Vesper - cz.12 - Ramirez666
Proza » Długie Opowiadania » Vesper - cz.12
A A A
Oddział CBŚ, Komenda Wojewódzka Policji, Gdańsk

22 styczeń, 2:23


Wejchert siedział w pomieszczeniu centrali operacyjnej, otoczony zewsząd ekranami komputerów oraz gronem analityków i policyjnych fachowców, którzy wysilali swoje umysły, by opracować możliwie optymalny wariant operacji przechwycenia Vesper i powstrzymania generała Andrzejewicza przed wysłaniem eskadry bombowców. Obaj z Tomalą doszli do wniosku, że zagrożenie ze strony pozostającej na pokładzie istoty jest zbyt duże i realne, aby pozwolić okrętowi na dobicie do europejskiego brzegu. Jak to tłumaczył młody pułkownik, dzisiejszy świat jest inny niż parę tysięcy lat temu i Dżinn narobiłby nieodwracalnych szkód, nie wspominając już o skutkach podania przez opinię publiczną do wiadomości, że na ziemi istnieją jednak niepojęte przez naukę siły nadprzyrodzone. Złowrogie i krwiożercze. Społeczeństwu groziły chaos i totalna panika. Policjanci ze specjalnej grupy pościgowej wiedzieli od swojego dowódcy, że Andrzejewicz kwadrans wcześniej opuścił budynek komendy i wyjechał do garnizonu Oksywie, gdzie według ich przypuszczeń, miał przygotować uderzenie powietrzne na statek. Nalot, którego miało nie przeżyć nic obecnego na pokładzie. W ogólnym chaosie burzy mózgów, Daniel zamyślił się, ogromnie przejęty faktem, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo pasażerów spoczywa na nim. To dzięki jego rozkazom można będzie uratować setki istnień. A jeśli się myli, a obaj wojskowi mieli rację, to on doprowadzi do śmierci funkcjonariuszy, którzy pod jego komendą wylądują na pokładzie statku, zanim nadlecą myśliwce. Nie licząc śmierci tych, których potwór zabije, gdy znajdzie się na kontynencie. Zwłaszcza, że w dzisiejszym świecie pełnym biedy, nienawiści i przemocy, gdzie będzie miał prawdziwą ucztę. Z zadumy wyrwał go dzwonek telefonu. Komisarz spojrzał na wyświetlacz komórki i nieznacznie się uśmiechnął. Dzwonił Lewandowski z krakowskiej policji kryminalnej.

- Słucham? – zmęczony głos Wejcherta brzmiał przygnębiająco.
- Witaj, Danny – głos komisarza był surowy i również pełen goryczy. Daniel przeczuł, że stało się coś bardzo niedobrego. – Mam złe wieści. Nie udało się wykonać tej akcji po cichu. Musieliśmy wezwać brygadę i saperów. Ten pojeb zaminował całą swoją posiadłość. Jeden z naszych wpadł na którąś z tych bomb i zginął na miejscu. Fachowiec. Osierocił trójkę dzieci. O mało nie wysadziliśmy tego wszystkiego w diabły. Specjaliści właśnie rozbrajają resztę pułapek.
- Przykro mi – odparł smutno policjant z Gdańska. - Dostaliście się do środka?
- Jestem teraz w jego gabinecie. Nasi technicy właśnie skończyli otwierać sejf.
- Znaleźliście coś ciekawego?
- Sporo – odrzekł z satysfakcją komisarz. – Karabin snajperski Sako, kałasznikow, Glauberyt, karabin szturmowy G36 z granatnikiem, strzelbę, broń krótką i kilka paczek z amunicją różnego typu. Nawet pociski rtęciowe do broni maszynowej. Straszne gówno. Jeden potrafić z przodu zrobić małą dziurkę, a z tyłu wyrwać pół pleców. Oprócz arsenału Keller trzymał tu całe archiwum. Kwity na wszystkich gości, których sprzątnął i z którymi pracował. Z tego co widzę to paru ważnych urzędników i oficerów policji siedzi po uszy w gównie. Nagrania z kamer i podsłuchów. Lista nielegalnych transakcji. Miejsca, daty i sposób wykonania egzekucji, nawet kwotę pieniędzy, jeśli były wykonane na zlecenie. Wszyscy bez wyjątku: Woliński, Styczeń, Stawiarski, Kończyło, Mrowiński… nawet Goldfinger. Sama śmietanka.
- Świetnie! – ucieszył się Danny. - Bardzo ci dziękuję. Mógłbyś mi to wszystko przesłać mailem?
- Nie ma za co! Ale uprzedzam, że trochę to potrwa, bo tego jest naprawdę dość sporo – Lewandowski stęknął cicho. – Jest jeszcze coś. Jedna karta jest odłożona na bok i zakreślona. Oznaczona jutrzejszą datą. Wygląda na to, że jeszcze nie wykonał wyroku. Tu są dane osobowe niedoszłej ofiary…
- Kim jest ta osoba!?
- Doktor Jerzy Klomberg – wyrecytował policjant. – Znam go. To psychiatra z kliniki konsultacyjnej przy Szpitalu Rydygiera. Pomagał nam czasem w sporządzaniu portretów psychologicznych sprawców morderstw. Nie był związany z mafią. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że wręcz przeciwnie.
- Możesz go sprowadzić?
- Jasne, Danny – uśmiechnął się Lewandowski. – Moi chłopcy już pojechali złożyć mu wizytę. Najpóźniej za pół godziny będziemy mieli go na dołku. Puścimy wam przekaz audiowizualny, kiedy zaczniemy przesłuchanie.
- Dzięki wielki, stary! – Wejchert niemal wrzasnął do słuchawki, po czym wybiegł z biura niczym strzała, a jego przykry humor prysł niczym mydlana bańka.

* * *


Kryjówka organizacji terrorystycznej Malika, Al-Mukalla, wschodni Jemen

22 styczeń, 2:52 ( czasu miejscowego )

Przygotowania zajęły im nieco ponad pół godziny. Przed wyjazdem na akcję musieli sprawdzić łączność, dobrać broń i wysłać dwóch obserwatorów, aby sprawdzili, czy wskazane miejsce jest obecnie na pewno opuszczone. Podczas drogi do dzielnicy przemysłowej zostali dwukrotnie skontrolowani przez milicję. Mieli jednak solidne papiery. Zmasakrowaną twarz Rezy zasłonięto opuszczoną chustą z turbanu, której fałdy falowały lekko pod wpływem wiatru. Rozwadowski i dwóch innych agentów operacyjnych również przywdziało typowe dla ludności arabskiej długie, jasne tuniki i kraciaste arafatki, zasłaniające głowę i większą część twarzy. Schowali pistolety w fałdach luźnego materiału, po czym zapakowali się do starego, zdezelowanego forda i ruszyli przez miasto. W ślad za nimi pojechał terenowy samochód z grupą wsparcia, która miała wkroczyć w razie zagrożenia. Broszkiewicz pozostał na miejscu i dostał rozkaz koordynowania przebiegu operacji drogą radiową. Gdy wreszcie dojechali pod wskazany przez jeńca adres, zgasili światła. Siedzący na miejscu pasażera pułkownik, poluzował cienki materiał jedwabnego szala i odwrócił się w stronę wystraszonego Rezy.
- Jeżeli ktoś tam jest, a ty naraziłeś życie moich ludzi, żywcem wydłubie ci oczy! – warknął złowrogo, a na jego czerwonej twarzy odcisnęły się kropelki potu.
Zerknął kątem oka na ulicę, po czym przez chwilę obserwował jeszcze budynek, który rzeczywiście wydawał się opuszczony. Niemal wszystkie okna były wybite, ziejąc przerażająco czernią. Ze ścian poodpadały całe płaty tynku, ukazując nierówne rzędy dużych, żółtych cegieł. Blaszany dach zardzewiał, a podziurawione korozją rynny uginały się, sprawiając wrażenie, że zaraz rozpadną się w proch. Pułkownik wysiadł i wodząc wzrokiem dookoła podszedł do bocznych drzwi budynku, zrobionych z kilku zbitych gwoździami desek.. Za nim zrobili to samo obaj agenci. Jeden z nich wyszarpał z auta więźnia, uważnie rozglądając się, czy nikt ich nie obserwuje i wycelował mu z pistoletu w krzyż. Pół minuty później cała czwórka znalazła się w środka.

Był to stary warsztat samochodowy. Wszystko od miesięcy nieużywane, zakurzone i zarośnięte pajęczynami. Wzdłuż całej jednej ściany ciągnął się stół, na którym kiedyś przechowywano narzędzia. Poza tym znajdowały się tu cztery duże rampy konserwacyjne, kilka beczek z olejem, sterta opon i oparty na cegłach wrak jakiegoś samochodu. Rozwadowski mierząc do Rezy z pistoletu, kiwnięciem głowy wskazał mu rozrzucone w nieładzie opony. Arab posłusznie usiadł na nich bez słowa sprzeciwu, cały czas nerwowo rozglądając się dookoła. Pomieszczenie rzeczywiście napawało grozą. Gruby pułkownik przysunął sobie stołek i okrakiem ociężale na nim spoczął, kładąc zmęczone ręce na drewnianym oparciu. Obaj jego podwładni otworzyli bagażnik i zaczęli wyjmować z niego niewielkie, plastikowe skrzynie. Jedne z nich zawierały materiały wybuchowe identyczne, jak te podłożone przez agentów wywiadu na pokładzie Vesper. Inne pojemniki zawierały teczki z dokumentacją techniczną okrętu. Drugi z podoficerów usiadł przy jednym ze stołów, na którym stało kanciaste pudło starego komputera, po czym położył obok swojego laptopa. Oba urządzenia połączył uniwersalnym złączem USB. Pół minuty później fikcyjne dane dotyczące zamachu na Vesper zaczęły kopiować się na dyski twarde ludzi Malika. Rozwadowski westchnął z uśmiechem. Piękna i czysta robota. Jeszcze najwyżej kilka minut.

Ciszę przerywało tylko monotonne skrzypienie świerszczy i dalekie ujadanie psów. Raz po raz jakiś samolot podrywał się do lotu z pobliskiego lotniska z rozdzierającym hukiem silników. Rozwadowskiego tknęło nagłe, nieświadome przeczucie. Rozejrzał się dookoła po melinie terrorystów. Jego serce odruchowo przyspieszyło. Na biurku leżał cały zestaw bomb domowej roboty, sterty kabli, układy scalone telefonów komórkowych i zegarków, kilka gotowych zapalników. Jednym słowem raj dla zamachowca samobójcy. W kącie stały oparte o ścianę trzy załadowane wyrzutnie rakiet przeciwpancernych RPG, a na skrzyniach obok nich kilka kałasznikowów. Coś było jednak nie tak. Coś w tym wszystkim się nie zgadzało. Coś nie pasowało do tego klarownego obrazka. To było coś strasznego, co napawało doświadczonego weterana lękiem.

Instynkt agenta wywiadu zaczął palić go w głowę niczym rozżarzony do czerwoności kawał żelaza. Czoło zrosił pot. Jak zwykle w chwilach zdenerwowania zaczął tracić oddech. Wstał i podszedł do okna, kciukiem odciągając kurek pistoletu. Ulica była pusta. Nikogo. Co jest grane, do kurwy nędzy!?

Jego uwagę zwróciła dopiero nieduża tablica korkowa, wisząca na ścianie nad stołami służącymi do montażu bomb. Podszedł do niej i wyciągnął rękę, by zapalić stojącą na blacie lampę. Trwożnym ruchem dotknął włącznika, lecz nie przesunął palca, zupełnie jakby przeczuwał coś okropnego. Z trudem przełknął ślinę. Obejrzał się na Rezę, który siedział smutno z opuszczoną głową. Obaj agenci wykonywali swoją robotę spokojnie i po cichu, w ogóle nie zwracając uwagi na nagły atak paniki swojego szefa. Rozwadowski ponownie spojrzał na lampę. Instynktownie odsunął się o krok i dopiero wtedy nacisnął guzik, wydając przy tym odgłos pomiędzy jękiem a sykiem.

Jego mózg potrzebował sekundy, żeby zarejestrować niepokojące zjawisko, które moment później było na tyle przerażające, że niemal doprowadziło go na skraj psychicznego obłędu. Dosłownie oniemiał z wrażenia. Z jego gardła wydobył się jedynie niezrozumiały bełkot. Zniekształcony okrzyk niezrozumienia i lęku. Połączenia grożącego szaleństwem.
Wszystkie rozrzucone na biurku dokumenty i notatki wiszące na tablicy korkowej były po polsku! Znajdowały się tam zdjęcia Vesper, plany i rozkład kajut, nawet fotografie poszczególnych pasażerów. Jego wzrok spoczął na pożółkłej, lekko pobrudzonej teczce. Otworzył ją palcami lewej ręki. W prawej kurczowo ściskał uchwyt broni. Na pierwszej stronie znajdowały się jego dane osobowe i niewielka, paszportowa fotografia. Pamiętał ją jeszcze z rodzinnej Warszawy. Zrobił ją dziesięć lat wcześniej, gdy potrzebował zdjęcia podczas rejestracji w jakimś państwowym urzędzie. Spoglądał na swój wizerunek, który znalazł się tu, na drugim końcu świata, w najmniej oczekiwanym miejscu i czasie. Wszystko było podpisane jego nazwiskiem.

Przerażenie minęło, ustępując miejsca furii. Wściekły pułkownik rzucił się na Rezę i uderzeniem w potylicę powalił na ziemię. Krótkim szarpnięciem zamka załadował Glocka, pochylił się nad Arabem i wycelował mu w głowę.
- Co tu jest, kurwa, grane!? Co to za miejsce!? – dyszał ciężko.
Obaj agenci przerwali prace i stanęli tuż przy nich, zaskoczeni i zaniepokojeni całym zajściem.
- Gadaj, kurwa! Gadaj! – wrzeszczał Rozwadowski, a jego glos odbijał się echem od kamiennych ścian warsztatu.
Nagle wewnątrz budynku rozbłysły wszystkie lampy. Oślepieni nagłym natężeniem oświetlenie. Boczne drzwi, prowadzące na zaplecze, otworzyły się z hukiem. Do środka wpadło kilku uzbrojonych w karabiny mężczyzn. Wszyscy mieli na sobie pustynne mundury i zielone berety gwardii narodowej. Zaczęli wykrzykiwać coś niezrozumiale mieszanką angielskiego i arabskiego. Dzięki nowoczesnemu zestawowi łączności Echo 12, Broszkiewicz i reszta obecnych w centrali dowodzenia agentów mieli stały kontakt z ekipą w warsztacie, słysząc dokładnie to, co oni.
- To pierdolona pułapka! – jęknął cicho Broszkiewicz, porzucając maskę sztywnego biurokraty i miotając się dookoła jak szalony.
- Tu grupa wsparcia! Wchodzimy!? – odezwał się głos dowódcy drużyny zabezpieczającej magazyn.
- Ilu jest przeciwników? – zapytał jeden z analityków, pochylając się do mikrofonu.
- Dwa plutony milicji – odparł szpieg. – Na skrzyżowaniu ciężarówka z kilkuosobową obstawa. Stawiam stówę, że cały kwartał jest obstawiony.
- Niech się nie angażują! To byłoby samobójstwo! – pokręcił głową Broszkiewicz, gdy tylko się uspokoił. Właśnie wtedy w głośnikach centrali rozległy się pierwsze strzały.

Tuż po wkroczeniu milicji, przerażony pułkownik instynktownie uniósł pistolet. Wtedy jego brzuch rozpruła krótka seria z kałasznikowa. Potężne, broczące krwią cielsko Rozwadowskiego osunęło się bezwładnie na posadzkę warsztatu. Jeden z agentów, stojący parę metrów dalej, sięgnął po wiszący przy biodrze pistolet maszynowy Glauberyt, ukryty głęboko w fałdach tuniki. Podciągnął go lekko i trzymając jedną ręką nacisnął spust, powalając od razu dwóch gwardzistów. Sekundę później uskoczył za najbliższy blaszany kontener, ścigany przez kule milicjantów. Drugi z Polaków zdołał dobiec do blatu stołu naprawczego i porwał za rękojeść jednego z leżących tam kałasznikowów, ale gdy tylko się odwrócił, dostał kule prosto w pierś. Jaworski, jedyny ocalały, wychylił się i posłał w kierunku napastników pół magazynka, zabijając kolejnego z pomiędzy nich. Mimo drobnych sukcesów wiedział jednak, że nie ma najmniejszych szans. Osaczony niczym zwierzyna na polowaniu, postanowił chociaż spróbować przebić się na ulicę, by zyskać choć cień szansy na ucieczkę między pobliskie pustostany. Wyskoczył zza osłony i ostrzeliwując milicjantów rzucił się w kierunku frontowych drzwi. Brakowało mu tylko czterech metrów, gdy jego ciało przeszyła seria z karabinu. Jaworski okręcił się w agonalnym piruecie, targany kolejnymi trafieniami, aż wreszcie osunął się martwy na podłogę. Akcja była skończona.

Broszkiewicz i reszta Polaków w centrum operacyjnym z niedowierzaniem wpatrywali się w puste ekrany monitorów, nasłuchując tylko nieregularny szum z głośników, z którego dało się wychwycić wydawane po arabsku rozkazy i tupot wojskowych butów. To funkcjonariusze milicji biegali po budynku, zabezpieczając kolejne pomieszczenia i szukając śladów. Żaden z nich nie zwrócił nawet uwagi na to, że Reza leży z okrągłą dziurą w czole i wpatruje się martwymi gałkami oczu w popękany sufit. W ogólnym zamieszaniu nikt nie przejął się tym, że zginął od trafienia nietypowym pociskiem penetracyjnym, bardzo drogą i trudno dostępną amunicją, używaną tylko przez wojska specjalne.

* * *



Z frontowych drzwi hotelu El-Houereq wyszedł siwy mężczyzna koło pięćdziesiątki. Uśmiechnięty, ubrany w białą koszulę i sportowy dres wyglądał jak bogaty, europejski turysta, który zmierza do miasta, by zabawić się w jednym z lokalnych domów uciech. Cieszył się jednak z innego powodu. Wreszcie, po tygodniu uciążliwego wyczekiwania, mógł opuścić ten duszny, pustynny kraj i wrócić do swojej ukochanej ojczyzny, dla której służył już prawie trzydzieści lat. Na chodniku niemal nie stratowała go grupka rozpędzonych arabów, którzy biegli w kierunku pobliskiej dzielnicy przemysłowej, gdzie przed paroma minutami rozległa się strzelanina. Chwilę potem, w ogłuszającym akompaniamencie syren, tuż obok niego przemknęło kilka policyjnych samochodów. Mężczyzna obrócił się i odprowadził je wzrokiem, dopóki nie zniknęły za pobliskim zakrętem. Wyjął z kieszeni koszuli paczkę papierosów i zapalił jednego. Wykonał rozkaz i był z siebie dumny. Kolejny raz nie zawiódł przełożonych. Z pewnością czeka go pochwała od dowództwa. Uśmiechnął się na samą myśl o tym, schował zapalniczkę i ruszył w kierunku postoju taksówek, wesoło pogwizdując starą, żołnierską melodię.


* * *



Terminal ewakuacyjny, Sektor E, HSC Vesper

22 styczeń, 2:29

Cisza oraz spokój stały się złowrogo podejrzane i niezmiernie wyczerpujące. Sekunda wlokła się za sekundą, przeciągając się w nieskończoność. Aneta była już bardzo zmęczona. Chciało jej się potwornie spać, lecz stres, napięcie i troska o Kacpra nie pozwoliły jej zmrużyć oczu nawet na sekundę. Monotonne wycie wiatru i dalekie, przytłumione uderzanie fal o burtę statku, które dobiegało z sąsiedniego sektora, zdawało się zwiastować grozę, jaka miała dopiero nadejść. Dziewczyna wyjrzała niespokojnie korytarz, mając w duchu nadzieję jej wybawiciel, który na dobre zagościł w małej, nastoletniej główce, wróci szybko z tym swoim przyjacielem i będą mogli uciec z Vesper. Westchnęła cicho. Zaczęła się zastanawiać, czy ten tajemniczy i szarmancki przystojniak, jak sama go określiła, czuje do niej to samo. Na jej twarzy pojawił się mimowolny rumieniec, usta wykrzywiły się w wyrazie rozmarzonego uśmiechu. Fritz przerwał jej rozmyślania głośnym chrząknięciem.
- Nie wróci! – odezwał się. – Zabili go albo nawiał.
- Wróci – odparła ufnie Aneta.
- Lubię go, ale wątpię, czy miał jakiekolwiek szanse. Udało mu się zdjąć paru gości, ale to nie znaczy, że mógł pokonać całą armię.
- Poradził sobie tam na dole, poradzi i tutaj – przekonywała dziewczyna z uporem.
- Ja bym się nie łudził – zerknął na zegarek. – Nie ma go już dwie godziny.
- Wróci…
- Z każdą minutą coraz bardziej narażamy się na dekonspirację! – przypomniał chłopak.
- Fritz… - zaczęła niepewnie nastolatka, jakby nie mogąc dobrać odpowiednich słów. – Czy ty kiedyś… no wiesz… miałeś kogoś?
- Ech – westchnął chłopak, najwyraźniej zbity z tropu. – Sama wiesz, jak to jest. Z moją pozycją i zasobem finansowym mogę mieć wiele dziewczyn, z czego zazwyczaj korzystam.
- Nie pytałam o to…
- Chodzi ci o kogoś na stałe?
- Tak – kiwnęła głową.
- W zasadzie… nie, to znaczy… jeszcze nie.
- A myślisz, że mogłabym tak po prostu, wciągu jednego wieczoru po… - przerwała, gdyż usłyszała za sobą jakiś hałas.
Wtedy w pomieszczeniu terminalu ewakuacyjnego rozległ się metaliczny zgrzyt zamka pistoletu. Oboje odwrócili się niemal natychmiast. Kilka metrów dalej stał jeden z terrorystów, ubrany w elegancką, skórzaną kurtkę, białą koszule i ciemny krawat.
- Ręce do góry! – krzyknął bandyta, dla lepszego efektu wymachując lufą Glocka.
- Proszę nas nie zabijać! – odpowiedziała dziewczyna.
- Odłóż tą klamkę, młody! – Beretta Hoffmana wylądowała na ziemi tuż po tym, jak najemnik tego zażądał. – Kopnij ją teraz w moją stronę! Właśnie tak! Świetnie! A teraz oboje pod ścianę!
Terrorysta wsadził podniesiony pistolet za pas, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni krótkofalówkę.
- Mówi Chudy – powiedział szorstkim, ochrypłym głosem – jestem w sektorze ewakuacyjnym. Mam dwójkę zbiegów. Rozwalić ich na miejscu czy poczekać na was? – zapytał oblizując obleśnie wargi, cały czas wpatrzony w zgrabne nogi dziewczyny.
- Czekaj! – usłyszał w słuchawkach głos Goebbelsa. – Ktoś zaraz do ciebie zejdzie!
- Gdzie pułkownik? – zapytał niespokojnie Chudy.
- Nie może rozmawiać. Zostań na pozycji i utrzymuj łączność radiową. Kogoś ci tam podeślemy!
- Przyjąłem, bez odbioru!
Zapadła głucha cisza. Najemnik wyszczerzył dziarsko zęby.
- Poczekamy chwilę, moje ptaszki… ale najpierw zajmiemy się piękną panią – mrugnął okiem w kierunku Anety, podchodząc niebezpiecznie blisko. Przerażona dziewczyna dosłownie straciła wyczucie czasu. Sekundy nie wlokły się już w nieskończoność. Czas po prostu stanął w miejscu i nie chciał ruszyć do przodu. Z oddali dobiegało tylko przytłumione przez ściany, chaotyczne dudnienie sztormu.


* * *


Centrala Agencji Wywiadu, ul. Miłobędzka, Warszawa

22 styczeń, 2:34


W prywatnym gabinecie generała zadzwonił telefon. Miller odebrał wyraźnie zadowolony, ciesząc się, mimo lekkich opóźnień, postępami operacji.
- Mówi Miller, słucham?
- Wrobiono nas!
Twarz generała pobladła i ściągnęła się w nagłym skurczu przerażenia. Poznawał głos Broszkiewicza.
- Jak to?
- Ten Robinson z CIA wystawił naszych agentów lokalnej policji. Zastrzelono ich w magazynie pełnym broni i dowodów łączących nas z zamachem na Vesper! – agent był wyraźnie poruszony. – Co mamy robić, panie generale!?
- Przecież to była kryjówka Malika!
- Malik nigdy nie miał z tym nic wspólnego – odparł z goryczą i smutkiem Broszkiewicz. – On był tylko tłem.
Generał zaczął powoli rozumieć powagę i znaczenie zaistniałej sytuacji.
- Ktoś napuścił nas fałszywym tropem do współudziału w zbrodni – ciągnął młody oficer. - W zasadzie nie ma tu żadnego współudziału, bo od początku do końca zamach przygotowywaliśmy my. Agencja opracowała plan, przygotowała jego wykonanie, zwerbowała ludzi i próbowała zrzucić winę na islamskich fundamentalistów.
- A Robinson? Przecież to zaufany łącznik z CIA! – odparł Miller.
- Obawiam się, że ten człowiek nie pracuje dla CIA, panie generale.
- W takim razie dla kogo? Może dla Malika, co? – zakpił starzec.
- Raczej nie. Jeden z zastrzelonych to człowiek Malika.
- Rozumiem. Zajmij się wszystkim i czekaj na wsparcie. Rano wyślę do Sany naszych dyplomatów. Niech się tym wszystkim zajmą, w końcu za to im tyle płacą! Póki co, przygotuj plan ewakuacji naszych centrali terenowych w Jemenie.
- Tak jest! – rzucił agent do słuchawki. - Do usłyszenia, panie generale!
Miller odłożył słuchawkę. Czuł jakiś dziwny, mocny uścisk w sercu. Coś jakby kilka ostrych, stalowych brzytew, wrzynając mu się pod żebra.
- Co się stało? - zapytał stojący przed nim Wojciechowski, z niepokojem przysłuchujący się rozmowie Millera.
- Robinson podstawił swojego człowieka jako informatora Malika, a ten wystawił naszych ludzi tamtejszej milicji. Ale, do diabła, po co!?
- To raczej nie jest zagrywka w stylu Amerykanów – skwitował pułkownik.
- Skoro Robinson nie pracuje dla CIA, to w takim razie dla kogo? – zapytał skonsternowany Miller.
- Zaręczam panu, że jeszcze dziś się dowiemy…


* * *


Rosyjska baza lotnicza S-22, Czerniachowsk, Obwód Kaliningradzki

22 styczeń, 2:42


Śnieżyca szalała z siłą tropikalnego tajfunu. Mimo późnej pory, na południowym pasie startowym panował spory ruch. Pod stanowisko pierwsze, które składało się z czterech zamaskowanych hangarów, podjechało kilka wojskowych ciężarówek. Z każdej wyskoczyła drużyna żołnierzy w jasnozielonych mundurach, którzy migiem zajęli pozycje przed hangarami. Chwilę potem na sygnał dowództwa poderwano w powietrze klucz śmigłowców bojowych Mi-24, które w pełnym uzbrojeniu i czterema drużynami Specnazu na pokładach, pomknęły na zachód, ku eksterytorialnym wodom morskim.


* * *



Atomowy okręt podwodny K-251, Morze Bałtyckie

22 styczeń, 2:49

Doktor Suworow w milczeniu studiował swoje notatki, zgromadzone w ciągu kilkunastu lat ciężkiej i mozolnej pracy. Odłożył na chwilę papiery i spojrzał na leżący obok pistolet typu Makarov, który po chwili podniósł i delikatnie przeładował. Stal połyskiwała srebrzyście w blasku mocnej lampy, rzucającej światło na biurko i znaczną część kajuty. Nienawidził broni, jednak bezwzględny nakaz Klimczuka zmusił go do zabrania jednego modelu. Schował go więc do kabury przy pasku, po czym wstał i ruszył w kierunku szafki z ubraniami. Desant miał się rozpocząć za dziesięć minut. Wedle swojej naukowej dokładności postanowił przygotować się więc wcześniej. Założył na głowę wojskową patrolówkę z szerokim daszkiem i odział się w grubą, oliwkowa kurtkę z szerokim kapturem. Skurcz ścisnął mu żołądek na samą myśl opuszczania względnie ciepłego pokładu okrętu, by znaleźć się pośrodku lodowatego żywiołu. Na zewnątrz szalała bowiem śnieżna apokalipsa. Nie był przekonany, czy olbrzymie fale nie zmiotą ich pontonów desantowych z powierzchni morza, jednak odwrotu już nie było. Przypomniał sobie co rosyjscy oficerowie robili dezerterom, którzy cofali się po nieudanych szturmach na ulicach Stalingradu. Być zamordowanym przez swoich to fatalna śmierć. Wzdrygnął się na samą myśl o tym. Pieprzona radziecka mentalność, pomyślał. No cóż, w końcu niemal wszystkie środki jego pracowni badawczej pochodziły z resortu obrony, który oczekiwał w końcu wyników. A te były już właściwie na wyciągnięcie ręki. Niech będzie, powiedział do siebie w myślach Suworow, może przeżyje ten mały rejs na pokład liniowca, bo w końcu to tylko kilkaset metrów. Całkiem niska granica ryzyka.

Wtedy jak spod ziemi wyrósł przed nim porucznik Klimczuk. Wielki, zarośnięty drab o twarzy mordercy. Na policzku miał wielką szramę, przechodzącą spod lewego ucha prawie pod sam nos. Zapewne nabawił się jej podczas jednej z licznych wypraw wojennych, w które obfitowała jego piętnastoletnia kariera oficera Specnazu. Suworow nienawidził podobnych brutalnych prymitywów, którzy umieli tylko strzelać i wymachiwać nożem, nie wysilając przy tym nazbyt swoich mózgów. Musiał otwarcie przyznać, że fizjonomia Klimczuka była najbardziej ponurą i zdecydowanie najbrzydszą twarzą, jaką miał okazję oglądać w swoich życiu. Jednakże był on dowódcą jednostki Wąż Koralowy, jednej z najlepiej wyszkolonych i uzbrojonych jednostek rosyjskich sił specjalnych, przygotowanej zwłaszcza do działań morskich. Dlatego kompania porucznika idealnie nadawała się do opanowania statku Vesper, mimo, że oblegał go co najmniej tuzin groźnych najemników. W tym wypadku rosyjscy komandosi nie musieli szczególnie dbać o bezpieczeństwo zakładników. Nie byli obywatelami ich ojczystego kraju. Nawet gdyby, doktor podejrzewał, że straty cywilne zostałyby jak zwykle zignorowane, a raportach dla mediów i dowództwa liczbę ofiar drastycznie by zaniżono.
- Wszystko gotowe – powiedział bezdźwięcznie Klimczuk, wchodząc do kajuty Iwana. Był naprawdę potężnie zbudowanym mężczyzną. Żeby przejść przez okrętowe drzwiczki musiał się pochylić i obrócić bokiem. Gdy się wyprostował, osiągnął poziom ponad dwóch metrów. – Wynurzamy się za pięć minut.
- Bardzo dobrze – odparł protekcjonalnie naukowiec. - Jest pan pewien, poruczniku, że w tych warunkach damy radę w ogóle podpłynąć do Vesper? Fale mają wysokość kilku metrów.
- Spokojnie, ci ludzie potrafią wszystko – kiwnął głową na ładujących broń w ciasnym korytarzu, żołnierzy. – Jeśli trzeba, zejdą do piekła i wrócą stamtąd żywi, byle tylko wykonać rozkaz.
Klimczuk odruchowo uśmiechnął się i poklepał zwisający na pasku karabinek AKSU-74, będący skróconą wersją kałasznikowa, przeznaczoną dla oddziałów specjalnych. Suworow odwzajemnił uśmiech, jednak przybrał on niemal natychmiast ironiczny i podstępny wyraz.
- Niech pan nie zapomina, poruczniku, ze właśnie wybieramy się do piekła!


* * *

Oddział CBŚ, Komenda Wojewódzka Policji, Gdańsk

22 styczeń, 2:55


W Trójmieście zdecydowanie poprawiała się pogoda. Zimne macki sztormu zdawały się słabnąć i przesuwać na zachód. Z nieba prószył już tylko drobny, wilgotny śnieżek, popychany od czasu do czasu lekkimi podmuchami wiatru. Wejchert razem z Młodym i Szymczakiem stali przy bocznym wyjściu budynku komendy, które prowadziło na parking, gdzie czekały już dwa wozy terenowe antyterrorystów. To nimi Lipnicki miał być przewieziony do wojskowego garnizonu na przesłuchanie przez ludzi ze służb specjalnych.
- Nie mogę uwierzyć – kręcił głową Szymczak. – Prawdziwy demon? Dżinn z lampy Aladyna?
- Mniej więcej – odparł beznamiętnie Daniel. – Mit o lampie wziął się stąd, że te bestie musiały być uwięzione w jakichś przedmiotach, żeby nie biegały po świecie mordując przy tym ludzi.
- Całkiem, kurwa, nieźle – mruknął Rafał.
- Nie wiedziałem, że sprawa jest aż tak poważna – wtrącił się milczący dotąd Młody. – Ale skąd wiecie, że Lipnicki nas nie kantuje? To potężny człowiek, wszędzie ma znajomości. A my? Zwykła grupa pościgowa policji. Co my możemy? Jego puszczą, kiedy tylko zechce im sypnąć większą sumę.
- Nie zwykła, tylko specjalna grupa pościgowa do spraw przestępczości zorganizowanej – poprawił nieco rozbawiony Szymczak. – Grupa, dla której odpuściłeś sobie ciepłą Kalifornię i karierę gliniarza z Beverly Hills. Nie mogłeś tam zostać? Nie oferowali wam żadnej pracy?
- Mieliśmy propozycję stażu w policji stanowej, a najlepsi nawet w FBI.
- Czemu wróciłeś do tego syfu? – Szymczak rozejrzał się po stojących dookoła, szarych i podniszczonych blokach kamienic.
- Miałem w kraju do załatwienia kilka ważnych spraw – odpowiedział chłopak zaciągając się papierosem.
Zamilkli na moment. Nocną ciszę przerywał tylko śmiech żartujących przy samochodach dwóch antyterrorystów. Wejchert oparł się barkiem o betonowy filar i tęsknie spojrzał w niebo.
- A jeśli Młody ma rację? – zapytał nieobecnym tonem. – Może to wszystko tylko ściema.
- Podstęp to potężna broń – potwierdził funkcjonariusz. - Ludźmi można łatwo manipulować, żeby osiągnąć własne zyski. Myślisz, że wszystko wiesz, ale tak naprawdę tylko oddalasz się od prawdy. Nie wierz we wszystko, co widzisz.
- Psychologii też was uczyli w Quantico? – zapytał Wejchert.
Młody odrzucił niedopałek na bruk i przygasił butem.
- To akurat moje prywatne hobby.
Nagle w głośnikach krótkofalówek rozbrzmiał głos jednego z członków grupy szturmowej.
- Będziemy wychodzić! – zatrzeszczało. – Jesteśmy już na dole.
- Zrozumiałem – odparł Wejchert, po czym krzyknął do stojących przy dżipach antyterrorystów - Włączajcie silniki!
Kilkanaście sekund później w automatyczne drzwi komendy rozsunęły się. Oczom policjantów ukazał się Tomasz Konrad Lipnicki, milioner i ambitny dziedzic międzynarodowego koncernu naftowego. Szedł w otoczeniu pięciu komandosów z grupy Wolskiego, którzy trzymali w pogotowiu odbezpieczone automaty. Tomasz kroczył między nimi dumnie, z podniesiona głową. Zmierzali w kierunku samochodów przeznaczonych do jego konwoju. Na jego widok Szymczak splunął z pogardą na bruk.
- Jebana gnida! – prychnął. – Nie dość, że ma od chuja własnej kasy, to jeszcze dostanie status świadka koronnego i państwową pensję na kilka lat. Wartą tyle, że starczyłoby na roczne pensje dla kilku porządnych gliniarzy!
- Rafi, czy ty aby nie jesteś ostatnio przewrażliwiony? – zapytał poważnie Wejchert.
- Nie jestem! Denerwują mnie tylko decyzje tych baranów z ministerstwa, którzy bardziej dbają o dupy tych gnojków, niż o swoich własnych ludzi…
Przerwał, bo powietrze zalała fala czerwonego światła. Ułamek sekundy później nocną cisze rozdarł odgłos potężnej eksplozji. Trzej oficerowie migiem odwrócili się w kierunku parkingu, na którego środku ział w górę straszliwy, kilkumetrowy słup ognia, rozświetlający wszystko dookoła. Z przerażeniem zrozumieli, że to jeden z samochodów grupy Wolskiego. W milczeniu wpatrywali się w morderczy spektakl, który rozgrywał się w akompaniamencie krzyków, jęków rannych i jednostajnego trzaskania płomieni. Nim pełna grozy i szaleństwa myśl zdążyła dotrzeć do oniemiałego z wrażenia umysłu komisarza Wejcherta, uprzedził ją ponury odgłos, wypowiadanych przez Młodego słów:
- Lipnicki! Zabili Lipnickiego!
W drzwiach komendy pojawiło się kilku wartowników i pracowników cywilnych, którzy rzucili się do pomocy, odciągając rannych antyterrorystów jak najdalej od ognia. Ktoś przyniósł gaśnice i próbował walczyć z pożarem. Z okien wyższych pięter budynku zaczęły się nawoływania i głośne przekleństwa. Młody i Rafał podbiegli do rannych, próbując udzielać pierwszej pomocy. Tłum na parkingu gęstniał. Tylko Wejchert stał z boku, w milczeniu spoglądając na upiorny wrak samochodu. Potwierdziły się jego najgorsze przeczucia, które pierwszy raz tknęły go przed kilkoma godzinami, tuż po rozmowie z informatorem w więzieniu.
To wszystko było straszne, ale prawdziwe.
Zbyt oczywiste, by móc zwrócić na to uwagę i zbyt ryzykowne, by móc budzić podejrzenia.
Co najważniejsze, było to bardzo realne i poważne zagrożenie.
Poważniejsze, niż ktokolwiek mógł sobie to wyobrazić
Daniel stał spokojnie pośrodku chaosu, a w jego ciemnych źrenicach odbijały się ogniki płonącego auta. Postanowił, że jeszcze przed świtem wszystko się zakończy. Każda minuta zwłoki działała na ich niekorzyść.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Ramirez666 · dnia 13.01.2011 09:59 · Czytań: 600 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty