę wraz z siostrą szybko zabrała do siebie wychowawczyni. Po kilku godzinach wszystko wróciło do normy. Udało się biedną dziewczynę uspokoić. Nas również. Pewnie znowu zabrała nas na wycieczkę, abyśmy patrząc na cudowne widoki zapomniały o mniej pięknej stronie życia. Jakie to straszne, gdy coś takiego się przyśni! Dla dziecka to coś najstraszniejszego. Latami się ten lęk od siebie odsuwa. Dobrze to znam, moja mama zmarła zeszłego roku. Ale jestem już mocno dorosła. Całe życie się tej chwili bałam... Wtedy, po powrocie z kolonii usłyszałam, że matka tych dziewcząt naprawdę zmarła kiedy były na koloniach. Tylko nie dopytałam, czy akurat tego dnia, gdy przyszła do starszej we śnie.
Dni na koloniach płynęły szybko. Rano krótka gimnastyka, mycie po spartańsku nad długim korytem, do którego z podziurkowanej rury płynęła zimna woda, potem apel, śniadanie, wycieczki przeplatane obiadem, ciszą poobiednią, podwieczorkiem i kolacją. Wreszcie apel, mycie i noc do spania. Można się było przyzwyczaić. Tym bardziej, że przychodziły kochane listy z domu, od mamy i taty. Morze było tak wielkie i błękitne. A właściwie błękitno-zielone. Tylko trawnik z soczystą trawą i stokrotkami zmienił się w wysuszone siano. Cóż, tyle stóp co dzień go deptało. Ale i tak było się jeszcze czym zachwycać.
Któregoś dnia trafiłyśmy podczas wędrówki na łan czerwonych maków, szafirowych chabrów i innych kwiatów we wszystkich kolorach.
- Dziewczynki – krzyknęła nasza pani z entuzjazmem. – Nazbierajmy kwiatów! Ubierzemy nimi ołtarz w kościółku!.
Wkrótce każda z nas taszczyła olbrzymi, wielobarwny bukiet. Dotarłyśmy zadowolone do kościoła. Po drodze z pewnością wyśpiewywałyśmy ochoczo piosenki o niezabudkach czy makach. Kwiaty złożyłyśmy na boku ołtarza, a pani – ku mojemu przerażeniu – weszła na ten ołtarz nogami i zaczęła wyjmować z wazonów lekko podeschnięte irysy i georginie. Nigdy nie widziałam, jak ubiera się ołtarz i pojęcia nie miałam, że na taką świętość można stanąć. Większe dziewczęta przynosiły wodę z pobliskiej pompy, inne pomagały układać nasze polne bukiety. Uwijały się, wyrzucały co niepotrzebne. Wreszcie, pamiętam, lewa strona ołtarza, była jako tako ustrojona w świeże czerwono-niebieskie kwiaty, gdy ktoś krzyknął, że czas na podwieczorek! Wokół ołtarza pozostał straszny galimatias: sterty kwiatów, połamane łodygi, liście, poprzewracane wazony, porozlewana woda, ale pani szybko zeskoczyła z ołtarza. Nie zatrzymywane umknęłyśmy do zamku. Nie śmiałam myśleć, co powie osoba przychodząca wieczorem na nabożeństwo.
A nasza pani nadal prowadzała nas w czarowne zakątki i kazała je podziwiać. Udzielał się nam ten entuzjazm i zachwyt. To musi być piękne, bo pani tak mówi. I jeszcze szkicuje to w notatniku. Zerkałyśmy jej przez ramię, gdy po kilku ruchach ręką na kartce wyłaniał się z zieleni nasz zamek z basztą.
Kto wie, ile dziewcząt z naszej grupy kolonijnej zaraziło się pani żarliwością do zachwycania się światem.
A pani była młoda, czarnowłosa i nazywała się: Koczwara.
Wtedy byłam za mała, by pod to nazwisko podkładać szersze pojęcia, które się z tym kojarzyły, ale długo, wspominając tamte czasy, czułam jakby ktoś kierował mną ku poznawaniu świata z jego pełną krasą. Kojarzyło się to z obrazem czarnowłosej pani z notatnikiem w ręku i grupą dziewcząt pośród rozległych pól, gdzie z jednej strony z zieleni parku wyłaniała się wieżyczka zamku, skąd nas przez lornetki poszukiwano. Pani, w zachłanności na przeżywanie każdego przejawu urody świata, pośpiesznie szkicowała niby ten sam, ale z coraz innej perspektywy, widok. Nigdy go nie kończyła, bo należało śpieszyć się do powrotu i zostawić za sobą tyle piękna.
Kilka lat później, gdy już dawno straciłam ową panią z oczu, dowiedziałam się, że wyszła za mąż, urodziła trojaczki i przy porodzie zmarła. Co z dziećmi – nie wiem. Nawet to, że od razu było ich troje świadczyło o jej łapczywości wobec tego, co w życiu najwspanialsze. Tylko samo słowo „łapczywość” nie jest pozytywne, ale jak określić ogromny apetyt, zachłanność na to co najpiękniejsze? Dla mnie to: „Koczwara”.
Tylko to słowo oprócz pogoni za urodą świata, oprócz wiecznego nienasycenia tym, nabrało jeszcze czarnego zabarwienia, że się nie zdąży... Ale póki się trwa- jest pięknie!
Krystyna Habrat 17.12. 2010r.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 19.12.2010 10:21 · Czytań: 986 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: