Wciąż czuje jak wsiąka. Pochyłe litery zapisane tuszem rozmazują się, znikają. Giną słowa, które kosztowały ją tak wiele wyrzeczeń, a jednocześnie przynosiły tak wielką radość. Tak, to właśnie dlatego tkwię w jej torebce, bo mimo niejasności mojej fabuły, mimo całej ograniczoności języka, zawieram słowa i zdania, które w V. budzą wspomnienia dawnego literackiego kunsztu.
To zaszczyt jej towarzyszyć, choć woda jest naprawdę zimna.
Nigdy nie zostałam wydana, nie doczekałam się nawet oprawy, jestem luźnym plikiem kartek, który dzisiejszego popołudnia w pośpiechu wrzuciła do swojej torebki. A jednak to ja zostałam przez nią dostrzeżona, to mnie wybrała spośród setek innych dzieł, to ja jestem z nią teraz, razem wyzbywamy się naszych powłok, tylko my dwie, V. i ja, pogrążając się w ciszy...
Obciążyła kamieniami kieszenie, aby stopy nie straciły kontaktu z dnem. Dzięki temu, że tak często pochylała się nad moimi kartami, przelewała na nie swe najbardziej intymne tajemnice, potrafię powiedzieć, co teraz czuje. Jest spokojna. Pozwala, by woda wlewająca się do butów, wsiąkająca w płaszcz, obmywająca jej kark, powoli wciągała ją w swe odmęty. Myśli o L. Nie sądzę by kiedykolwiek mogła zapomnieć o jego dobroci, o jego miłości. Przywołuje wspólnie spędzone chwile, poddaje się sentymentalnym wspominkom tych dni, kiedy choroba pozwalała jej udręczonym myślom zakosztować choć namiastki wolności. Uśmiecha się, a łzy płyną nieprzerwanie...
W końcu porywa ją prąd. Bezwolnie się mu poddaje, ofiarowuje swe ciało jako dziękczynną ofiarę za przeżyte już życie, lecz jak wolno gaśnie w niej duch! V. nie potrafi się ze mną rozstać. Zaciśnięte na uchwycie torebki palce podnoszą się, to znów opadają, walczą z nacierającą falą, która wkradając się do wyścielonego skórą wnętrza szarpie i rwie moje karty. To oznaka tlącego się jeszcze życia, oznaka odwagi i prawdziwej miłości. Nie mogę mieć przecież, nie w tym momencie, nie w tak podniosłej chwili, jakichkolwiek wątpliwości, jakichkolwiek podejrzeń. Nie z mojego powodu usiadła rankiem przy biurku i wykreśliła drżącą ręką dwa pożegnalne listy, nie ja zmazałam z jej ust ostatni uśmiech, okradając z resztek nadziei, nie ja w końcu zatrzasnęłam drzwi klatki, do której zagnał ją świat. Oddałam V. swoje puste strony, pozwoliłam, aby ubrała mnie w słowa, nad którymi panowała jak żaden inny pisarz, aby wylała ze swego wnętrza wszystko to, co sprowadzało ból. Wiem, że mnie kocha... że mnie kochała...
Niemal rozdzielone podejmujemy ostatni wysiłek, by na nowo złączyć swe istnienia. Nurt rzeki, ta dzika gwałtowność czająca się pod lustrem migotliwej toni szarpie jednak torbą, szarpie i ciałem, bo ciałem nazywać już trzeba ten niesiony prądem tobołek, w którego wnętrzu dosłownie chwilę temu rozbrzmiewało echo życia. Toniemy, toniemy.
Nie ma już dłoni strzegącej mych kart; odpłynęła moja pani;
Woda wdziera się do mego schronienia, zalewa je, ograbia. Rozmokły papier wypływa z czeluści tak chętnie noszonego przez V. garderobianego dodatku, rozmyty tusz już nie tworzy zdań, nikną znane mi słowa, kurtyna opada.
Ciemność zagarnia zwłoki V.; ukojona, powraca...
- Ukojona, powraca...
Otwieram oczy i spostrzegam, że ręka szarpie skraj poduszki. A więc tkwię w swym łóżku, otulony kołdrą i nocą wsiąkająca przez szybę. Oddycham, głębiej i głębiej, jakby w mych płucach naprawdę zalegała woda. Książka tymczasem leży na stoliku nocnym i patrzy... z okładki spogląda na mnie twarz angielskiej damy; damy, która jako jedyna znała prawdę.
Virginia Woolf, ukojona, powraca w kolejnych snach.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bajdurzysta · dnia 15.01.2011 11:56 · Czytań: 1297 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: